31 grudnia 2011

Pierniki Właściwe

Udało się :)

Robiliśmy z mąki razowej orkiszowej, reszta dokładnie wg Przepisu Pani Giel. Efekt: palce lizać. Sylwestra nie doczekały...


26 grudnia 2011

Czekaj, czekaj!

Tradycyjnie w wigilię to zwierzęta mówią ludzkim głosem, ale u nas rozgadał się Kamyczek. Niniejszym uruchamiam nową kategorię: "dialogi na cztery nogi".

Pojedyncze słowa mówił już dawno, ale teraz zaczynamy DIALOGOWAĆ. Tydzień w Polsce i postęp w języku polskim niewiarygodny, choć pewnie wrócimy do niektórych starych przyzwyczajeń*.

Pierwsze dialogi były takie.

[M] - Kami, czemu płaczesz?
[K] - Am, aaaam! JEŚĆ!
[M] - A co chcesz jeść?
[K] - JAJKO!
Mama idzie po patelnię.
[K] podbiegając do lodówki i otwierając ją - TUTAJ!!!!!
[M] No wiem że tutaj, ale muszę najpierw patelnię rozgrzać.
[K] Masło!
[M] Tak, wiem, że masło, teraz damy masło.
Jajko gotowe. Stawiam na stole.
[K] Gonone! (tłum: gorące)

No i jak tu nie być dumnym :) Tyle że w ten sposób wszystkie jajka nam wyszły i jutro ramo ktoś musi polecieć do sklepu...

***

Poranne krzątanie się po kuchni. Mama chodzi z filiżanką. Kami patrzy i pyta ze zrozumieniem:
- Kawa?

Mój synek :)

***

Kami świetnie nauczył się zastosowania słowa "czekaj".

Oglądamy książkę. Mama chce przewracać kartki. Kami:
- Czekaj! Czekaj!

Malujemy farbkami w sztyfcie. Kami bazgra po wszystkim, co popadnie. Mama próbuje mu zabrać farbki i jakoś to ukierunkować. Kami się wyrywa, i odpędza mnie słowami:
- Czekaj! Czekaj!

W zasadzie za każdym razem gdy się chce, żeby zrobił coś czego nie chce, to zawsze ma gotową odpowiedź: CZEKAJ, CZEKAJ.



Dzisiaj dzwonił wujek, Kami wziął słuchawkę telefonu, i powiedział do niej:
- Cześć...
Posłuchał chwilę...
- Czekaj!
I wyszedł do drugiego pokoju zamykając za sobą drzwi...


* słówka i pioseneczki po szwedzku

25 grudnia 2011

Pierniczki Świąteczne Pani Giel

Nie planowałam za bardzo nic już piec w te święta, ale nie dałam rady. Wpadliśmy z Kamyczkiem z krótką wizytą do Pani Giel i ona nas poczęstowała swoimi piernikami... 
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że Pani Giel piecze najlepiej na całym Biskupinie. A może nawet Wrocławiu. A może nawet W Ogóle Na Świecie.

Próbowałam upiec kilka jej ciast, ale wychodzi mi tylko (w miarę) Królewiec. Teraz zapalałam pragnieniem wytworzenia takich pierników. 

Były mięciutkie, w czekoladzie i z orzechami. Niby piernikowe, ale bardzo delikatne, nie zapychały jak zwykłe miękkie pieniki.

Jedząc pierniki wpadłam na ciotkę Marylkę (ach, te zalety mieszkania na Wielkiej Wyspie) i dałam jej spróbować i ona też zechciała przepis. 

Efekt poniżej.... pomyliłam się jakoś i dodałam za dużo kakao do masy, ciasto wychodzi bardzo tłuste więc sypałam i sypałam... No a potem już nie chciałam ich czekoladzić - polukrowałam tylko. Jak widać na załączonym obrazku opuściłam etap dekorowania orzechami... akurat nie miałam, a już nie chciało mi się iść do sklepu. 

Efekt jest wyśmienity, ale nie umywa się do oryginału. Jak zjemy te to na pewno podejmę kolejną próbę :) Grunt, że wiem gdzie kupić amoniak i że sam pierniczek jest taki mniej więcej jak miał być.



Ciasto:
1 kg mąki
35 dag cukru
35 dag miodu
2 kostki margaryny (masła)
3 całe jaja+1 żółtko
ok.10 dkg kakao
1 dkg amoniaku
1 i 1/4 łyżki przyprawy korzennej do piernika

Cukier i miód gotować z 4 i 1/2 łyzki wody do lekkiego zrumienienia
Wylać na makę, dodać tłuszcz, zagnieść, po przestudzeniu dodac resztę
składników.
Odstawić w chłodne miejsce do zastudzenia.
Wałkować, wycinać, piec pierniczki.(ok 10 min w ok 180 C), ostudzić i można od razu lukrować, a mogą sobie poleżeć.

Lukier czekoladowy:
1 kostka masła
1 kg cukru pudru
10 dag kakao
woda tak żeby nie było ani za rzadkie, ani za gęste (dolewamy ją w trakcie
rozpuszczania(patrz poniżej)

garnek ze składnikami wstawić do garnka z wodą i mieszając rozpuścić składniki; w rozpuszczonej masie maczać każdy pierniczek odkładać i dekorować (jeśli się chce to od razu... bo jak zastygnie to ozdoby się nie trzymają)

Z tej porcji wychodzi bardzo dużo pierniczków, ja zrobiłam z połowy tym razem, następnym razem też tak zrobię.


20 grudnia 2011

Do Jednej Pani z Kopenhagi

Zjechaliśmy na święta do Wrocławia. Śniegu nie ma, dziury w drogach owszem, ale przede wszystkim czekała na nas stęskniona Babcia Asia i długa lista imprez urodzinowo-wigilinych. Niestety, nasze własne walizki nie zjechały wraz z nami, w tym prezenty i kreacje na wyżej wymienione...

Gdybym była przesądna już na lotnisku w Kopenhadze pomyślałabym, że MAMY PECHA, i że każde kolejne wydarzenie ŹLE WRÓŻY naszej wyprawie..

Bo tak, najpierw maszyna Self-CheckIn nami wzgardziła (ale tak się dzieje zawsze gdy lecę z Kamyczkiem, po prostu ich software nie umie obsłużyć pasażera z "niemowlakiem", więc ta przeszkoda się nie liczy), potem pani w Check-In Assistance nie potrafiła nas odprawić. Bardzo długo gdzieś dzwoniła, w końcu wysłała nas do biura biletowego. W biurze zaskoczona pani chciała już nas odesłać z powrotem, ale nie ustąpiłam i powiedziałam, ze w Check-Inie już byliśmy, że gdzieś dzwonili, i że na pewno mamy tu przyjść. Pani poszła dzwonić gdzieś, wróciła i wydrukowała nam bilety. Takie jak w latach osiemdziesiątych... na kartonikach... wróciliśmy do Check-Ina i wepchaliśmy się bez kolejki. "Naszej" pani już nie było, inna wstukała nasze kody rezerwacji, popatrzyła w komputer, zrobiła zdziwioną minę i zaczęła dzwonić...

Po kolejnych 15 minutach nerwowego przytupywania, płakania zniecierpliwionego Kamyczka, uspokajania mnie przez Amira i mówienia, że denerwowanie się nic nie da, pani powiedziała, że wie jak "oszukać" system i wydrukowała nam karty pokładowe. Zabrała bagaż a my z ulgą zaczęliśmy iść do bramek. Minęło ok 45 minut naszej odprawy i Amir musiał gnać do pracy.

Coś mnie tknęło i zaczęłam sprawdzać papiery. Okazało się, że dostałam karty tylko do Monachium... wróciliśmy wzburzeni do "naszej" pani i bezceremonialnie przerwałam jej obsługę następnego klienta. Pani powiedziała, że ma problem z drugim lotem, i że w Monachium muszę iść do Transfer Center po karty, ja na to, że w Monachium mam tylko 45 minut przerwy między lotami (kto lata przez MUC wie, że ledwo się zdąża dojść do nowej bramki), na co ona odparła, żeby iść od razu do bramki i tam mi dadzą. "A bagaże?" zapytałam. "Odprawione do Wrocławia".

