13 grudnia 2010

Kraj dziki i surowy - ciąg dalszy

Dzisiaj piszę z Umea. Czuję się troche jak korespondent wojenny (najbliższej przyszłości, tzn w styczniu, czeka mnie Sztokholm, Helsinki, Tromso i Oslo) ... albo jakiś taki szwędacz Amundsen.

Nota bene widziałam dzisiaj jego twarz przez okno - lądujemy w Umea, wychodzę z samoloty, -16 stopni C, śnieg i kryształowe niebo... rozglądam się za zorzą polarną.., a tu atakuje mnie jakaś zszarzała twarz, na pierwszy rzut oka... Umarły Winnetou. Wzdrygnęłam się. Ale na drugi widzę, że to samolot linii Norwegian, a pod twarzą jest napisane 'Roald Amundsen'. Obrazek trochę makabryczny musze przyznać. DZIKI TAKI.

Znalazłam go (czyżbym miała zadatki na plane-spottera?): http://www.airliners.net/photo/Norwegian-Air-Shuttle/Boeing-737-36N/1641657/M/

Od napisania poprzedniego posta nie schodzi mi z głowy ta piosenka. Znalazłam oryginał. Teraz niech nie schodzi wam :)


(to taki rewanż za wszystkie miłe komentarze do poprzedniego posta, jutro porobię jakieś zdjecia może i dorzucę... bo ja jestem takim domorosłym i polonistą, i fotografem :D )

4 grudnia 2010

Wreszcie się ma to, co się lubi... choćby przez chwilę!

A zima nie odpuszcza. Najstarsi górale takiej nie pamiętają, ponoć ma przebić poprzednią (a poprzednia to była najbardziej sroga od wojny). Sypie śniegiem codziennie, temperatura poniżej zera to śnieg się trzyma. Przypominają mi się poprzednie zimy w Ałmacie, gdzie było pełno śniegu a na dworze -30 stopni. Szyby naszego przeszklonego balkonu też były zamrożone, tyle że tamta zima trzymała się miesiącami, ta nasza raczej nie ma szans.

W sumie to stwierdziłam, że porządna zima to byłaby najlepsze strona Szwecji. Jak pokazują w TV północne regiony to coś mi się ściska w środku - CHCIAŁABYM TAM BYĆ. Nie wiem skąd w człowieku rodzą się takie pragnienia, przecież zima to zimno, mokro i dużo ubrań na sobie.
Ale też pięknie, czysto i świeżo.

I uwielbiam biegać po śniegu.

Swego czasu kupiłam sobie w tym celu biegówki. Uwaga, było to o rok wcześniej niż w ogóle zaczęłam przygodę z bieganiem. Po prostu WIEDZIAŁAM, że to będzie TO.

Niestety, ciagle nie eksploatuję moich nart, na osiedlu trochę trudno... Ale bieganie 'klasyczne' też ejst najlepsze właśnie w zimie.

Chyba naprawdę wolałabym mieszkać pod Sztokholmem czy w Sundsvall. Pamiętam jak kiedyś kolega z pracy mi opowiadał, że zimą wychodzi z domu, przypina narty i śmiga na bieg po lesie, który ma zaraz za domem. On mieszkał właśnie w Sundsvall. Tylko, że tam jeszcze ciemniej, ale myślę że można to polubić jak się ma tyle białości dookoła.

Bo tu na południu to ni przypiął, ni przyłatał - ani nie mamy słońca prawdziwego południa (Włochy, Hiszpania), ani prawdziwej zimy też (statystycznie). W sumie to przeważnie mamy ANGIELSKI albo HOLENDERSKI klimat wilgoć, wiatr i zielono.

Serce mi mówi, że Kazachstan byłby idealnem wyjście klimatyczne dla mnie. Szerokość geograficzna na tyle niska, że światła jest dużo, a położenie daje kontynentalny klimat. No i śpiewny rosyjski zamiast śpiewnego szwedzkiego, o ile bliższy jednak naszej słowiańskiej duszy...

Ale póki co pozostaje mi polubić to, co się ma. Nasze szwedzkie światełka, pachnące szafranowe bułeczki, korzenne pierniczki, i to że nikt nam nie wyłączy na wiele godzin prądu, bo mieszkamy na obrzeżach miasta (a przecież trzeba oświetlić centrum).



 

26 listopada 2010

Zona Lota

Zona, nie żona. Mamy w domu ZONE LOTA. Na wieść o tym zamieniłam się wczoraj w słup soli.

Zacznę od początku.
Od dwóch dni w naszej łazience stoi konewka, która wcześniej stała na parapecie. Kamyczek ją sobie znalazł i przysposobił jako zabawkę (łazienka to jego ulubione miejsce do zabawy, i moje w sumie też od czsu jak schowałam szczotkę do kibla / reszta jest bezpieczna i łatwa do utrzymania w czystości). No to nie przeszkadzam, niech się bawi. Wywlókł konewkę do przedpokoju.

Wraca z pracy mój mąż.

[on] Co ta konewka tu robi?

[ja] To chyba ja się Ciebie powinnam o to zapytać, ja ją zwykle trzymałam na parapecie

[on] Aaaaaa, bo to jest LOTA

[ja] Cooooooo?

[on] No lota.

[ja] coooooo?

[on] No do mycia tyłka. Jak uncle był u nas (mieliśmy wizytę jednej osoby z rodziny kilka dni temu) to poszedł do toalety i za chwilę wyszedł z pytaniem 'a gdzie jest lota', no to mu dałem.

[ja,cofając ze wstrętem rękę z konewki] to nie mógł użyć prysznica?? wylewka sięga przecież do muszli (NB od czasu pobytu w krajach arabskich sama jej używam i bardzo sobie chwalę, moja mama specjalnie sobie też zamontowała, bo to toaleta i bidet w jednym)

[on] Kochana, my jesteśmy z Pakistanu, mamy swoje przyzwyczajenia i już. Każdy pakistańczyk ma lotę w domu.

I tu wybuchnęłam takim śmiechem, że aż Kami się zdezorientował i też zaczął się śmiać.

Po czym wypytałam Amira jak to jest, że on nie miał wcześniej konewki, i czy Waseem ma, a co z jego rodziną która mieszka w Kanadzie czy Niemczech... Kupa śmiechu. Ponoć jak "niemcy" kiedyś przyjechali to zdziwili się że Amir nie ma loty i do dziś jest to przedmiotem żartów między nimi.

4 listopada 2010

Szczotko, szczotko, hej szczoteczko...


"Szczotka pasta, kubek, ciepła woda,
tak się zaczyna wielka przygoda,
myję zęby, bo wiem dobrze o tym,
kto ich nie myje ten ma kłopoty..."

(...chociaż eksperci twierdzą, że to genetyczne, i jakby się nie wysilać natury się nie oszuka...)

Takie piosenki będziemy teraz śpiewać, bo czas zacząć myć ZĘBY :) pierwsze dwa, co to rosną na górze (a nie na dole, jak wszyscy mi wmawiali). Prawie je przegapiłam, bo cały czas sprawdzałam dolne dziąsła, a tu proszę. Poczułam jak mi Kamyczek obgryzał palec. Że jakoś tak inaczej...

Próbowaliśmy wczoraj pierwszego mycia. Bezskutecznie. Kamyczek jednak woli obgryzać szczoteczkę, niż pozwolic sobie szorować nią cokolwiek w buzi...

31 października 2010

Ach, ten AAmir...

Aamir Khan znaczy...

Znowu mnie zaskoczył. Obejrzeliśmy rodzinnie jego przedostatni film. W praktyce ostatni, bo najnowszy jeszcze się nie ukazał na DVD, dopiero we wrześniu pokazali go na festiwalu w Toronto. Za jakiś czas bedzie można go dopiero znaleźć na btjunkie. Chociaż nie jest to takie pewne, bo filmy Aamira Khana to nie typowe hinduskie kino. Są elementy, owszem, ale moim zdaniem tylko po to, żeby pokpić. I wzbudzić szczery i zdrowy śmiech u widza.

Tak jak na przykład w tej piosence z dzisiejszego filmu - "3 idiotów".


Film opowiada o trzech przyjaciołach w koledżu technicznym gdzieś w Indiach. Jeden z nich jest prawdziwym MacGayverem (odbiera poród odkurzaczem i takie tam) i Prawdziwym Przyjacielem, a film jest absolutnie cudowny. Jak to u Amira Khana mamy piękne i bogate przesłanie, jak to w hinduskim filmie - baśń... łzy, trochę tańców i przepiękne widoki i kolory...

Nie wiem czy w Posce wyszedł - wątpię - ale jak ktoś zna angielski to mam na DVD i chętnie pożyczę...

Po obejrzeniu filmu mój mąż stwierdził, że chyba zmieni pisownię swojego imienia, doda jedno "a"...