No to nic, lecimy. PIerwszy "Swiadomy" lot Kamyczka. Patrzy przez okno, krzyczy "Samona, Samona!" (tłumaczę: "Samolot, samolot"), bawi się pasami, stolikiem, próbuje zadzwonić do pana pilota...

W Monachium dziki tłum w Centrum Transferów. Znowu bezceremonialnie angażuję jedną panią z "pomocy" (kręcą się tacy w okolicach Transfer Center i pytają w czym pomóc... tu nie pytają, bo są oblegani przez zdenerwowany tłum) i ona potwierdz, że w moim przypadku mam iść do bramki.

Drugi lot to w sumie bajka, chociaż faszystowski steward nieustannie każe Kamyczkowi siedzieć na moich kolanach i mieć zapięte pasy... jakiś nieżyciowy pan, czy co...

No a we Wrocławiu okazuje się, że bagaże odprawiono tylko do Monachium..... gdybym tak mogła stanąć przed tą panią z Kopenhagi...

Koniec końców jedna walizka doleciała na drugi dzień, drugiej szukali przez kolejny i ostatecznie po dwóch dniach była. Zdążyli, gamonie, zanim zdążyłam pójść zrobić zakupy na ich koszt.

14 grudnia 2011

Fiordy zeżarły masło...?

No proszę, w rocznicę stanu wojennego najwyrażniej wprowadzono reglamentację masła w Skandynawii. Już o tym pisałam, dwa razy nawet, a teraz widzę że i wybiórcza pisze, i rzepa. Najwyraźniej FIORDY ŻYWIĄ SIĘ MASŁEM*. I zaatakowały Szwecję, bo jak wiadomo u nas nie ma fiordów tylko szkiery.

Muszę przyznać, że ostatnio nie zauważyłam tego braku, a żremy masło na potęgę. Kami wpiernicza kanapeczki z masłem i dżemem tak, ze nie nadążam produkować. Taki czas, siedzi się pod kocem na kanapie i delektuje kanapeczkami.

Nie zauważyłam braków, bo po wrześniowych problemach zawsze dbam o to, żeby mieć zapas. Amir stuka sie w głowę a ja twardo, cztery kostki muszą być. Nie kupuję mniej. Poza tym piekło się ostatnio sporo pierniczków, to jak to funkcjonować bez zapasów. Może stąd szwedzka panika... zajrzały im w oczy święta bez pierników.

W Polsce dalibyśmy radę używając margaryny czy innych tzw smarowideł... ale w Skandynawii smarowidła do chleba (NB słodzonego) są ... słone.


* był taki dowcip... gada dwóch kmpli, jeden przechwala się podróżami... drugi pyta: 
- a w Norwegii byłeś?
- no baa....
- a fiordy widziałeś?
- fiordy?? no pewnie, z ręki mi jadły!

11 grudnia 2011

Piałki - apdejt

Byłam dziś przypadkiem w tym sklepie z "piałkami"... i okazało się, ze do picia to mają takie małe kubeczki, a te miseczki służą do serwowania migdałów i rodzynek :D

Ja tam będę pić glogg po kazachsku! Skål!


10 grudnia 2011

Piałki

Jednym z moich ulubionych domowych gadżetów są PIAŁKI. Czyli śliczne małe miseczki, które w Kazachstanie (i nie tylko) służą do picia CZAJA. Nie pisze 'herbaty' gdyż kazachski czaj, jak i zresztą pakistański czy hiduski, to zupełnie inny napój. Nota bebe kazachski czaj ma o wiele więcej wspólnego z tym pakistańskim, a słowo tak w ogóle pochodzi z chińskiego, wcale nie jest rusycyzmem jak się nam polakom wydaje.

Jeden zestaw piałek przywiozłam z Kazachstanu, po zdziesiątkowaniu go, poprosiłam przyjaciela Nurlana o kolejny. I ten jest najpiękniejszy jaki widziałam. Jednej czy dwóch piałek już nie ma (Kami!!!!! Wszystko pałami!! Cały dom pałami!!!!), ale kilka zostało.

Czasem piję z nich nasz czaj.



Ale teraz odkryłam, że szwedziki stosują takie miseczki do ... GLOGU :) no wiec mam zamiar zacząć!
Czas gloggu nadchodzi wielkimi krokami, zwyczajowo pije się go chyba na Boże Narodzenie, chociaż cały grudzień widać go w sklepach.

Glogg to taki szwedzki grzaniec (grzane wino), dość słaby i słodszy niż nasz. Pije się go z małych miseczek albo płaskich filiżanek, wrzucając na dno łuskane migdały i rodzynki. Jest tak kultowym napojem, że występuje w każdej możliwej wersji: standardowej, bezalkoholowej, wegetariańskiej, ekologicznej, ikeowej, i co tylko chcecie.

Piałki do gloggu są mniejsze niż te do herbaty, ale co tam, żaden pojemnik na wino nie jest za duży :D

Takie sprzedaje sklep cervera... nie macie deja vu?
(wiem, nadużywam tego słowa ostatnio, ale co zrobić jak ciągle mam skojarzenia...??? może moje życie jakąś pętlę zalicza, nie wiem...)


2 grudnia 2011

O wybredności

I ćwicz swoją duszę w nieubłaganym poczuciu wybredności. To jest najważniejsze. Masy są tylko chciwe, nie zaś wybredne. Świat coraz bardziej upodabnia się do domu towarowego Woolwortha, gdzie za szóstaka jest do nabycia, w marnym wykonaniu, wszystko, co może zadowolić (...) powszednie marzenia tłumów skłonnych do rozkoszowania się byle czym. Niebezpieczeństwa owego zaspokajania tłumów już ujawniają się na wszystkich obszarach życia i ducha. Kultura nie tylko wtedy ginie, gdy na wykwintnych placach Aten i Rzymu pojawiają się barbarzyńcy z bojowymi toporami, ale również wtedy, gdy tacy sami barbarzyńcy pojawiają się na publicznych placach kultury i załatwiają sobie, bez jakiejkolwiek wybredności, podaż i popyt, oraz wymianę towarową na wielką skalę. Wybieraj! Nie grymasząc i kręcą nosem, ale surowo i bezlitośnie. Nigdy nie możesz być wystarczająco wybredny w kwestiach moralności i ducha. I nigdy nie możesz być wystarczająco konsekwentny gdy mówisz: to jest szlachetne, a to fałszywe, to jest wartościowe, a to tandetne. Oto twoja powinność, skoro jesteś człowiekiem i chcesz zachować to miano.
Sandor Marai [Księga Ziół]
Czytałam ostatnio artykuł o społecznych mediach (facebook, twitter, nk też sie zalicza) i przypomniał mi się ten fragment Księgi Ziół. Artykuł mówił o ludziach, którzy są tak zmęczeni tym "życiem", że wybierają "wirtualne samobójstwo". Ponoć są nawet programy (strony?), które czyszczą za ciebie wszystkie twoje rekordy w bazach danych tych społecznościowych potworów. Badania wykazały, że częste używanie tego "produktu" zwiększa stres. Nie chodzi wcale o złudzenia, jakie powstają w człowieku, który ma 200 fejsbukowych "przyjaciół" a tak naprawdę nikogo nie obchodzi co on porabia, nie mówiąc o zaproszeniu na herbatkę... artykuł opisywał procesy, jakie dzieją się w głowie czytającego to, co inni publikują na swojej "tablicy" - uaktualnienia statusów, komentarze, zdjęcia... otóż mamy podświadomą tendencję do wyolbrzymiania tych faktów, na zasadzie "trawa jest zawsze zieleńsza po u sąsiada". Cudze pozytywne komentarze odbieramy tak, jakby życie tej osoby było o wiele ciekawsze i barwniejsze niż nasze własne. I to powoduje STRES. Bo jak pisał sarkastycznie Monteskiusz: "Jeśli chciałoby się być tylko szczęśliwym, cel osiągnie się szybko, jednak chciałoby się być szczęśliwszym niż inni. A to trudne, ponieważ zwykle uważamy ich za szczęśliwszych, niż są w rzeczywistości." Coś w tym jest, natura ludzka jest jednak beznadziejna... .