22 października 2010

Strzały na Osiedlu

A jednak nie da się spokojnie poczytać książki... Przyszedł do nas wczoraj wujek Waseem i opowiadał straszne rzeczy - na jego osiedlu postrzelono dwie kobiety, w mieszkaniu, przez okno... I mówi, że od kilkunastu dni niemal codziennie padają strzały w różnych miejscach w Malmo. Nic nie wiedziałam... nie czytam lokalnych gazet... a polskie milczą na ten temat (najwyraźniej nie ma ofiar wśród polonii, to kto by się przejmował)

Spekulacje (podejrzenia?) mówią o tym, że to nacjonaliści (= naziści) załatwiają w ten sposób swoje postulaty o czystą etnicznie Szwecję. Niemal wszystkie ofiary akcji strzeleckich mają obce pochodzenie, dwie ostatnie kobiety - "z jednego z europeiskich krajów". Po wyniku ostatnich wyborów widać, że siła nacjonalistów rośnie. Bo rośnie społeczne poparcie. I może właśnie ostatnie wydarzenia to wynik lokalnego klimatu społecznego...

Oto mapa opublikowana przez gazetę Sydsvenskan. Pokazuje gdzie i kiedy padły strzały w tym roku. Żółte gwiazdki to strzały w ludzi, zielone - w samochody, białe - w przestrzeń...

 

No i co teraz? Nie ma gwiazdki w Arlov, ale to nie znaczy, że nie będzie... W naszej okolicy mieszka mnóstwo imigrantów... 

Oj, przudałby się komisarz Wallander ...

16 października 2010

Mama się ucieszy czyli Niemiecka Myśl Techniczna

Tudzież wszyscy, którzy nie cierpią światła z żarówek energooszczędnych.

Otóż czytam dzisiaj w prasie, że pewien niemiecki inżynier, wymyślił jak legalnie sprzedawać w UE klasyczne żarówki. Jak mawia powiedzenie, "kto mieczem wojuje od miecza ginie", albo "jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie", pan inżynier postanowił zaatakować unię tę samą bronią, którą ona wytoczyła przeciwko producentom i sprzedawcom (i użytkownikom) klasycznych żarówek.

Mówili, że są nieergonomiczne, bo większość energii idzie w ciepło a nie światło, co przyczynia się zanieczyszczenia środowiska. No to pan niemiec sprzedaje te zarówki teraz jako MINI GRZEJNIKI.

A co, skoro 95% energii idzie na grzanie toż jest to grzejnik, nie?

Nasz kolega Justin zawsze wierzył w Niemiecką Myśl Techniczną, kupuje tylko niemieckie pralki, żelazka, kuchenki i inne takie...

Polacy ponoć obchodzą zakaz sprzedając żarówki do użytku NIE DOMOWEGO, tylko na przykład ulicznego albo warsztatowego (a itak wiadomo, ze ludzie używają w domach).

Ale niemiecki pomysł jest o niebo doskonalszy, w swej przewrotności jest esencją uczciwości. Taki niemal "włoski strajk".* Nie dość, że się nie zakazuje użytku domowego, to jeszcze podkreśla się prawdziwą funkcję tego urządzenia, którą jest grzanie (w 95%) a nie świecenie (zaledwie 5%).

Oto być może nasz nowy model KALORYFERA:




Ciekawe, co szwedzi wymyślą... choć, znając szwedów, to nic... oni po prostu DOSTOSUJĄ SIĘ i jeszcze będą przekonani, że unia ma rację... zresztą, oni sa bardzo praktycznym narodem. Iilość światła, której potrzebują w zimie jest tak duża, że chyba poszliby z torbami po rachunku za listopadowy prąd. No i ta tradycja lampek w oknach... piękna, ale zdecydowanie proądotwórcza.

A poza tym oni grzeją jakoś inaczej w swoich domach (oglądałam progmam Frondy, w którym mówili, że w Sztokholmie wykorzystują energię powstałą w wyniku działania ... krematorium... brrrrrr), no i produkują prąd z wiatru, więc akurat nie zaniczyszczają środowiska swoimi fanaberiami lampkowymi.

No ale Polak Potrafi, więc na pewno w polskim sklepie kupimy jakie zarówki chcemy :) to znaczy... jakie GRZEJNIKI chcemy...



* z wikipedii: forma strajku aktywnego polegająca na wykonywaniu przez pracowników obowiązków służbowych w sposób skrajnie drobiazgowy, co powoduje blokadę działania zakładu, w sposób zbliżony do strajku pasywnego

14 października 2010

O tym, że trzeba dużo spacerować

Zrobiło się szwedzko-jesiennie. Nie ma tu złotej polskiej jesieni, jest czyste rześkie powietrze (często bardzo chłodne i wietrzne) oraz słońce, po tym oczywiście jak opadnie poranna mgła.

 

Że tak znowu zacytuję Sandora Marai'a.
"Naturalnie,  trzeba zawsze spacerować samemu, co najmnije godzinę, ale lepiej półtorej, a jeśli można - dwie godziny dziennie. Spacer w najbardziej ludzki sposób wyraża rytm życia. Kto spaceruje, nigdzie nie chce dotrzeć, jeśli bowiem wyrusza w drogę z wyraźnym zamiarem, znając cel podróży, ten już nie spaceruje lecz kursuje. Spacerowicz z każdą chwilą przybliża się do celu spaceru, którym nie jest dom albo drzewo, albo piękny widok, lecz właśnie owo powietrzne zetknięcie ze światem. Człowiek, który powoli zlewa się z krajobrazem (...) stopniowo, więc rytmicznie powierza siebie (...) wiecznej rzeczywistości, nieskończonej przestrzeni świata, w każdej chwili czuje, że w czasie spaceru powrócił do domu. W pokoju otaczają cię książki i przedmioty, które przypominają ci o zadaniach i obowiązkach, o pracy, albo o twojej życiowej misji. Kto spaceruje, uwalnia się od swojej pracy, jest sam ze światem (...). Pomyśl tylko, że chodzisz po ziemi i możesz spacerować pod gwiazdami. To wspaniała rzecz."
Ja i Kami dużo chodzimy na spacerki. Trudno je nazwać samotnymi, aczkolwiek troche takie są. No bo póki co większość myśli kłebi się w głowie i nie ma komu powierzyć, śpiewanie Kamyczkowi żeby się nie nudził to sposób na przewietrzenie płuc, ale nie wygadanie się...

A szwedzkie światło jest piękne, póki jest oczywiście. Trzeba się go nachapać zanim przyjdzie prawdziwy listopad... 

 






Aczkolwiek... dzisiaj cały dzień leci mi z nosa dzięki tym spacerkom :( Na naszej placzabawie trzeba się samemu bawić, inne matki wolą siedzieć przed telewizorem chyba...


6 października 2010

Placek ze śliwkami

Udało się kupić śliwki! W polskim sklepie na tzw. molewongu (taki plac, gdzie organizują targowisko i gdzie jest jeden z polskich sklepów, ten z niemiłą obsługą, ale co tam), mieli cały wór pięknych polskich śliwek węgierek. No to trzeba było upiec ciasto i zrobić powidła. Powidła się smażą, ciasto stygnie...
Jutro wzniesiemy nim toast za ciocię Kingę, co to ma urodzinki, a dzisiaj jedliśmy na spróbowanie. No i z łakomstwa.
Bo to jest chyba moje ulubione ciasto, ze wszystkich najbardziej wyszukanych na świecie. Proste i takie bardzo polskie.
Przepis pochodzi od BasiF. z tibnora i do dzisiaj mi służy znakomicie. W oryginale jadłam go chyba z jabłkami, ale jak dla mnie śliwki biją na głowę wszystkie jabłka świata.
Składniki:
200 g masła
300 g cukru
5 jajek
300 g mąki
1 łyż. proszku do pieczenia
cukier waniliowy
śliwek ile wlezie (na zdjeciu poniżej jest mniej niż zwykle, wszystko dlatego że Kami płakał i musiałam się spieszyć i tylko tyle miałam umyte i wypestkowane - resztki z knedli, co to nie wyszły... można dać dwa razy wiecej i ciasto wyjdzie bardziej wilgotne - polecam! - chociaż moja mama się tak zachwyciła, że powiedziała, że można ten przepis wykorzystać na BABKĘ i robić go w ogóle bez owoców)
Masło utrzeć z cukrem i żółtkami, zrobić pianę i dodać, na końcu dodać mąkę z proszkiem. Wszystko ucieramy w misce, kulką albo drewnianą łyżką, pianę wiadomo. Moja modyfikacja polega na dodaniu cynamonu zamiast cukru waniliowego, ale pewnie można eksperymentować. Może goździki kiedyś spróbuję :)
Piec w 180C, termoobiegu, ok 45 minut.
 

25 września 2010

O tym, że jesteśmy wolni

Kiedy stoisz naprzeciw możnowładców, zawsze myśl o tym, od kogo ci ludzie otrzymali włądzę? I co właściwie mogą uczynić przeciwko tobie. Odebrać ci dobra, wolność, życie? I co potem? Drobniutki mikrob, zakaźna bakteria takze może pozbawić cię życia, które jest kruche i nietrwałe jak życie owadów.
Nie, najpotężniejszy pan nie ma prawdziwej władzy nad twoją duszą, dlatego jest bezradny, jeżeli ty jesteś sprawiedliwy, a on niesprawiedliwy.
Tylko wtedy może uczynić cos przeciwko tobie, jeżeli przyłapie cię na występku, a sam jest sprawiedliwy. Dlatego nie myśl o tym, co powiesz możnowładcy, ani o ty, jak się zachowasz: myśl o tym, że jesteś wolny, dopóki jesteś sprawiedliwy, a możnowładca jest bezsilny wobec twojej prawdy.
Z "Księgi Ziół". Nie wiem czy można cokolwiek dodać do Sandora Maraia, ten człowiek był mistrzem słowa.

Chyba tylko tyle mogę dopisać, że właśnie zostały zerwane wszelkie formalne więzi z Polską i zaczynam uaktualniać CV. Czyli w pewnym sensie - pierwszy dzień mojego nowego całkiem emigracyjnego życia.

22 września 2010

Wielorybów Cielska Groźne Są...

... lecz dostaniemy je!!!

Dziś o wielorybie będzie. Szwedzkim wielorybie, którym żyjemy przynajmniej od niedzieli (niektórzy dłużej).


W niedziele odbyły się wybory, czyli VAL po szwedzku. Val to także wieloryb, nie wiem jak ci szwedzi mogą się połapać na co narzekają ;)

Tegoroczny wieloryb wzbudził wiele sensacji i wielotysięczne demonstracje. I nawet dyskusje w naszym domu (całkiem ogniste, nie powiem).

Chodzi o to (...żeby nie wejść w błoto... to też!) że pierwszy raz w historii do parlamentu weszła skrajna prawica. Tacy szwedzcy skini, jak się okazuje. Zdobyli całkiem sporo głosów, w tym głosowano na osoby znane ze swojego nazistowskiego pochodzenia i poglądów.
Dodatkowo, pierwszy raz od dawna socjaliści stracili głosy. W dalszym ciagu mają ponad 30%, ale mieli 35%.


S - socjaliści
M - 'umiarkowani'
MP - 'zieloni'
FP - ludowcy
C - centrum
SD - nacjonaliści (sverige demokraterna)
KD - chrześcijańska deokracja
V - skrajna lewica
niebieski kolor to 'centro-prawicowy' alians w parlamencie, czerwony - 'lewicowo-zielony'... żaden teraz nie ma większości przez SD... i co to będzie? będą się bratać jak bronek z napieralskim po pierwszej turze...?


Widać chyba wyraźną tendencję w społeczeństwie szwedzkim - mają dość coraz wyższych podatków, coraz liczniejszych gett narodowościowych i tego, że szwedzkie dzieci nie mają wielu kolegów szwedów, których kuturowe korzenie i zwyczaje się chce wpoić także swojemu dziecku. Ale na pewno zdecydowana większość jest tolerancyjna i nienawidzi nazizmu - stąd demonstracje tuż po wyborach. Jak tu znaleźć złoty środek...? Nobla temu, któremu się uda!

Tak czy owak, szwedzki system polityczny jest ciekawy...

1. Po pierwsze wiadomo kto jest kto o wiele bardziej niż w Polsce. Wszystkie większe partie plasują się gdzieś na tym wykresie, od lewa do prawa, od bycia 'lewicą' do bycia 'prawicą' (nawet w punktach da się określić stopień lewicowości)


obrazek i dane skopiowane z Wikipedii 

2. Po drugie nie ma żadnej ciszy wyborczej, do końca się agituje - do tego stopnia, że przed lokalem wyborczym stoją aktywiści i rozdają wchodzącym karty do głosowania... bo szwedzkie wybory wygladają inaczej niż polskie, najpierw bierze sie kartę odpowiedniego koloru, potem zaznacza na niej nazwisko (albo nie - są też puste karty) i wkłada do kopert. Dopiero potem się idzie do komisji wyborczej i oni odhaczają, że się oddało głosy... takie głosy można oddać nawet 3 tygodnie wcześniej i wysłać pocztą :)

3. I wreszcie - jakie to wszystko rozsądne... szwedzkie wybory do wszystkich władz odbywają się JEDNOCZEŚNIE - tylko niektórzy (obywatele) mają prawo do wybierania wszystkich trzech instancji (gmina, region, parlament), a innie, tacy jak ja - tylko dwóch niższych... w praktyce oznacza to, że jedni oddają 3 koperty pani za stolikiem, a inni - dwie. I nikt nie ma problemu z frekwencją w lokalnych wyborach :) jakie to proste, nieprawdaż?

16 września 2010

Sezon 9. Odc. 1 Pan Monk i Mały Kurczak

Jako fanka serialu o Monku* nie zapomnę przeczytanego niedawno artykułu z metra, dotyczącego wózków sklepowych. Cytuję:

"Mikrobiolodzy z Uniwersytetu w Arizonie trzy lata temu badali wszystkie rodzaje powierzchni publicznych w kilku amerykańskich miastach. (...) Na wózkach sklepowych znaleźli więcej bakterii, śladów śliny, krwi i kału niż w windach, na publicznych aparatach telefonicznych czy nawet w miejskich toaletach"

Wczoraj pierwszy raz Mały Kurczak siedział w takim wózku.... przednie nóżki dyndały radośnie gdy Mama i Tata robili zakupy, a micha się cieszyła.

Ale cały czas myślałam o tym artykule... pod tyłek dziecka położyłam plastikowy worek, ale sterylnych lateksowych rękawiczek nie miałam przy sobie. Do tego nie wiem, czy małe dziecko powinno takowe w ogóle ubierać. Pocieszam się, że Szwecja to czyściejszy kraj od takich Stanów. Zaraz po zakupach użyłam jednak mokrych chusteczek, a potem w domu umyliśmy ręce...

Ale zastanawiam się na ile można być sterylnym - czy aby na pewno trzeba (a co z systemem immunologicznym?) - i czy jest to w ogóle wykonalne. Gdybym ja była taka "ą-ę" w tym względzie nigdy bym nie była harcerką czy zeglarzem, nie pojechała w wiele miejsc, w które pojechałam i brzydziłabym się wsiąć do jakiegokolwiek publicznego środka transportu, z jachtem włącznie.. gdzie jest ten złoty środek w higienie?

Mój bohater, Mr Monk, to przykład człowieka, który nigdy się nie przemógł. Jako geniusz detektyw był zamknięty w swoim sterylnym świecie, ponad to, co robi większość ludzi, a jednocześnie - jako człowiek - makabrycznie ograniczony swoimi fobiami. Ale jego geniusz sprawiał, że wszystko mu wybaczano. Ja, jako NIE geniusz, będę chyba budzić raczej litość i zniecierpliwienie otoczenia ('no bez przesady, musimy zrobić te zakupy!'), a nie pobłażliwy uśmiech i zrozumienie...


Mój bohater przypomina mi się w jeszcze jednym momencie - posiłku... podobnie jak on (no, nie aż tak podobnie) nie lubię mieszać smaków. U niego na talerzu poszczególne dania nie mogły się dotykać, ja się zadowalam tym, że słodkie nie miesza mi się ze słonym, pakistańskie danie z włoskim czy chińskim (jak można jeść makaron z Bardzo Ostrym Korzennym Sosem...???), a do obiadu nie mogę pić niczego innego niż wody (soki, kole i inne smakowe rzeczy odpadają, a zwłaszcza słodzone milk szejki, zwane też lassi, pite z upodobaniem przez mojego męża do każdego w zasadzie dania).

Ciekawe, czy inne fobie też się rozwiną....

* jakby ktoś nie wiedział, to taki super detektyw z San Francisco, który ma mnóstwo różnych fobii, z tą dot. zarazków/roztoczy na czele... jego nieodzownym atrybutem są mokre chusteczki, takie jakich teraz używa Kamyczek, którymi wyciera sobie ręce po każdym uściśnieciu ręki innego człowiekad..