(zaczęłam się też zastanawiać czy mój blog też powoduje to u nich stres... bo blog jest taki kolorowy i przyjemny... prawdziwy, zawsze, ale jednak to tylko literacki obrazek... nie piszę za dużo o problemach czy sprawach trudnych, bo te staram się załatwiać po cichu, bezpośrednio między zainteresowanymi osobami... nie piszę też o wszystkim, bo przecież trzeba mieć czas na życie... ale wierzcie mi, poza tyglem kulturowym i przebłyskami szczęścia mam takie samo życie jak każdy inny: praca, dom, pośpiech, złe wybory, przepraszanie, zmęczenie... jak po całym beznadziejnym dniu przełamię rutynę i wyjdzie mi super kolacja czy jakaś refleksja mnie zatrzyma to wtedy napiszę na blogu... wiec mam nadzieję, że nie zniechęcicie się do bloga, proszę, jest mi miło, że ktoś mi towarzyszy czasami... choć wirtualnie...  ale to na inny temat)

Co do fejsbuka i tej jego papki, nie wspominając irytujących programików, które chcą coś instalować, to zauważyłam, że mnie to męczy. Właśnie na zasadzie tego zalewu "barbarzyństwa". Jest kilka pozytywnych stron tej masowości informacji, ale wiem, że zatraca się w tym moja wybredność. Ta, o której pisze Sandor Marai. Zalewa mnie tandeta i rozkoszuję się "byle czym". Pochłaniam informacyjny "fast-food" i rośnie niestrawność.

Zastanawiam się poważnie, czy nie wypisać się. Surowo i bezlitośnie powiedzieć: to jest fałszywe.

23 listopada 2011

Breaking Bad

Wciągnęliśmy się ostatnio w dwa seriale, oba hamerykańskie. Dzisiaj napisze o jednym z nich. Oglądamy już drugi sezon (pierwszy to jakieś 8 odcinków) i coraz bardziej jestem ciekawa jak to się skończy.

Bo raczej nie może dobrze... nie w amerykańskim praworządnym świecie, gdzie zło zawsze przegrywa z dobrem. A to dobro to amerykański system, oczywiście.

Tytuł to Breaking Bad, co można by przetłumaczyć na "Staczanie się" lub coś w tym stylu (oczywiście polski tytuł to będzie coś w stylu "Chemia w Nowym Meksyku").

Historia jest niesamowicie intrygująca i nietypowa. Opowiada o genialnym nauczycielu chemii (z pozoru zwykły pracownik budżetówki o ukrytym ogromnym potencjale... niemal SUPERMAN), który - dowiedziawszy się o raku płuc i wiedząc, że nie stać go na terapię - zaczyna produkować najczystsze na świecie kryształy metanfetaminy (ang. meth). W Nowym Meksyku, tuż przy południowej granicy USA. Klimat wiadomy. Dodatkowo szwagier nauczyciela jest policjantem, nie byle jakim tylko szefem departamentu ds narkotyków. Od niego wszystko się zresztą zaczyna....

Nie znam się na narkotykach, ale jakość tego czegoś bije na głowę meksykańskie dostawy, lokalna policja przegrupowuje szyki na pochwycenie nowego tajemniczego dostawcy kryształu...

Film trochę brutalny (momentami więcej niż trochę), jak to film o gangach, ale muszę przyznać, że scenariusz rewelacyjny. Historia, dialogi, dowcip... Obsada też trafiona, żadnych Andżelin Dżoli czy Bradów Pitów. Tak jak to w życiu bywa, wszyscy "z twarzy podobni zupełnie do nikogo".

Jak dla mnie intrygujące jest to, że cały czas czujemy sympatię do głównego bohatera, który produkuje kilogramy śmiercionośnego narkotyku, ale znamy go z bliska i wiemy dlaczego to robi... mimo to nie potępiamy decyzji. A może raczej - kibicujemy mu wbrew jego decyzjom. Czy to już relatywizm...? Moim zdaniem nie większy niż czarne komedie braci Cohen czy choćby "Dwóch i Pół" ("Two and a half men").

Czołówka filmu pokazuje tablicę Mendelejewa i w ramach gimnastyki umysłu usiłuję sobie przypomnieć symbole pierwiastków... Trochę wstyd się przyznać, ale nauka poszła w głęboki las, bo mało który pamiętam (wybacz, ciociu Marylko...). No i zrobiło mi się żal, że nie zostałam w branży, bo kiedyś uwielbiałam chemię...

18 listopada 2011

O czytaniu

Mało mam czasu na czytanie książek (tak, przyznaję, to internet pożera mój czas na czytanie), ale stanowią one bardzo ważną część mojego życia. Słowo pisane trafia do mnie jak żadne inne, no może z wyjątkiem słowa pięknie zaśpiewanego, więc zawsze będę gromadzić książki. I polecać innym cokolwiek dobrego przeczytam (zakładam, oczywiście błędnie, że każdy ma taką samą wrażliwość na książki jak ja, ale co tam, nie zniechęci mnie nic).

Tę książkę połknęłam z wypiekami w jeden wieczór w angielskim pubie (jedząc i chwilami zerkając na mecz Anglia - Szwecja) i jeden lot (Manchester - Kopenhaga). Nosi tytuł "Ośmieliłam się nazwać go ojcem". Wróciło mnóstwo wspomnień i przeniosła mnie w ona w zupełnie inny świat. Nie chcę z niego wychodzić teraz.

W blogu dorobiłam zakładkę pt "Moja Czytelnia" i tam będzie tworzona lista. Poniekąd żeby nie zaśmiecać głównego bloga (recenzja to często dużo tekstu), a poniekąd po to, żeby można było osobno dodawać recenzje, linki i różne około-książkowe tematy.

Każda nowa książka będzie chyba wspomniana na głównym blogu, ale jeszcze nie wiem jakie są techniczne możliwości w tej dziedzinie, więc nic nie obiecuję. Przetestujemy :)

A na deser zalecenie mistrza słowa, Sandora Maraia, jak należy czytać. Ach, jakie to prawdziwe:
Czytać należy intensywnie. Czasami powinieneś czytać z intensywnością większą od tej, z jaką pisano tekst,  który czytasz. Czytać należy gorliwie, z pasją, z uwagą, bezlitośnie. Autor może paplać, lecz ty czytaj rozumnie; każde słowo, jedno po drugim, tam i z powrotem, wsłuchując się w książkę, wypatrując śladów, które prowadzą w gąszcz, uważając na tajemnicze sygnały, które sam autor mógł przeoczyć, gdy kroczył naprzód w puszczy swojego dzieła. Nigdy nie należy czytać lekceważąco, od niechcenia, jak ktoś kogo zaproszona na królewską ucztę, a on tylko długie końcem widelca w potrawach. Czytać trzeba elegancko, wielkodusznie. Czytać należy tak, jakbyś w celi śmierci czytał ostatnią książkę, którą ci przyniósł strażnik więzienny. Czytać trzeba na śmierć i życie, bo to największy ludzki dar. Pomyśl: tylko człowiek umie czytać.

9 listopada 2011

O czym właśnie myślę i dlaczego

Udało mi się pójść wczoraj na chwilę do szkoły. Bo niby ciągle jestem zapisana na kurs, ale chodzę tylko wtedy "kiedy mogę" (tj. przyjdzie wtorek, jest najpóźniej 17, Amir jest już w domu po pracy i ja nie zapomniałam). Nazywa się to 'nauka na dystans' w moim przypadku prawdą jest tylko 'dystans', nauka całkiem poszła w las...
Pani nauczycielka prowadzi małe zeszyciki, gdzie za każdym razem trzeba coś napisać. Krótki tekst, na jeden ze standardowych tematów, typu "co robiłam w ostatni weekend", "o czym właśnie myślę i dlaczego", "co się ostatnio ciekawego wydarzyło", "co sądzę o mojej nauce w szkole i o samej szkole".