1 września 2010

Home Sweet Home czyli Moja Kraina Snów

no i wróciliśmy do słonecznej Szwecji

a w domku czekała na nas niespodzianka - tata powiesił obrazki przywiezione ze 'starego mieszkania' we Wrocławiu... nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo mogą one sprawić, że człowiek czuje się jakby wrócił do siebie: do wnętrza które zna od lat, nawet jeśli to wnętrze przemieściło się o 1000 km



Ich historia w moim domu to opowieść o tak zwanym ŁUPIE. Poszłam kiedyś w odwiedziny na Zatokę. Pogadać o dawnych dziejach i takie tam. To było chyba w 2003 albo 2004... dawno w każdym bądź razie, nawet nie pamiętam.
Gadka szmatka, herbatka, Piekielny i Łysy snują opowieści... a tu zza grzejnika wystaje piekny karton. Oczywiście rzuciłam się na niego od razu i wyciagam ... cudowny kalendarz pd tytułem "Kraina Snów" (po niemiecku to brzmi jakoś TraumLand), obrazki są autorstwa jakiegoś niemieckiego pana o imieniu Horst Kordes (pierwsze słyszę), a całość pięknie wydrukowana w macie i połysku na kredowym papierze...
Oczywiscie wyłudziłam kalendarz bez problemu. Ponoć jakiś harcerz go przyniósł, dostał od taty, który dostał z firmy swojej, jakaś reklamówka. Od razu zawisł na ścianie... i wisi do dziś! To jeden z najcenniejszych łupów jaki zdobyłam w życiu.
Po jakim czasie obrazki odcięłam, oprawiłam, niektóre rozdałam mniej lub bardziej przypadkowym wielbicielom, bo szkoda żeby się marnowały za szafą, a niestety nie miałam miesca na 13 obrazków...
Warunek był jeden - najpierw gość musiał się zachwycić obrazkiem, dopiero potem pytałam "czy chce jakiś"...

25 sierpnia 2010

Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle...

... czyli rozpoczął sie finał World Grand Prix siatkarek.

Polska awansowała po świetnych meczach grupowych. Pierwszy mecz - babochłopy z USA. Kwadratowe, niezgrane, indywidualnie świetne ale całkowite przeciwieństwo takich zespołów jak Brazylia.

W pierwszym secie - miażdżąca przewaga naszych. 25:13.
W drugim - wygrywamy już tylko do 19.
No a w trzecim... przegrywamy do 26.

Niemal założyłam się z mamą, że i tym razem sprawdzi się stare siatkarskie porzekadło - "kto nie wygrywa 3:0 ten przegrywa 2:3".

Ale tliła się jeszcze nadzieja, że tym razem prawo siatkarskiego Murphy'ego sie nie sprawdzi. Kupa. Nadzieją matką głupich.

Zaraz usłyszymy, że to przez chińską dietę, długą i męczącą podróż (brazylijki dostały samolot, my - autokar), sędziego-kalosza... Może to i prawda. Ale to nie sędzia blokował ataki Skowrońskiej... TO MY SAMI - siatkarki i trener który za późno reagował - roztrwoniliśmy taką przewagę i podłożyliśmy się przecinikowi.

Już był w ogródku, już witał się z gąską... znamy tę bajkę.

23 sierpnia 2010

they're all called jimmy... it's the law

Nikomu nie do śmiechu. Innym dodatkowo bardzo gorzko - tym, których 3,5 roku pracy i budowania idzie do kosza na śmieci. Dosłownie. Nie ostało sie nic.

Na otarcie łez można obejrzeć serialu Mumbai Calling... Chociaż goryczy chyba nie da się tak łatwo zneutralizować...

28 lipca 2010

Deszczowy dzień w Pakistanie

W ramach równowagi dla sielanikowego szwedzkiego lata dziś na pierwszej stronie BBC News o katastrofie samolotu w Islamabadzie. Wszystkie 152 osoby zginęły.

Jakoś tak pakistańskie niusy od pewnego czasu mnie przyciągają. Chyba odkąd Pakistan przestał być jakimś-tam-krajem-koło-Indii tylko stał się ojczyzną mojego męża. A może jeszcze wcześniej, odkąd odkryłam kino Bollywood i poczytałam o historii Indii, Pakistanu i Kaszmiru.

Ale tego typu wiadomości zawsze powodują we mnie tę samą refleksję: jak w Polsce wydarzy się jakiś wypadek i zginie kilka-kilkanaście osób to od razu mamy żałobę narodową. A 152 osoby w jakimś Pakistanie czy 1500 w jakichś Chinach (które i tak przecież są przeludnione) często ledwo znajdą się w serwisie internetowym 'wybiórczej'... A jeśli już to tylko w kontekście "czy byli tam Polacy"...

Wiadomo, bliższa ciału koszula, ale ja zawsze w takich sytuacja ch myślę, że jednak to jest jakaś kolosalna dysproporcja. 150 osób w Azji ma dla nas mniejszą wartość niż 5 w Polsce.

Może to naturalne, pewnie tak. Ale ja sobie zawsze myślę że jedną z tych 150 osób może być kiedyś mój synek czy mój mąż...Bo w takim samolocie byli czyiś synowie i mężowie...

26 lipca 2010

Pilau z groszkiem

Jakoś dużo ostatnio kulinarnych wpisów... może dlatego, że zaczęłam wreszcie gotować...?
Dziecko dzieckiem, ale ileż można posługiwać się tą samą wymówką... no a poza tym jak się samemu gotuje to można kontrolować ilość przypraw i soli. Jakoś ostatnio wszystko wydawało mi się przesolone... więc żeby nie strofować co chwila męża że mi przesala jedzenie (uznałam, że byłby to szczyt bezczelności) postanowiłam sama zacząć to 'jego' jedzenie gotować... i będzie wilk syty, i owca cała (to się chyba nazywa dyplomacja), bo pakistańskie jedzenie jemy zdecydowanie najczęściej, i jeść będziemy, jedzmy więc trochę zdrowiej!


Z pakistańskich delikatesów, poza chlebkiem, o którym pisałam wcześniej, i który regularnie robię, dobrze mi wychodzi ryż z groszkiem, o nazwie MATAR PILAU i pulpeciki czyli KOFTA. Dzisiaj będzie o ryżu.


Koniecznie trzeba mieć do tego ryż basmati, ale teraz już można go kupić w Polsce. Jest długi, bardzo delikatny, taki lekko śliski po ugotowaniu...

2 szklanki/kubki dobrze opłukać i namoczyć w 3 szklankach/kubkach wody
wsypać do tego 1/2 kubka mrożonego groszku

na patelni rozgrzać tłuszcz i wrzucić na niego całe przyprawy:
1 czarny kardamom
1 zielony kardamom
2 całe goździki
1 liść laurowy
1 laska cynamonu (5 cm)

ok 1 minuty je posmażyć

wlać mieszankę ryżu z groszkiem - uwaga, tłuszcz bedzie bardzo strzelać!
w oryginalnym przepisie najpierw wrzucało się mrożony groszek, ale jak to zrobiłam to mi prawie w oko odprysnął.... niebezpieczna zabawka... no więc teraz wlewam groszek z ryżem...

wsypać pół łyżeczki soli i szczyptę kurkumy (żeby był kolor), zamieszać

przykryć, zmniejszyć gaz... po ok 20 minutach pilau jest gotowy

ma bardzo delikatny smak i nadaje się do wielu sosów, zwłaszcza pakistańskich czy hinduskich... nie polecam z polskim gulaszem, to są zupełnie niekompatybilne kompozycje smakowe moim zdaniem... ale już pieczony kurczak chyba może być :)

Przepis pochodzi z pieknęj książki nabytej na amazon.co.uk pod tytułem "Jasmine in her hair" - "Jaśmin w jej włosach". To piękna opowieść o smakach, zapachach i tradycjach z Pakistanu, które tkwią we wspomnieniach pewnej kobiety mieszkającej od kilku lat w USA. Książka opisuje głównie jej dzieciństwo i kulturę, w której wyrosła, przepisy sa niejako ilustracją cyklu życia mieszkańców tego kraju... to się jada na koniec Ramazanu, a to na Eid-ul-Azha, to na przyjęcie weselne Mehndi, a to w dniach kiedy nie ma pieniędzy na mięso... przepisy są bardzo proste, więc mam zamiar wszystkich spróbować...

21 lipca 2010

O tym, że ćwiczenia cielesne nie zawsze są zdrowe

jak to pisał Sandor Marai w swojej "Księdze Ziół"...
(na nowo ją odkrywam, więc pewnie pojawi się więcej wpisów w tym kontekście)

Marai pisał, że ćwiczenia nie czynią żadnego dobra, gdyż odciągają go od jego pracy, że to nie jego rzecz zachować młodość i zdrowie wmyśl próżności, że zadaniem człowieka jest jego misja duchowa

to wszystko prawda, choć napisana sto lat temu...

gdy biegam moja misja duchowa cierpi, bo nie spędzam tego czasu z mężem i dzieckiem, ani nawet na pracy duchowej czy fizycznej... a dodatkowo po biegu cierpi mój kregosłup :(
a potem cierpi moje dziecko, bo nie mam siły go podnieść czy utulić, wiec w ostatecznym rozrachunku wszystko cierpi...

czy to znaczy, że mam pogonić bieganie w cztery diabły...? a moze to tylko zemsta zaniedbanego organizmu?

bo jak pisze Marai w innym fragmencie swpjej Księgi Ziół:
"dwojako możesz zawinić przeciwko ciału: rozpustą lub tchórzliwą, próżną i obrażoną ascezą. Nie wytrzyma żadnej z nich, przekornie i definitywnie odpowie na obrazę. Ciało znosi jedynie szczerość"

16 lipca 2010

"Chłopi" wg Astrid Lindgren

Z góry przepraszam za ilość tekstu. Ale nie może być tak że zawsze są obrazki, czasem tematowi należy się trochę słów.