Niedawno odważyłam się napisać na to ostatnie. Że to już moje siódme podejście do nauki jakiegoś języka (policzmy: angielski, ruski, niemiecki, włoski, ruski znowu po wielu latach, urdu... no i szwedzki), więc jakoś tak nie mam już energii na kolejny eksperyment. Niektóre próby zakończyły się totalną porażką (niemiecki), inne oszałamiającym sukcesem (włoski), reszta tak jeli-jeli*. Ale ile się nawkuwałam słówek, gramatyki i bukw to moje.

A wczoraj, jak jechałam rowerkiem na lekcję, w zupełnych ciemnościach obserwując lampeczki w oknach, jakoś tak mnie naszła refleksja rocznicowa. Że to dokładnie dwa lata temu zaczęłam. Przyszłam na lekcję i od razu miła Pani Nauczycielka mi zaczęła po angielsku wyjaśniać podstawy, potem porobiłam trochę ćwiczeń, a potem mi powiedziała, żebym lepiej zmieniła grupę na taką, co to idzie szybszym tempem. No to zmieniłam. Przez pierwsze 3 miesiące szło jak burza, do stycznia przeszłam przez dwa poziomy i zaczęłam trzeci-ostatni.

A potem urodził się Kami, miałam kilka tygodni przerwy, potem podjęłam naukę na wieczorowej grupie i do czerwca zamknęłam rozdział pt "Szwedzki dla obcokrajowców".

Potem zaczęłam go "utrwalać". Na dystans... właśnie... i tak sobie utrwalam i utrwalam, i jakoś tak spływa jak po kaczce. W sklepie jako tako się dogadam, gazety czy artykuły przeczytam, nawet książkę bym mogła jak bym miała czas (bo jednak słownik potrzebny), ale gadanie nie idzie ni w ząb.

Może to kwestia tego, że nie mam z kim gadać po szwedzku. Niby w pracy bym mogła, ale wszystkie techniczne sprawy załatwiamy i tak po angielsku, a te sprawy to 95% mojego czasu tam. Poza tym mam poczucie, że jako "ekspertowi" nie wypada mi mówić niegramatycznie, językiem na poziomie siedmiolatka.

Jeśli chodzi o praktyczne sprawy życia codziennego to wszystko w Szwecji da się załatwić po angielsku. Kupić kebab to nie, ale to umiem po szwedzku ;)

A może mnie po prostu "nie kręci", tak jak włoski czy rosyjski. W końcu nie ma pięknych pieśni czy literatury po szwedzku, dla "Dzieci z Bullerbyn" mam się uczyć...?

A może to prozaiczny brak czasu. Ale są całe tygodnie kiedy na naukę nie poświęcę ani minuty, a na bieganie 5 godzin... Nawet teraz, siedzę i piszę blog zamiast machnąć jakieś ćwiczonko.

Mimo wszystko mam poczucie, że pomimo przeszkód formalnych, w ciągu dwóch lat każdy inny język (poza niemieckim) bym opanowała w stopniu biegłym, a szwedzki jakoś kurka nie idzie... Szukam motywacji.

Na wczorajszej lekcji napisałam pani, że właśnie myślę o tym jak to roztrwoniłam ostatni rok. Wiem jak to powiedzieć po szwedzku, więc pani dobrze oceni moje wypracowanie. Ale treścią się zmartwi.


* z ruska: 'tak sobie'

4 listopada 2011

Autobusiarze

Niedawno odwiedziliśmy najnowszy plac zabaw w Malmo. Nazywa się Bus Fabriken czyli Fabryka Autobusów.

Wielka hala, po której chodzi się w skarpetkach. W hali prawdziwa dżungla - drabinki, siatki, zjeżdżalnie, pokoiki z piłkami, trampoliny, samochodziki... i WULKAN. Czyli gumowa ścianka w kształcie stożka, spadanie z niej to super zjeżdżalnia... Po prostu raj dla dzieci w wieku od 4 do 13-14. Jest też wydzielony Mały Raj dla malutkich dzieci (w wieku 1-4), gdzie większość "dużych atrakcji" jest zminiaturyzowana i ogrodzona, ale jak się ma starsze rodzeństwo (albo gietkich rodziców) pod ręką to nawet takie dzieci jak Kami spokojnie mogą biegać po dużym obiekcie. Dodam, że za wstęp płaca tylko dzieci do 14 roku życia właśnie. Zakładają chyba, że rodzice idą tam ciężko harować, a nie bawić się ;)

Poszliśmy w pierwszy brzydki dzień ostatnich tygodni, w dodatku w sobotę. Byłam pod wrażeniem organizacji/pomysłu... niby maksymalne natężenie ludzi, trudno zaparkować, ale w środku w ogóle tego nie czuć! Owszem, butów stoi pełno (w Polsce nie do pomyślenia, zostawić buty przy wejściu i zniknąć na kilka godzin... i liczyć, że po powrocie buty tam będą!), mała kolejka do kasy jest, ale w środku nikt nikogo nie przepycha ani nie skacze sobie po głowie! Isak i Nata zabrali Kamyczka do dżungli a rodzice mogli się chwilami rozsiąść, zrelaksować i robić zdjęcia* :)






5 minut spokoju...

Jedyne miejsce, gdzie się odczuwało "tłok" to w części restauracyjnej - ciężko było znaleźć wolny stolik. Niektórzy (niestety) zajmowali cenne miejsca nawet jak już dawno zjedli, wykorzystując fakt, że w Szwecji nikt nikogo nie wywala po zakończeniu konsumpcji. Choć akurat tutaj było to lekko irytujące widzieć samotną mamusię robiącą na drutach, zajmującą cały stolik i 4 krzesła, a na krzesłach plecaki i kurtki... Na stoliku resztki jedzenia, dla niepoznaki chyba...

Poza tym dzieciaki oceniły miejsce na 10 (w skali od 1 do 10), Isak zwłaszcza mógł sie wyszaleć:



* choć najmniej miłym wspomnieniem z wejścia jest fakt, że zepsuła mi się lampa błyskowa w Olympusie, dlatego zdjęcia takie poruszone. Ale i tak oddają atmosferę lepiej niż te 'płaskie' z kompaktowego Canona. Teraz muszę szukać serwisu...

30 października 2011

Mieć dynię i ją zjeść

No i wyszło na to, że jednak obchodziliśmy ten HELOŁIN. Jak poszliśmy na kolację do restauracji to okazało się, że wszystkie knajpy tego wieczora robią wieczory halloweenowe. Nasza serwowała zupę dyniową (pycha!), kelnerzy byli poprzebierani za diabły (ohyda!), wyszczerzone dyniowe główki robiły za dekorację bufetu (przy okazji podglądnęłam technikę wydrążenia dyni... otóż jest banalna – w ogóle jej nie drążyli, tylko wyjęli włosy i pestki... poniżej wyjśniam mój dylemat).

Zacznę od początku.

Halloween dla mnie nie istnieje, z dwóch powodów. Po pierwsze, tzw. Blokowi Wschodniemu zawdzięczam to, ze zgniły kapitalizm nas nie zaatakował zbyt szybko, i o istnieniu tego „święta” dowiedziałam się jakoś podczas studiów chyba. Było to na tyle późno, że w ogóle nie przyszło mi do głowy, żeby chodzić po domch i żebrać o cukierki, ani tym bardziej przebierać się za kogokolwiek. A w ogóle o co chodzi, kolejne pseudo-święto, żeby sprzedawać rózgi, które nie idą już na "Mikołaja"...?

Po drugie, traktuję to w kategorii „nie moich świąt”. Nie wdając się zbytnio w religijne rozważania*, na „walentynki”, „halloween” i „midsommar” reaguję w taki sam sposób jak na żydowską hanukę czyhinduskie holi. Wzruszam ramionami i mogę co najwyżej życzyć wyznawcom tej religii dobrych świąt, ale nie przychodzi mi nawet na myśl, żeby to świętować. Tyle, że tutaj „religią” jest pop-kultura pomieszana z jakimś folkorem (zwanym też pogaństwem), trochę nieświadomie, ale jednak. Nie moja bajka i już.

No ale pech chciał, że zasmakowałam ostatnio w dyni. A dynię kupuje się w październiku. Trafiłam dodatkowo na pewien blog o robótkach ręcznych, który mnie zainspirował. Pomyślałam, żeby kupić tym razem całą dynię – nie, nie, nie, wcale nie na halloween, po prostu TERAZ SĄ W SKLEPACH – i pobawić się nią... Kulinarnie i artystycznie. Zrobić piękny październikowy nie-halloweenowy lampion. Żadne wiedźmy czy szatańskie twarze.

Kulinarnie wiedziałam do czego dąże, ale nie wiedziałam jak się zabrać do części artystycznej. Moja ignorancja w temacie dynie jest ogromna, musiałam włączać google-images... Wszystkie obrazki dyni, jakie znalazłam w internecie, miały bardzo grube ścianki, co by sugerowało, że dynia przeznaczona na lampion jest niejadalna... No bo nie zjesz miąższu okopconego woskiem, a jak tu wykroic miąższ tak, żeby ocalała ‘skorupa’...? Jak tu mieć dynię i ją zjeść...? Oto jest pytanie...

Zaczęłam od odcięcia ‘góry’. Potem wycięłam wszystkie pestki i włókna ze środka. Bardzo mokre, bleeee.... Następnie ostrożnie odcinałam centymetrowe płaty z wewnętrznych ścianek, jakby je odchudzając, bardzo delikatnie, żeby nie przeciąć skorupy... trochę poszło, ale tylko na głębokośc ok 5 cm. Nóż jest sztywny i dalej nie szło.... w przebłysku geniuszu sięgnęłam po łyżkę do lodów i wsadziłam rękę z nią do środka... I TO BYŁO TO. Wszystko pięknie wyskrobałam, miąższ się zwijał na łyżce jak lody. To, co wyjęł i dawał łatwo i bezpiecznie wyjąć ze środka. Formę tego, co, wyjęłam najlepiej określa angielskie słowo ‘shredded’ – niewiele jest kawałków o kształcie „kosteczka”, większość to oskrobki takie, ale całość nada się doskonale na makaron z dynią. Na wszelkie potrawy dyniowe w zasadzie, z wyjątkiem tych, gdzie potrzeba dużych kawałków.


Resztę przerobiliśmy na DOMEK. Niby ja i Isak, ale okazało się, że operowanie nożem w dyni to zbyt finezyjne zajęcie dla dziesięciolatka... No ale projekt wspólnie wykonaliśmy. Efekt – piękny lampion, który dał naszej kuchni super nastrój.


No a potem poszliśmy na kolację, a tam te wyszczerzone dynie i kelnerzy z rogami... westchnęłam tylko... ten helołin jednak mnie dopadł.


*chrześcijaństwo, a zwłaszcza kościół katolicki, a także islam, są zadeklarowanymi przeciwnikami celebrowania halloweenu

28 października 2011

Pieprzne Ciasteczka

Najbardziej chyba znanym towarem eksportowym Szwecji (obok Volvo, IKEI, ABBY i feminizmu) są SZWEDZKIE PIERNICZKI. Nazywane są 'pepparkakor' co dosłownie znaczy 'pieprzne ciasteczka'.

Niby królują w okresie Bożego Narodzenia, ale nie udawajmy, zima już się wkrada i nic nie poprawia humoru lepiej niż zapach pierniczków. A i chata lepiej dogrzana ;)

Szwedzi mawiają, że ich spożywanie czyni jedzącego milszym i bardziej otwartym na ludzi. Ale jak się przesadzi to efekt jest wręcz odwrotny... hihihi... a ja się zastanawiałam skąd ten szwedzki dystans... i czasem zgaga w przełyku - całkiem "pieprzna" ;)

Oto przepis wypróbowany dzisiaj. Pochodzi z opakowania, w którym kupiłam foremkę, ale sprawdził się przednio. Wprowadziłam, oczywiście, moje modyfikacje, które tu zamieszczam.

250 g masła (w temp. pokojowej)*
4 dl cukru brązowego
1 dl miodu
2 łyżki stołowe cynamonu
1 łyżka stołowa goździków w proszku
1 łyżka stołowa imbiru w proszku
1 łyżka stołowa proszku do pieczenia
2 łyżeczki kardamonu w proszku
1,5 dl wody
1,3 l mąki (13 dl)
2 dzieci
2 małe wałeczki
2 mamy
dużo foremek

Rozetrzeć w misce masło z wszystkimi suchymi składnikami i miodem. Dodać wodę, rozetrzeć ile się da, dodać mąkę. Ugnieść i włożyć do lodówki na min. 1 dobę (ja włożyłam na jakieś 17 godzin tylko, nie narzekam).
Następnego dnia wziąć dzieci, mamy i foremki i zgromadzić się w kuchni.
Wałkować, wycinać, lepić ślimaki i inne stworki, o grubości od 4 do 6 mm. Nie za cienkie, nie za grube, ale co kto lubi. Przy cieńszych trzeba zachować tzw. czujność rewolucyjną podczas pieczenia, ot co.

Układać na blachach na papierze pergaminowym, piec w temp 200-225C, w środkowym położeniu (myśmy piekły na 3 poziomach, moim zdaniem można, ale trzeba uważać na górną blachę), przez ok 5 minut. Ale wszystko zależy od grubości, jak położyłyśmy na tej samej blasze "jak popadnie" to te cienkie wyszły spalone, te grubsze były dobre.

Wyszło nam ok 7 blach o zagęszczeniu jak na obrazku.



Dzieci się trochę zaczęły nudzić pod koniec, niektóre koniecznie chciały jeść surowe ciasto wiec trzeba je było odstawić z kuchni, ale summa summarum daliśmy radę :) Strat w ludziach i sprzęcie brak. Dzieci wykrzyczane i pełne wrażeń. Śpią.



*poświęciłam sie wielce i zużyłam OSTATNIĄ kostkę z mojego zapasu (utworzonego po pamiętnych kilkutygodniowych brakach) no i posucha... w sklepach znowu brakuje, tym razem "tylko" niesolonego...

22 października 2011

Znaczy, za silny?

Czuję się ostatnio jak "Pierwszy" z "Lwowa". Odkąd Karol Olgierd Borchardt został kadetem szkoły morskiej w Tczewie i zaczął praktykę na żaglowcu, oficer co rusz napotykał na jakieś szkody wyrządzone na statku. Zaczęło się od handszpaków, potem była beczka ogórków (którą młody marynarz zjadł w jedno popołudnie bez niczyjej pomocy), potem jeszcze wiele innych incydentów. 

Ja napotykam na rozbite kubki, rozlane soki/wodę/mleko, krnąbrne dziecko wspinające się na blaty, żeby coś wziąć z szafki zawieszonej wysoko na ścianie i czasem zrzucające z z niej różne rzeczy, to samo dziecko walące łyżkami w talerze i kubki (z różnym skutkiem), to samo dziecko skaczące wesoło po sofie/łóżku/łóżeczku ze szczebelkami... Co jakiś czas wyrywa się z mojego gardła łkanie: 

- Niedobry Kami!!!!! Wszystko pałami!!!!!!!! Całą kuchnię pałami!!!! Cały dom pałaaaamiiiii! Nu nu nu nu!!!!!