Z lektur szkolnych pamiętam "Chłopów" Reymonta i całą walkę z interpretacją treści książki - życie pozytywistycznego społeczeństwa zgodnie z naturą, jej cyklami i zmianami...

Po moich pierwszych 8 miesiącach w Szwecji mogę powiedzieć, że... żyję wśród takich "chłopów". Szwedzkie społeczeństwo żyje w zgodzie z naturą, kocha ją i szanuje, i jest całkowicie ułożone zgodnie z jej rytmem. Po prostu Dzieci z Bullerbyn* na każdym kroku :)

Zupełnie inaczej niż europejski kontynent, gdzie mamy długa tradycję burżuazji. Powszechna historia szwedzkiej warstwy mieszczańskiej zaczęła się ponoć dopiero po wojnie jakoś, wcześniej to był przede wszystkim biedny rolniczy kraj, ze Sztokholmem jedynie jako siedliskiem MIASTOWOŚCI i z neutralnością, która zapewniła im spokojne bogacenie się na wojnie...  Bez negatywnych skojarzeń, stwierdzam fakty (poparte książką o Szwecji z lat siedemdziesiatych, znalezioną na półce u mamy w domu).

Chłop Szwedzki

Chłop Szwedzki (na potrzeby artykułu użyję tego pojęcia, proszę bez negatywnych skojarzeń) chodzi spać z kurami, bo rano musi wydoić krowę i nakarmić świniaki. Kto był w Szwecji kiedykolwiek wie, że wszystkie restauracje i puby są puste o 22, z wyjątkiem tych pełnych cudzoziemców albo studentów.

Lato wśród Szwedzkich Chłopów jest piękne - osiemnastogodzinny dzień sprawia, że naród żyje na takim poziomie intensywności jak jego europejscy sąsiedzi. Plus jedzenie na łonie natury - żyć nie umierać. Lipiec to zdecydowanie mój ulubiony miesiąc w Szwecji! Zimą za to można sobie w łeb strzelić jak człowiek nieprzyzwyczajony, a jeszcze zdarzy mu się jakieś nieszczęście osobiste...
Chłop Szwedzki musi zjeść obiad w porze obiadu, i jakakolwiek praca musi wtedy poczekać. Prawo do naturalnego rytmu człowieka jest najświętsze.

Chłop Szwedzki nie marnuje niczego, utylizuje śmieci i inne odpady, takie jak ciepło. Patrz poniżej - "Postęp Po Szwedzku".

Ckłop Szwedzki je to, co natura wokół niego mu daje - nikt w Europie chyba nie pije tyle świeżego mleka co szwedzi (no, może anglicy...), nie je tylu ryb z okolicznych wód (zwłaszcza śledzia z Bałtyku) i ziemniaków z okolicznych pól. Jedzenie spożywa sie w jak najprostszej formie, choć musi to być praktyczne. Chlop Szwedzki zawsze preferuje lokalne produkty od importowanych (Saab, Volvo, IKEA....). W mojej poprzedniej firmie śmialiśmy się, że dla Szweda to, co szwedzkie jest najlepsze, ale siłę i ilość tych przyzwyczajeń dopiero widzę, jak tu mieszkam.

Chłop Szwedzki jest do bólu praktyczny, nie nadużywa zbędnych ruchów, nie obstawia się przedmiotami, nie ubiera na siebie więcej niż musi (dotyzy także makijażu). IKEA to wyraz tej zasady w zabudowie wnętrza, zaś powszechna komputeruzacja urzędów pokazuje, że pragmatyzm dotyczy każdej sfery życia. A jak się chłop zestarzeje to nie narzuca się rodzinie, rozumie, że nie jest pożądanym meblem. Spokojnie idzie do instytucji, gdzie mieszkają inni jemu podobni, i z pogodą ducha doczekuje końca życia.

Chłop Szwedzki jest twardy. Cały rok śmiga na rowerze, lubi piesze wycieczki, saunę i byle co go nie zniechęca. Nie jest delikatniutki jak Francuz czy Włoch ;) A na starość dostaje od społeczeństwa mały skuterek i śmiga dalej. Dopóki nie pójdzie do domu spokojnej starości, oczywiście...

Chłop Szwedzki najwyżej ceni wolność i naturalność Ze wszystkimi jej konsekwencjami, patrz poniżej - "Postęp Po Szwedzku".

Chłop Szwedzki jest bardzo prostolinijny, pogodnie usposobiony i wyzuty z podejrzliwości (w przeciwieństwie do chłopa duńskiego, zza miedzy). Nigdzie w Europie imigranci nie są tak dobrze przyjmowani jak tutaj. Wiadomo, nic nie jest idealne i żaden imigrant nigdy nie zostanie Szwedem, ale też żaden prawdziwy Szwed nie pozwoli aby ten imigrant nie czuł się ugoszczony. Gość w dom - Bóg w dom!

(Pod warunkiem, ze ten gość nie rozrabia i daje żyć gospodarzom...)

Chłop Szwedzki oddaje cześć Bogom Natury bardziej niż jakiemukolwiek innemu bogu. Niby jest tu protestantyzm, ale moim zdaniem Kościół Szwecji bardzo mało wspólnego z kościołami chrześcijańskimi. Powszechna akceptacja dla ludzkiego widzimisię (kobiety księża, małżeństwa homoseksualne, w tym wśród pastorów, adopcja przez nie dzieci itd) zdecydowanie dyskwalifikuje ten kościół jako chrześcijański. To moje prywatne zdanie oczywiście :) Dodatkowo, ilość ludowych zwyczajów i obrzędów jest niesamowita. Patrz Midsommar czy Sankta Lucia.

Chłop Szwedzki nauczył się jednak naturę ujarzmiać. Ma niezliczone przyrządy do przedłużania życia, organizowania go sobie bez potrzeby sąsiada, nie ingerowania w życie innych. Naturalne społeczeństwo ulega pokusie indywidualizmu. Niedawno obejrzałam na youtube filmik Frondy pt "Postęp Po Szwedzku". Lekko przerażający... Ale teraz widzę, że to po prostu konsekwencja rozwoju cywilizacji - chłopu pańszczyźnianemu przedłużono życie i dano różne nowoczesne zabawki, ale jego mentalność nie zmieniła się w ten sposób... na ten proces potrzeba kilkuset lat, jeśli nie kilku tysiecy.

Sandor Marai** kiedyś tak określił społeczeńswo amerykańskie tak w swoich pamiętnikach:
"Odległość między dwoma sąsiednimi budynkami Muzeum Hiszpańskiego [w Filadelfii bodajże] wynosi zaledwie kilka metrów; odległość w czasie: dwa tysiące pięćset lat. W jednym pamiątki z epoki prekolumbijskiej - indiańskie (...), w drugim - dzieła epoki konkwistadorów. To, czego brakuje - nie tylko muzeum, brakuje tego całej Ameryce - to owe dwa tysiace pięćset lat, które upłynęły w Europie pomiędzy starożytnością a nowym wiekiem. A więc epoka grecka, rzymska, gotyk. Dante i święty Franciszek. Tego czasu tu nie było. Zawsze trzeba o tym pamiętać."
Jakże to przypomina Szwecję...

Jeszcze o stereotypach

Panuje powszechna opinia że szwedzi są nudni. Moim zdaniem to nie jest to. Oni są po prostu przewidywalni. Tak jak natura, patrz prognoza pogody. Ma to swoje zalety, zapewniam Was. Każdy podziwia ułańską fantazję czy włoskie piękno (o tym napiszę może w innym felietonie), ale nie da się żyć w domu szaleńca...

Inna opinia, jaką słyszałam, to taka, że to kraj dla ludzi, którzy nie muszą myśleć. Uważam, że to trochę nie fair. Myślenie Szwedów jest dużo bardziej prostolinijne niż nasze polskie, oni nie szukają dziury w całym. Myśmy musieli kombinować, żeby zachować polskość, Szwedzi - nie. Oni ujarzmiali dziką naturę, z dużym sukcesem zresztą, czerpiąc z niej to, co najlepsze w stanie oryginalnym, nieprzetworzonym, my od zawsze kombinowaliśmy przeciwko władzy lub sobie nawzajem... To nasze kombinowanie bokiem już wychodzi szczerze mówiąc, człowiek się ciągle ogląda za siebie... Bo jak to jest, że większość Polaków trzyma się z dala od innych ziomków...? Skoro tacy wspaniali jesteśmy, to dlaczego unikamy się poza granicami Polski?



*"byn" to po szwedzku WIEŚ
** najwybitniejszy chyba węgierski pisarz

8 lipca 2010

Tort Lincki

Dzisiaj będzie kulinarnie.