Słowa WON jeszcze nigdy nie użyłam, ale kto wie, może kiedyś przyjdzie czas na rusycyzmy.... Póki co uczy się niepoprawnych form języka polskiego z mojej ulubionej książki "Znaczy Kapitan", ale co, moja wina, że wszystko pałami...?

przedostatni kubek z tzw "oryginalnej kolekcji"

Po obiedzie [pierwszego dnia na żaglowcu] – znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu (...). Zmieniony w konia wprzęgniętego do kieratu pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polski ... handszpakami.
Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natychmiastowy: handszpak – wykonany ze specjalnego, twardego drewna – prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Następne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Duma rozpierała pierś Tenangi”. Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. 
Zamiast się cieszyć razem z nami, wpadł w istny szał. Podobno zostało mu to po służbie na rosyjskim okręcie podwodnym (...), zdobył zdolność do krzyku tak strasznego, jakiego nie słyszałem nigdy przedtem i nigdy już potem. Teraz cały port zapełnił się jego wibrującym na najwyższej oktawie głosem:
- Da dźjaaaaabłaaaaa! Cały statek pałaaaaaamiiii!
(...) W miarę jak „pierwszy” odkrywał coraz to nowe połamane handszpaki, głos jego z najwyższej oktawy, dostępnej dla mężczyzny, przechodził w wycie czerwonoskórych towarzyszące skalpowaniu przez nich bladych twarzy:
– Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaami!! Cały statek pałaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaa! Biezabrazje!
„Ogień” pierwszego oficera udzielił się kapitanowi, ale wyłącznie w formie zaciekawienia. Żaden mięsień na twarzy mu nie drgnął, gdy spoglądał na zachłystującego się wrzaskiem pierwszego oficera.
„Pierwszy” zdążył już policzyć wszystkie połamane handszpaki. Wił się teraz i nadal ryczał:
– Wszystka pałamał! Wszystkie handszpaki pałamał!
Chciałem się wtrącić i powiedzieć, że jeszcze cztery zostały, ale wobec kapitana nie śmiałem. Naraz znów usłyszałem głos kapitana:
– Znaczy, panie Konstanty, znaczy co? Znaczy, za silny?
A potem znów straszny, przeraźliwy ryk „pierwszego”:
– Nu, tak, za silny! Za silny! Wszystka łami! Wszystka! Cały statek pałami! Cały statek!!!
I zwracając się już bezpośrednio do mnie, wrzasnął:
– Nu, won stąd! WOOOOON!!!

[K. Borchard Znaczy kapitan]

Pocieszające - wielce - jest to, że bohater owych historii został Kapitanem Żeglugi Wielkiej, jednym z najsłynniejszych w Polce, i tym , który przekazał potomności historię początków Polskiej Floty w jednej z kultowych książek... Chyba znowu ją przeczytam, bo te okrzyki "pierwszego" zakręciły mi łezkę w oku... Chciałabym, żeby kiedyś film nakręcono, byłoby to lepsze niż te wszystkie sienkiewiczowskie ekranizacje razem wzięte. Muszę też sprawdzić czy jest wersja angielska. Chociaż jak przetłumaczyć PAŁAAAAMIIIII na angielski??? Toż to dopiero sztuka.


Muszę chronić blender, żeby nie spotkał go los kubka...

20 października 2011

Mięsko co przypełzło

Ostatnio znalazłam w lodówce MIĘSKO (Co żujesz? Mięsko. A skąd masz? A, przypełzło!). Dwa dni wcześniej robiłam pieczeń, średnio udaną, bo suchawa wyszła, no i zostało takie pół pieczeni z kilkoma szparagami i jednym kawałkiem cukinii z grilla. Jeszcze bardziej podeschło i pomyślałam, że teraz to już w ogóle tego nie zjemy.

Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł... a jakby tak zmielić i nadziać tym coś...? Mój mąż zawsze narzeka, że mu gotuję mało polskich potraw, to teraz będzie miał. PIEROGI Z MIĘSEM. Dodam, że była godzina 17 czy coś, zawsze wyobrażałam sobie, że pierogi to pół dnia roboty, ale teraz jakoś pomyślałam - nadzienie będzie za chwilę, ciasto robię niemal codziennie, co to za sztuka, 20 pierogów na kolację ulepię w try miga... No i zabrałam się.

Mielenie było niełatwe, mam tylko ręczny blender, wrzuciłam do miski pokrojone mięsko i warzywa, dolałam trochę wody. Blender się blokował i musiałam wydłubywać mięsko z niego, ale dałam radę, w końcu ma się tę krzepę, nie? Blender też przeżył.
Potem podsmażyłam cebulkę, dosypałam przypraw, zmieliłam jeszcze raz... Już gładko szło.

Zagniotłam ciasto, takie jak na roti, ale bez otrębów - tylko mąka, sól i woda - i zabraliśmy się za lepienie. Ja i Kami, oczywiście. Głównie wtykał paluchy w ciasto, ale ze ma praktykę z ciastoliną to umiał też trochę wałkować. Koniecznie chciał zlepiać pieroga, ale w tym tempie obiad byłby na następny dzień.

W sumie lepiłam więcej niż pół godziny, bo jak się zaczęło to trzeba dokończyć, wyszło z tego jakieś 50 pierogów. Gotowanie to po 5-6 minut na partie, czyli około 20 minut (wrzucałam po ok 15-18). Całość zabrała ok 1,5 godziny, licząc odganianie Kamyczka od garów z gorącą wodą i ponowne wałkowanie ciasta, w które wetknął paluchy.

Serwowałam z podsmażoną cebulką. Palce lizać! Ale najważniejsze jest to, że jedzenie się nie zmarnowało, mieliśmy obiad na dwa dni, no a przede wszystkim wykazałam się jako Polska Żona ;)

2 października 2011

O wietrze we włosach, Toskanii wokół Malmö i ludzkiej naturze

Moje treningi biegowe zostały właśnie wzbogacone o ... rower. Tak tak, wreszcie mój stary towarzysz dojazdów do pracy (i wszelkiej wrocławskiej komunikacji drogowej) wrócił do łask. Nie wiem czemu dopiero teraz, musiałam dojrzeć chyba do Przestania-Koncentrowania-Się-Tylko-Na-Bieganiu. Musiałam uwierzyć, że trzeba nie tylko biegać żeby być w stanie przebiec maraton.

Mam teraz zamiar jeździć czasem do pracy - o ile Buka pozwoli - a to 30 km w jedną stronę. I to drogami, których jeszcze w ogóle nie znam.

W związku z tym namówiłam mojego męża, żeby mi pokazał część trasy, tak około połowę jeśli się da... nie wiedziałam jak będzie z formą, w końcu nie jeżdziłam takich dystansów od ponad dwóch lat. Poszło rewelacyjnie - łatwo i przyjemnie, nawet żadnych zakwasów nie mam dzisiaj. Zrobiliśmy ponad 46 km, tj. ok 2/3 drogi do pracy i z powrotem. Przejeżdżaliśmy drogą, którą się przecina jak się biega po lesie. Cudowne uczucie - oglądać tę drogę z prędkością 30 km na godziną a nie 10... Czas wycieczki to ok 1 godz 58 minut, ale ostatnie pół godziny w zupełnej ciemności (i bez oświetlenia rowerów...).

Pola Skanii przypominają mi Toskanię. Zielone pagórki, gdzieniegdzie domy, droga wije się między nimi i nie widać co jest za zakrętem. Piękna kraina, żeby tylko trochę więcej winorośli rosło ;)

Przypomniało mi się wszystko. Jak śmigałam po Wrocławiu, na długo przed tym zanim zaczęłam po nim biegać. Ile tysiecy kilometrów tak zrobiłam. Jak to nie wyobrażałam sobie NIE JEŹDZIĆ na rowerze codziennie... Potrafiłam rano robić sobie "przebieżki" rowerowe tylko dlatego, że na cały dzień gdzieś wyjeżdżałam i nie mogłabym potem już jeździć na rowerze...

A tu proszę, pewnego dnia człowiek odstawia rower (bo coś) i mijają dwa lata zanim znowu zacznie...

Natura ludzka jest niesamowicie zmienna...

Wczoraj ta moja natura postanowiła pojechać do pracy we wtorek, i jeździć raz w tygodniu. O ile jutro załatwię sobie możliwość wzięcia przysznica. Zobaczymy czy silnej woli wystarczy, i jak na to wszystko zareaguje Buka.

A może za tym "lenistwem" kryje się coś więcej...?
Ale kiedy wchodzisz do wielkiego lasualbo wychodzisz na pustkowia, albo gdy podróżujesz morzem i twoja dusza wypełnia się uczuciem wspaniałości, nie łudź się: wiedz, że ciebie w głębi serca interesuje tylko człowiek, nic innego. Gwarna kawiarnia jest tak samo ciekawa jak Atlantyk albo Sahara, albo sosnowe lasy w Karpatach. Tak, jeden tylko człowiek, kiedy odsłania swoja istotę albo zdradza tajemnicę, jest ciekawszy niż Mont Blanc. Podziwiaj nieskończoność natury, staraj się żyć w harmonii z własnym charakterem i siłami przyrody, ale nie wstydź się i nie zaprzeczaj, gdy nawet najwspanialszy jej spektakl zdumiewająco szybko przestanie cię interesować i pociagać, jeśli bezpośrednio nie ma nic wspólnego z losem znanych ci ludzi. Romantyczna okolica w ciagu krótkeigo czasu okaże się niezrozumieła i nudna, jeśli na nieskończoną scenę natury nie wejdzie człowiek, jedyy prawdziwy i nigdy nie nużący przedmiot twojej obserwacji i twojego zainteresowania. Twoją sprawą, przeżyciem, rolą, losem na tej ziemi jest człowiek, a nie Mont Blanc." [Księga ziół, S. Marai]

1 października 2011

No i znów skrada się Buka...