Kiedyś przypadkiem kupiłam rewelacyjne ciasto. Było to w EPI Markecie we Wrocławiu, placek nazywał się „imbirowy linzer” i było to połączenie piernika i mazurka. Smakowało niezwykle intrygująco, wyraźnie czuć było cynamon, goździki i imbir. A także coś jeszcze chrupało w zębach, nie było to takie zwykłe ciasto. Dodatkowo kosztowało strasznie dużo pieniędzy jak na takie cienkie coś... postanowiłam znaleźć przepis.

No i chyba udało się!. W internecie nazywa sie to „Tort lincki”, pochodzi niby z Austrii.

Mój przepis nieco zmodyfikowałam, i oto co wyszło:



Na tę małą formę użyłam takich proporcji:

200 g migdałów (zmielonych ze skórką)
200 g mąki
200 g masła
120 g cukru (pół szklanki)
2 żółtka

Przyprawy (po ok. pół łyżeczki, można dać ile się lubi)
Goździki
Cynamon
Imbir
Wanilia

Ciasto zagniotłam jak kruche, potem włożyłam na 2 godz do lodówki. Z połowy ciasta zrobiłam spód, z drugiej połowy brzeg i kratkę. Dałam dżem z czarnej porzeczki, może być pewnie też z czerwonej albo inny kwaskowaty. Fajnie jak ma pestki, bo pasują do ciasta, więc dżemy porzeczkowe są chyba najlepsze do tego.

Piec w rozgrzanym piekarniku ok. godziny – pierwsze 10 min w 200C, pozostałe 50 minut w 160C.

Acha, w przepisie było napisane żeby dodać skórkę z cytryny, ale ja nie lubię więc pominęłam, i żeby posmarować na górze jajkiem. Ale zapomniałam i mimo to wyszło super :)

25 czerwca 2010

Prawdziwy Midsommar

Muszę moich wiernych czytelników wyprowadzić z błedu.... Prawdziwy Midsommar jest dopiero DZISIAJ!!! Nie wiem jak to się stało, ale pomyliły mi się tygodnie... chyba dlatego, że Midsommar zawsze jest w okolicach najdłuższego dnia w roku czyli 22 czerwca... ale powinnam była wiedzieć, że Midsommaru tak łatwo nie przegapię, bo wszyscy dookoła będą o tym trąbić, a mój mąż nie pójdzie do pracy... Tak tak, szwedzkie ludowe święta to wielka pompa i większość firm nie pracuje... to tzw. Bank Holiday...

Według tradycji tego dnia je się śledzia i młode ziemniaki posypane szczypiorkiem. Hmm... Czy jest święto w Szwecji na które się NIE je śledzia...?




A poza tym stawia się jakiś maszt, koniecznie ze szwedzką flagą, i potem dookoła niego sie tańczy... Nie wiem czy ludowe stroje są konieczne...


A jeszcze słyszałam coś o wróżbach dotyczących przyszłego męża. Panny powinny zebrać siedem rodzajów kwiatów i położyć pod poduszkę, a ten, kto się przyśni to będzie właśnie przyszły mąż.
Panna Migotka w Muminkach chyba to robiła, potem nhie mogła się odezwać i dlatego trafiła do więzienia do Paszczaka...

Nasza polska noc świętojańska wiele sie nie różni, nie wiem czy u nas sie buduje maszty jednak. Pewnie zależy na jakiej wsi jesteśmy... ;) Na wsi Szwecja nasz maszt wygląda tak:


  zdjęcia skopiowane stąd i stąd

22 czerwca 2010

Lato w Dolinie Muminków, c.d.

Dzisiaj będzie ARTYSTYCZNIE. Trochę.

Wiele osób mi mówi, jakie to lato jest piekne w Szwecji. Do tej pory  kurtuazyjnie potwierdzałam, myśląc skrycie, opatulona w polar "może i piękne, tylko gdzie do jasnej ch... gdzie ono jest???". Inni komentują, jaką to Szwecja ma piękną przyrodę. Ja na to (w myślach): "może i ma, ale chyba tylko w szkierach północy... w Malmo tylko bloki i fabryki".

Ale teraz muszę ugryźć się w język i publicznie przeprosić Szwecję... Od kilku dni pogoda jest rzeczywiście zabójcza, a jak przyszła wiosna (czerwiec) to nagle odkryłam, ile mamu tu drzew i krzewów, nawet między tymi blokami i fabrykami!!!  

Nawet jeśli jest trochę chłodno przez morski wiatr, to jest za to niesamowicie rześko. Wszędzie dookoła rośnie bez, więc wieczorami można się nawąchać do upojenia. A ilośći i jakość światła o tej porze roku jest nie do opisania słowami... Ja przynajmniej nie umiem. Poniżej zameszczam kilka zdjęć, jakie ostatnio zrobiłam. W tych krótkich przerwach między fotografowaniem Kamyczka, oczywiście ;) 

W samo południe, dom naprzeciwko:


Niby blok z lat 70-tych, ale niesamowicie wygląda ta cegła i te śnieżno białe ramy okienne... 

Ostatnie kilka dni, zawsze ok. godz 20:30

 


Mój ulubiony widok z okna

Takie sobie drzewko pod blokiem... Skojarzyło mi się z drzewem pomarańczowym w Izraelu, nie wiem dlaczego... tyle zieleni, światła i soczystości 

20 czerwca 2010

Farlig Midsommar czyli Lato Muminków

Taki (nie)zwykły midsommarowy weekend.....

Po pierwsze MIDSOMMAR to nie jakiś tam weekend tylko szwedzka Noc Świętojańska. O dziwo, obchodzona jak żadne inne świeto w ciągu roku, wyczekiwana z utęsknieniem od wielu miesięcy. Najkrótsza noc w roku (tzn nie dla mnie, dla mnie każda jest tak samo krótka, jakoś tak od 19 lutego...), najdłuższy dzień*... co w rzeczywistości Szwecji naprawdę wiele znaczy, patrzcie Solfattig November.

Może tylko Santa Lucia dorównuje temu świętu ludowemu. Midsommar to święto słońca, ciepła, festynów i całonocnych imprez... Prawdziwe szwedzkie lato w pigułce (nomen omen... szwedzkie lato trwa taką właśnie krótką chwilę zaledwie... ).
  
Nam, Polakom, powinien jednak przede wszystkim kojarzyć się z Latem Muminków, która to książka opisuje właśnie... MIDSOMMAR. Szwedzki tytuł to "Farlig Midsommar" (tzn. Niebezpieczny Midsommar). Muszę przyznać, że nie zaglądałam do żadnej studni ani żadne nowe szaleństwo mnie nie ogarnęło w tym roku. No oczywiście nie licząc macierzyńskiego szaleństwa ;)

Po drugie, w tym roku było wyjatkowo bo mieliśmy ślub księżniczki Victorii (nie mylić z Victorią Bekham, mamy tu swoją własną!). Od dawna media żyły faktem jej ślubu z niejakim Danielem, byłym OSOBISTYM TRENEREM FITNESS. Normalnie historia jak z bajki... może Kinga się przeniesie do Szwecji, Viktoria ma młodszego brata, na pewno uprawia fitness bo jest Szwedem...

Była sobie raz królewna
pokochała grajka
Król wyprawił im wesele
I skończona bajka

 (zdjęcie skopiowane stąd)

Tyle, że teraz wesela królewskie wyprawiają PODATNICY. Najpierw wyprawiają, a potem cały dzień śledzą przed telewizorami... relacja na żywo, szkoda że kończy się na progu sypialni ;) chociaż w Szwecji może doczekamy się Big Brothera w pałacu w Sztokholmie, kto wie... wczoraj już nie było daleko, zapewniam Was!

Po trzecie, wreszcie, wybory Prezydenta Polski. Po raz kolejny pofatygowaliśmy się do luksusowej willowej dzielnicy, gdzie znajduje się polska ambasada. Co dalej, Polsko...?


Taki sobie zwykły czerwcowy weekend...

* zachęcona pierwszym komentarzem sprawdziłam jak to jest z tą długościa dnia w Malmo...
wschód słońca 21.06 - 04:23
zachód słońca 21.06 - 21:54

dla porównania - Wrocław: 04:37 i 21:11
Sztokholm: 03:31 i 22:09

czyli szwedzki dzień w Malmo jest dłuższy o prawie GODZINĘ od wrocławskiego, a dzień w Sztokholmie - o ponad DWIE GODZINY!!!

14 czerwca 2010

Skończyło się!!!

Z wielkim niesmakiem obejrzałam ostatnią edycję Tańca z Gwiazdami. To był taki mój własny kawałek Polski w środku Szwecji... Polski w całym tego słowa znaczeniu – piękny i dopieszczony show (o wiele lepszy niż jego angielska czy szwedzka wersja), nieznośne reklamy i kretyńskie gadki prowadzących... No i ustawiony wynik jak się na końcu okazało!