Dopiero teraz w pełni zrozumiałam pojęcie BUKI z książek o muminkach... W dzień świeci piękne słońce, biega się po piaskownicy w krótkich rękawkach, spodenkach a nawet na bosaka...


... a potem nagle wieczorem i rankami zjawia się ... Buka. Przychodzi chyba wraz z pierwszym października.

W sobotę weszłam rano do kuchni. Kami już zajął strategiczne miejsce przy stole i czeka na kaszkę. Wyglądało to mniej więcej tak.


Podeszłam bliżej, spojrzałam na okno... i zamarłam. Gdzie wstające ostatnio ciągle poranne słoneczko, odbijające się pięknie w oknach naprzeciwko...? Gdzie okna naprzeciwko...? Gdzie drzewo tuż za naszym oknem...? Nic tylko BUKA PRZYSZŁA.

26 września 2011

Stan wojenny czy co...?

Ludzie, w Szwecji brakuje MASŁA!!!!! Od kilku tygodni półki pełne tych syfów margarynowatych, a masła ani śladu! Paczka z żywnością pilnie potrzebna bo mi się dynia zepsuje!!!

Trzy razy szłam po masło do ciasta dyniowego, do trzech różnych, zeby nie było. I nic, półki puste. Pomyślałam, ze to musi byś jakaś grubsza afera i ... chyba jest.

Nie mam czasu czytać tych wszystkich wywodów dziennikarskich. Na pewno będą politycznie poprawne... W skrócie okazało się, że ludzie przestali wierzyć w bajki, że masło i prawdziwe tłuste mleko są szkodliwe i zaczęli żreć na potęgę... no i farmerzy nie wyrobili... a że szwedzi zafundowali sobie monopole w masowej sprzedaży produktów to mają...

Jutro pójdę do polskiego sklepu, ale szczerze mówiąc nie mam za bardzo z łudzeń. No chyba że Polacy stanęli na wysokości zadania i zacwaniakowali iście po polsku - i spróbują teraz zarobić na szwedzikach przyworząc kontenery masła ze Szczecina i sprzedając po 20 PLN za kostkę.. Kurcze, a może ja powinnam się karnąć POLO na wybrzeże i sprzedawać pod spożywczakiem z wielkiej torby w kratę...



24 września 2011

Dyniowo (choć to wcale nie halloween)

Zainspirowana wizytą u Ani i poczęstunkiem tam otrzymanym przymierzyłam się do zrobienia niespodzianki mojemu mężowi. Postanowiłam ugotować mu MAKARON Z DYNIĄ a'la (ponoć) Paskal Brodnicki. Danie jakby włoskie, ale nigdy wcześniej się z nim nie spotkałam.

Oczywiście ryzykowałam sporo, gdyż składniki były - delikatnie mówiąc - nietypowe. Dynia, ser ricotta (którego skądinąd nie znoszę) i szynka parmeńska (któa nie wchodzi w grę bo ... SZYNKA).... brak sosu (a mój mąż niemal nie uznaje posiłków bez SOSU)... no ale nic to, jak nie spróbuję to się nie dowiem, a jestem zdesperowana, zeby urozmaicić nasze posiłki.

Przepis nieco zmodyfikowałam w związku z powyższymi ograniczeniami.

Składniki (na 3 dorosłe osoby, 2 dzieci i jedną Wybredną Nastolatkę) były takie:

500 g makaronu (cała paczka) - użyłam farfalle, ale można też penne
ok 325 g ricotty (1,5 opakowania 250 g)
2 średnie cebule drobno pokrojone
4 ząbki czosnku
1/4 dyni o średnicy ok 35 cm)
ok 140 g suszonych pomidorów
oliwa z oliwek / olej lniany
oregano
czarny pieprz
sól

1. Najpierw dynia. Pokroić na kosteczki wielkości ok 1, 5 cm, wrzuciś na patelnię i dusić przez ok. 20 min (dużo miałam tej dyni na patelni)
2. Czosnek rozetrzeć i pomieszać w miseczce z oliwą, dodać sól.
3. Na osobnej patelni podsmażyć na złoto cebulkę
4. Pokrojone w cienke paski pomidory wrzucić do dyni, niech pęcznieją w jej sosie. Dorzucić cebulkę,  przyprawy i czosnek, podlać oliwą/olejem lnianym, niech "odpoczywa" pod przykryciem.
5. Ser ricotta pomieszać w miseczce z małą ilością gorącej wody, żeby uzyskał konsystencję gęstego majonezu (teraz sie zastanawiam jaki byłby efekt gdyby użyć normalnego chudego twarogu zmiksowanego z olejem lnianym... wypróbuję!!!)
6. Jak makaron będzie gotowy to w dużym garnku należy pomieszać go z mieszanką dyniową i serem. I serwować natychmiast!

Danie jest dość suche, ale składniki szczelnie obkleiły makaron, więc zostało w pełni zaakceptowane. Nawet nasza lokalna Wybredna Nastolatka pochwaliła.. A Kami to pałaszował na równi ze mną... Nie zjedliśmy wszystkiego, zostały dwie średnie porcje, takie na lancz do pracy.

W oryginalnynm przepisie jest jeszcze szynka parmeńska pokrojona na paseczki, pewnie wrzuca się ją na końcu do gotowego makaronu, ale u nas jej nie dodałam.

Dynia - okazało się - ma rewelacyjny smak, coś w niej jest z cukinii, ale ten piękny kolor...

Przyszło mi do głowy, że bardzo pasowałobyt dodać pokrojone pestki z dyni. Na takiej zasadzie jak orzeszki piniowe dodaje się do makaronu pesto.


Dzisiaj znalazłam jakąś wersję tego przepisu tutaj i tutaj. Widzę, że sporo eksperymentowania przede mną.

A póki muszę się zastanowić co zrobić z resztą dyni, bo kupiłam pół :) Może jakieś ciasto dyniowe się znajdzie...?

12 września 2011

Mój Maraton - Moja Klęska

"Ból jest przemijający, a skutki rezygnacji pozostają na zawsze." 
[Lance Armstrong]


I tak też się czuję. Zeszłam z trasu po 28 km, po 4 godzinach biego-marszu w 35C, przegrzana i z bardzo niskim morale... miałam nawet siłę MASZEROWAĆ dalej (z szansą na małe podbieżki), ale... nie chciałam się narażać na komentarze tego typu (z gazety.pl):


"Używanie określenia "bieg" w stosunku do tych tłumów z numerami startowymi, przesuwających się spacerkiem lub świńskim truchtem po ulicach, to grube nadużycie. Obserwowanie kolejnych postaci poruszających się z prędkością żółwi chorych na astmę byłoby nawet śmieszne, gdyby nie łączyło się z zablokowaniem miasta."


Przechodzenie przez skrzyżowania, gdzie policjanci zatrzymywali ruch setek samochodów, byłoby doprawdy żenujące, więc zawsze starałam się przebiec przez nie, nawet na gądowiance, gdzie temperatura asfaltu to ponoć były 44C.


Po osiągnieciu 28 km wiedziałam, że mam marne szanse zmieścić się w regulaminowych 6 godzinach... może gdybym wiedziała, że zmienili regulamin i dopuścili czasy dłuższe niż 6 godzin... 


Gdyby babcia miała wąsy...


Poszłam potem na stadion po ciuchy, ale nie czułam się dobrze wśród tych wszystkich ludzi z medalami. Tych, którzy skończyli. Tych, którzy nie poddali się i dotarli do mety choćby godzinę po ich oryginalnym planowanym czasie. Są wielcy, więc jak tam do nich zupełnie nie pasowałam.  Poczłapałam do domu ze spuszczoną głową i podkulonym ogonem.