Tak, niestety...  jakoś nie mogę uwierzyć, że kosztem Ideału Kobiecości i Bardzo Zdolnej Tancerki* wygrywa program osoba ciężka i niezgrabna, pseudogwiazdeczka serialowa**, wylansowana oczywiście gdzie...? w TNV!

Oburzenie było tak wielkie, że jest to zdecydowanie ostatnia (i druga) edycja jaką oglądałam.Od dzisiaj niedziele będą zarezerwowane dla Londyńczyków pokazywanych w SVT1 (pierwszy program szwedzkiej telewizji publicznej), ze szwedzkim napisami, oczywiście, może Amir  się pouczy polskiego :)

A na osłodę pozostaje Cin Cin Amore, (wanna-be)bollywod, ale uroczy iście włosko:


* Kasia Glinka
** Julia Kamińska 

25 kwietnia 2010

Lagaan2 czyli niedziela w Malmo (Once Upon A Time in Malmo)



W piekną słoneczną niedzielę poszliśmy sobie pobiegać do pobiskiego parku a tam...... GRAJĄ W KRYKIETA. Stanął mi jak żywy przed oczami obraz z filmu Lagaan, jeden z moich ulubionych nota bene. Piękna zielona trawka, te białe charakterystyczne stroje i ... pełno Hindusów!!!

Dałabym sobie rękę uciąć, że jest to jakiś towarzyski mecz Szwecja - Indie (ewentualnie Szwecja - Pakistan). Na stoiku serwują chlebek naan, ryż pilau i jakąś hindską potrawkę, wszyscy rozmawiaja po angielsku...

Zaczęłam się zatem z zainteresowaniem przyglądać i zostałam zagadnięta przez graczy ("proszę się odsunąć, bo pani piłką w głowę dostanie, a piłka jest twarda") no i w wyniku tej pogawędki okazało się że to... FINAŁ LOKALNEJ LIGII, a mecz jest rozgrywany między drużynami MALMO i LANDSKRONY.........


no comments... to pokazuje jak popularny jest ten sport w Szwecji :)

...oraz jaki jest skład szwedzkiej imigracji...ciekawe czy kamyczek też łyknie bakcyla krykietowego, wujek Dżastin byłby dumny!

22 kwietnia 2010

Kazachskie Biryani czyli PŁOW

Musiałam jakoś wytłumaczyć mojemu mężowi co to jest PŁOW... słowo ‘pilau’ które określa ryż po hindusku/pakistańsku z dodatkami warzyw nie oddaje sposobu gotowania płowu, za to biryani – doskonale.

Co do tego sposobu gotowania to niestety nie mogłam znaleźć instrukcji od Damira nagranej swego czasu jako filmik. A zapomniałam zupełnie jak się gotowało płow! Zgroza. Musiałam szperać w sieci i znalazłam :)
Na koniec przypomniałam sobie jeszcze o krojeniu marchewki w SŁUPKI i już byłam w domu.

No, prawie... coś przegapiłam jednak. Płow wyszedł całkiem całkiem, zdecydowanie uzyskał kazachski smak bo miałam zakitrane w szafce ‘pripravy dlia plova’ i zire. Niestety mieso coś było twardawe, nie wiem jak kazachowie je gotują... może jedzą twarde i są szczęśliwi, że w ogóle kawałek im się dostał...?

Dało się zauważyć, niestety, bo w oryginalnych biriani, które gotuje mój mąż, mięsko się po prostu rozpływa w ustach.

No ale i tak mąż miał miłą niespodzianke po powrocie z pracy – żona wreszcie coś ugotowała!
P.S. ciasto też upiekłam, jutro goście przychodzą w końcu... niech sie Amir nie wstydzi... ;)

19.07.2010
UPDATE... znalazłam instrukcję gotowania płowu! teraz już nie zapomnę :)


składniki i proporcje:
1 kg mięsa (wołowina lub baranina, w kawałkach jak na gulasz)
1 kg ryżu krótkiego
1 kg marchewki pokrojonej w słupki
0,5 kg cebuli
3-4 główki czosnku (ja obieram...)
przyprawy: zeera, sól, pieprz
można eksperymentować :)

na oleju podsmażyć mięso, dodać cebulę, smażyć dalej. Dodac marchewkę i czosnek, przyprawy. Zalać wodą.
Dusić ok 0,5 godz.
Ryż umyć dokładnie.
Rozłożyć na płasko na wierzchu warzyw, zalać wodą na wys. ok 2 cm od ryżu, tak, żeby zakryć równo ryż.
Po jakimś czasie, jak woda się wchłonie, zrobić nożem pionowe 'otwory' aż do dna.

Jak ryż będzie miękki wymieszać i jeść.

10 kwietnia 2010

Wybuchowe Mango w Smoleńsku

Smutny dzień dziś nastał. Jak przeczytałam wiadomości nie mogłam uwierzyć. Jakaś parszywa ironia losu, TO SAMO miejsce co 70 lat temu - i podobny dobór ofiar... ciekawe co ruscy teraz ukryją w swoich aktach, ktorych nikomu nie ujawnią...
Dwa inne wydarzenia stanęły mi jednakże przd oczami:
1. katastrofa samolotu z Pakistańskim prezydentem i wszystkimi oficjelami armii + ambasadorem USA, rok 1988 (speklacje o autorach zamachu trwaja do dziś, vide książka "Wybuchowe mango"... że niby ktoś na poklad wniósł bombę w kartonie z mango... )
2. kłótnia prezydenta z premierem o wspólny lot samototem, głośno komentowana sprawa swego czasu. Ktoś z kimś nie chciał lecieć na to samo spotkanie w Brukseli (nie pamietam kto) i lecieli dwoma samolotami... ile było potem komentarzy o KOSZTACH
a jakie są koszty jak jednak wszyscy lecą tym samym samolotem?
['] ['] [']


EDIT prawie 3 lata później, 18 luty 2013:
ze zgrozą czytam mój wpis sprzed trzech lat... obecne teorie mówią właśnie o WYBUCHU, czyli o zamachu:
http://www.stefczyk.info/publicystyka/opinie/cejrowski-to-nie-byla-katastrofa,-tylko-zamach,6734406980

9 kwietnia 2010

Navigare necesse est, vicere non est necesse

Już nie pamiętam kto jest autorem tego powiedzenia, ale zawsze mi się podobało. Jako młody żeglarz myślałam, że to znaczy że żeglarstwo jest tak wspaniałe, że nie sposób przeżyć życia bez niego... Ale potem przeczytałam gdzieś właściwą interpretację tego powiedzenia, w książce Teligi bodajże.
Otóż chodzi o to, że własne życie można zakończyć w każdej chwili, kiedy człowiek dojdzie do takiej decyzji. Natomiast kiedy jesteś na morzu i żeglujesz to się NIE DA skończyć na życzenie. Dopóki płyniesz musisz zajmować się łodzią/statkiem, nie możesz przestać żeglować i sobie po prostu wysiąść (ilu cierpiących na chorobę morską by sie dało za to posiekać...)
Po pierwszych 7 tygodniach macierzyństwo bardzo mi przypomina ŻEGLOWANIE: jak się raz zostanie matką to nie można przestać nią być na żądanie. Chcesz czy nie chcesz – musisz płynąć dalej, nieustannie zmagać się z Żywiołem i ... celebrować jego piękno.
1. Cykl dnia wyznaczają wachty, o różnych porach dnia i nocy – wachta pokładowa tylko jest dodatkiem do ‘normalnych’ zadań żeglarza, tj jedzenia, spania, załatwiania podstawowuch fizjologicznych spraw...
2. Na morzu nie przewidzisz pogody, nie zaplanujesz jakim kursem będziesz płynąć i ile ‘rąk na pokładzie’ będzie potrzebnych... twój własny mały ‘żywioł’ też nie da się zaprogramować zgodnie z Twoim upodobaniem
3. Możesz wyznaczyć kurs żeglugi, ale nie jesteś w stanie zagwarantować docelowego portu .... nie bez przyczyny żaden zeglarz nie wpisze do dziennika jachtowego portu przeznaczenia dopóty, dopóki nie dotrze do niego... trochę przesąd (żeby nie ‘zapeszyć’), ale przede wszystkim ... rzeczywistość. Wypływajac z portu naprawdę nie da się przewidzieć tego, co się zdarzy na morzu. A czy ktokolwiek może przewidzieć co wyrośnie z dziecka...?

Ale jakie to wszystko potrafi być piękne. Po zejściu na ląd czlowiek ogląda sie wstecz i tęskni...

Tysiące strof piękno Twe już zna
I nie ma gamy Twoich barw,
A Ty wciąż dumne i zachłanne tak,
Urodą swoją stale mamisz nas
I znów w chłopięcych jesteś snach...

Ref.: Czy w martwej ciszy, czy w sztormie, ja to wiem:
Nieczułe jesteś morze me.
Czy błogosławić, czy przeklinać mam ten dzień,
W którym w niewolę wzięłoś mnie?

Z chłopięcych marzeń co zostaje, gdy
Już Twą prawdziwą zna się twarz?
Oraczem Twoim dzisiaj jestem i
Ech, jakże ciężko wiernie służyć Ci,
Lecz chyba sól we krwi już mam...

Morze staje sie Twoją miłością i przekleństwem, gdyż zabiera ci Twoje Własne życie, ale jednocześnie ta walka z nim stawia cię w prawdzie o samej sobie – daje w zamian taką znajomość własnej duszy, której nie da nic innego.
Ale wierzę, że zakończenie ‘romansu’ z morzem jest zdecydowanie inne niż efekty macierzyństwa :)

30 marca 2010

Skaza na Urlopie

Niestety, urlop w Polsce już teraz okazał się obarczony kilkoma skazami. Te mniejsze 'skracze' to próba załatwienia PESELU dla dziecka (okazuje się, że fakt urodzenia go za granicą ma kolosalne znaczenie dla polskiego urzędu, nie wiem co by było gdyby zwykła polska rodzina miała 'emergency' i po prostu rodziła poza Polską... też musieliby poświadczać u wojewody jego polskie obywatelstwo...? nie zrozumiem chyba nigdy logiki urzędnika...) oraz próby pogodzenia wszystkich towarzyskich celów z tymi na liście 'do załatwienia w Polsce', z pogodą i z rytmem spania Kurczaka... doprawdy ekwilibrystyka (i jeszcze mniej snu dla młodej* mamy...) aczkolwiek nieco na własne życzenie.

Jednakże niespodziewane przeszkody takie jak przesyłka z Reader's Digest, za którą muszę zapłacić do 25 marca, już mnie zirytowały maksymalnie (po tym jak jego mama odłożyła słuchawkę po rozmowie z Biurem Obsługi Klienta, mały Kurczak usłyszał pierwsze Bardzo Brzydkie Słowa w swoim życiu). Otóż okazało się, że w tajemniczy sposób zostałam ich KLIENTEM (wow, mam nawet swój numer!), rzekomo zgłosiłam się do jakiejś loterii. Ciekawe, że kiedy się zgłaszałam to ZAPOMNIAŁAM, że zmieniłam nazwisko i że mieszkam pod innym adresem... pani na końcu linii telefonicznej powtarzała tylko jak nakręcona: "otrzymaliśmy zgłoszenie loteryjne" (była to odpowiedź na moje kazde pytanie: kiedy, w jaki sposób, jakim medium, kto jest podpisany...). Zebym tylko ja wiedziałsa co to dokładnie jest to 'zgłoszenie loteryjne'. I jak to się ma do zamówienia książki i mini zestawu narzędzi, za który trzeba zapłacić...

Nigdy nie biorę udziału w żadnch loteriach, i zawsze odhaczam wszelkie 'zgody na używanie danych' przy wszelakich zakupach internetowych - co czytam bardzo uważnie... no ale i tak w jakiś sposób mnie dopadli (xxxxxxxxxxxxx piiiiiiiiiiiiiiii xxxxxx).

Jednak jak widać nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - poszukując forów/artykułow o prawach konsumenta (i ewentualnych porad innych naciagniętychy w podobny sposób)znalazłam rewelacyjny blog, który polecam (i którego fanem od wczoraj się stałam).
http://nicalbonic.blox.pl/2010/03/BANDA-NACIAGACZY-czyli-SLOW-KILKA-O-READERS8217S.html

*tak, napisałam MŁODEJ z pełną świadomościa :)

25 lutego 2010

Rodzić po Ludzku

Nie było dotąd okazji podzielenia się technicznymi wrażeniami z Tego Wydarzenia, oczywiście wszystko inne było ważniejsze.

Jeśli w 36 godzinach skurczów cokolwiek jest wartego pamiętania (oczywiście poza tym OSTATNIM) to mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że jest to kompetencja personelu medycznego. Naprawdę pomagają i dają dobre rady, zakładając oczywiście, że w momencie skurczu jesteś w stanie o nich pamiętać.....

Oto krótki filmik o klinice, gdzie urodził się Kamyczek - tekst po szwedzku, więc podpowiem o czym mowa:

http://www.skane.se/templates/Page.aspx?id=272706

1. Najpierw pani opowiada w którym momencie zadzwonić do kliniki, pani na dyżurze spróbuje zdiagnozować czy to właściwy czas na przyjazd (zapyta o skurcze, co ile, czy wody, czy krew, czy ciąża była normalna itede), i jeśli tak to filmik pokazuje jak dojechać i co ze sobą zabrać
2. Po przyjeździe podłączą Cię do KTG i będą sprawdzać co sie dzieje... jeśli to trwa długo partner moze sobie rozłożyć łóżko a w razie problemu naciska się guziczek i pani położna przybiega
3. Potem filmik opowiada jakie różne rodzaje znieczulenia można dostać w tym czasie (mnie nie wszystko dotyczyło bo na tym dziale byłam tylko 4 godziny - moim środkiem był gaz w czasie skurczów, nie widziałam tej wanny /spa ze świeczkami) i co w tym czasie mogą robić panowie (kuchnia - kawa - lodówka - gazetka...)
4. Potem jest wreszcie moment urodzenia dziecka (nie ma na filmiku ;) i POSIŁEK ze szwedzką flagą :)
5. Jeśli był problem z dzieckiem to się idzie do szpitala... a jak nie to po kilku godzinach do hotelu pacjenta gdzie przez minimim 2 doby jesteś pod obserwacja lekarza, położnych, możesz nauczyć sie karmić piersią i w każdej chwili (ostatni obrazek z panią na wózku i panem ją pchającym). Jak ja miałam iść to nie mieli akurat wózków, więc poszłam na nogach (najpier nie bardzo chcieli się na to zgodzić ale ulegli ;) )

W hotelu pacjenta czekały na nas dwie torby z wyprawką dla dziecka (główny sponsor: Libero), nawet z ubrankiem i kosmetykami do pielęgnacji. Stołówka działa w określonych godzinach - posiłki za darmo dla mamy, tata płaci jakieś symboliczne opłaty za lancze i kolacje) - kawa/herbata non-stop.

Czas w hotelu to niemal sanatorium, dodatkowo uczysz się bycia z nowym człowieczkiem, śpisz przy nim cały czas, i w każdej chwili wzywasz położną, która może ci pokazać jak trzymać dziecko do karmienia i jak ono powinno ssać. Głównym zadaniem tego hotelu jest upewnić się ze 'nyblivna mamma' (nowo-powstała mama) nauczyła się troszczyć o dziecko i oboje są w dobrym stanie fizycznym.

Mój czas w hotelu upłynął dodatkowo pod znakiem olimpiady w Vancouver - dzięki nocnym nawykom jedzenia obejrzałam większość relacji LIVE :D

P.S. szpital jest państwowy, nie prywatny....

9 lutego 2010

Szwecja to jednak nie jest raj dla kierowców....

niby jest, bo wydział komunikacji PRZYSYŁA tablice rejestracyjne do domu, razem z kompletem ŚRUBEK do przykręcenia jej do samochodu... (co tam, że koszt całej rejestracji to około siedmiokrotność ceny rejestracji w Polsce.... a 'rejestracyjny' przegląd techniczny - obowiązkowy - to kolejne 500 PLN.... już się przyzwyczaiłam do tych stawek...)


ale za to coś mnie TRAFIA jak jakiś szwedzki maniak 'drogowy' wkłada człowiekowi trzy mandaty za wycieraczkę zaparkowanego samochodu, który stoi spokojnie na uliczce i nikomu nie wadzi.........
;(

30 stycznia 2010

Czy rowery jeszcze stoją...?

Zima w Malmo nie jest tak sroga jak w Polsce... Mama przysłała mi piękne zdjęcia, szkoda ich nie opublikować... niczym Boże Narodzenie po raz kolejny.... nastrój zdecydowanie wraca, może też dlatego że inne NARODZENIE nas niedługo czeka... (a może to tylko te 'modelowe' wahania nastroju............?)
wczoraj w nocy u nas też śnieżyło mocno (mocno w kategoriach Malmo...) ... na łóżko nam napadało nawet... a rano taki widok mnie przywitał: jeden z tych rowerów jest mój..... chyba jednak sie sprężę i wyniose go na strych......

17 stycznia 2010

Son Of Rambow

Dzisiaj mało obrazków będzie. Wczoraj obejrzeliśmy rodzinnie film 'Son Of Rambow' - gorąco polecam wszystkim, nawet niekoniecznie z dziećmi :)
kilka scen było tak głęboko zabawnych, że na każde wspomnienie wybucham śmiechem, dodatkowo piękne zdjęcia i historia



jak obejrzycie to pomyślcie potem o Latającym Psie w pokoju nauczycielskim :D


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...