Nie będzie żadnych zdjęć z tego biegu ani relacji z kolejnych, dopóty, dopóki nie przebiegnę jakiegoś maratonu i nie zmyję smaku porażki. Od dzisiaj zaczynam trenować.

29 sierpnia 2011

Złowroga Cisza na Dzikim Zachodzie

Utkwił mi w pamięci fragment pewnego westernu. Trwa wojna białych z indianami, białe kobiety w chacie są przerażone, ochrania je jakiś Super Bohater (John Wayne czy inny). Co chwila kamera pokazuje obrazki z krwawego pola bitwy. Potem chatę. Słychać wojenne okrzyki indian i wrzaski ginących białych.
Kamera pokazuje chatę. W tle cisza... Jedna z kobiet oddycha z ulgą i mówi do (umówmy się) Johna Wayna:
- Och, jak dobrze, że to się skończyło, umierałam ze strachu.
John Wayne mruży oczy, chwyta za strzelbę, kocim krokiem zbliża się do okna i je zasłania.
- Lepiej jak jest głośno... Wiadomo wtedy, gdzie toczą sie walki. Cisza oznacza, że indianie są już TUTAJ...
I w tym momencie kamera pokazuje pomalowane Czerwone Twarze otaczające całą chatę, przyczajone do ataku...

Nigdy nie zapomnę tej sceny.

Zawsze staje mi przed oczami gdy nie słyszę lub nie widzę Kamyczka przez dłużej niż 2 minuty. Porzucam wtedy cokolwiek robię i głośno wołam:
- Kami, a gdzie ty jesteś? Co tam robisz? Chodź tu natychmiast, muszę wiedzieć, co robisz!!!

Czasem odkrzykuje, czasem przybiega, wtedy oddycham z ulgą. I kontynuuję swoją pracę.

A czasem nic... CISZA... Wtedy wołam ponownie i natychmiast lecę go szukać... bo wiem, że ZAWSZE jak siedzi cicho, to coś majstruje...
A to wypaćka sudokrem na twarz i poduszki, a to wdrapie się po kiblu do umywalki, a to pootwiera programy w komputerze, o których nie wiedziałam, że istnieją, a to wejdzie do szafki i rozłoży sokowirówkę na czynniki pierwsze, a to wywali wszystkie płyty DVD wraz z półeczkami (i bolcami... bo to o wygrzebanie tych ostatnich tak właściwie chodzi...

Ale to wszystko pikuś... dziś DWA RAZY usuwałam oliwkę z całego Kamyczka i całej podłogi w łazience. Cud, że nikt sobie głowy nie rozbił... i że obiad się nie spalił w tym czasie...

A może trzeba być twórczym. Najwyraźniej to taka faza rozwoju, półtoraroczne dziecko fascynuje wszystko, co jest zamknięte i co można otworzyć i dobrać się do zawartości... co by tu mu dać, żeby mógł zaspokoić swoje pasje i nie zdemolować mieszkania...? Czekam na sugestie!!!



24 sierpnia 2011

Sposób na Olej Lniany

Już któryś raz mierzę się z wyzwaniem p.t. Olej Lniany. Nie jakiś tam zwykły lniany, tylko ten Słynny, "nieoczyszczony", zgodny z dietą dr Budwig. Że niby Mega Zdrowy, niczym słynne główki śledzi* , szczególnie polecany kobietom w ciąży, leczy raka i w ogóle wszystko.

Co tu będę owijać w bawełnę - jak dla mnie jest idealnym dopełnieniem powiedzenia, że wszystko to, co dobre jest niezdrowe albo tuczy, czyli to, co zdrowe jest niesmaczne... im bardziej zdrowe, tym bardziej niesmaczne...

Taki jest właśnie olej lniany. Gorzki i bleeeeeeeeeeeeeee.

W ciąży wszystko bym zrobiła dla dzidziusia, więc wpierniczałam ile wlezie. Teraz pomyślałam, że spróbuję zrobić to DLA SIEBIE. Że przecież moje zdrowie też ważne, a skoro już dostałam całą butlę za darmo, to trzeba się zdrowo poodżywiać.

Wzorcowy przepis to pasta z białego sera, czyli chudy ser, olej i chudy kefir/jogurt. Bo ponoć z białkiem się lepiej przyswaja, białko zresztą też, lepiej tak niż po prostu polać sałatę. Można do serka dodać miód (wersja na słodko, ja jeszcze dodaję cynamon) albo czosnek, szczypiorek, pieprz, sól (wersja na słono).

No to zaczęłam. Wersja na słodko pierwszego dnia mnie tak zmuliła, że ledwo się opanowałam, już stojąc nad zlewem w kuchni. Ostatnią łyżkę wyrzuciłam.
Wersji 'twarożek ze szczypiorkiem' jeszcze nie robiłam, bo zapomniałam kupić szczypioerk, a czosnek tak rano to niezbyt polityczne...

Podjęłam do tej pory dwie próby 'serowe'. Przypomniałam sobie, że jak byłam w ciąży to najlepiej wchodził mi olej budwigowy w postaci ... HUMMUSU. Więc któegoś dnia na stół wjechał mocno czosnkowy (trzenba zabić smak oleju) hummus. Z mięsem i sałatą było idealnie, moim zdaniem najzdrowszy obiad świata. Przepis podam może następnym razem, bo teraz chcę o czym innym.

A dzisiaj, jak zwykle przypadkiem, odkryłam kolejne idealne rozwiązanie: RYBNA pasta z białego sera. Jak każdy wynalazek, potrawa wzięła sie stąd, że z wczorajszego obiadu zostały dwa kawałki pieczonego łososia (z benedyktyńską przyprawą do ryb), lekko podsuszone (bo zapomniałam zawinąć w folię na noc), które chciałam jakoś zjeść a nie wyrzucić.

Jak otworzyłam lodówkę moim oczom ukazał sie biały seri i olej... i pomyślałam: czemu nie, najwyżej wyrzucę. No ale skutek przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Zapach ryby wszystko pokonał, a że ryba była podeschnięta to całość nie wyszłą za tłusto.

Zjadłam z pomidorami i chlebkiem chrupkim. Mniam mniam.


Jak ktoś ma inne ciekawe pomysły to chętnie przyjmę :)


*  [z internetu]
Jada sobie pociagiem Zyd i szlachcic i szlachci widzi, ze Zyd co chwile wyjmuje cos z torebki i bierze do ust, tak zaciekawiony sie przyglada po czym po chwili pyta:
- Prosze pana, co pan robi ?
- Wyssysam glowki sledzi

Szlachcic rozszerzyl oczy ze zdumienia po czym pyta dlaczego.
- Od wysyssania glowek sledzi my Zydzi jestesmy najmadrzejsi.
Szlachcic pomyslal wiec, ze moze Zyd mu sprzeda i on szlachcic tez bedzie madrzjeszy 
- A dasz mi pan kilka?
- Nie.
- No prosze...- prosi szlachcic.
- Nie moge, zona mi zakazala.
- A jak panu zaplace?
- A ile? - pyta Zyd .
- 20 rubli.
- Nu, to bedzie za malo.
Szlachcic mysli "Zyd chce zarobic, ale co tam, jak kupie to bede najmadrzejszy wiec ja zrobie lepszy interes". Po czym mowi do Zyda: 

- Dobra, 40 rubli.
Zyd sie zgodzil i oddal paczke, szlachcic zadowolony wzial sledzie i zaczal juz wyssysac glowki, a tu nagle pociag sie zatrzymuje. Szlachcic patrzy za okno a tam kobiecina sprzedaje sledzie po 50 kopiejek.
- Panie, przeciez tamte sledzie sa o wiele tansze niz te co pan mi sprzedal.
Zyd sie usmiecha:
- Widzi pan? Juz skutkuje!

21 sierpnia 2011

Rowerowanie

Ze zręcznością cyrkowców znajdujemy czas na "dwa kółka". Bardziej A. niż ja, ale ja mam lepsze wymówki -  rower rekreacyjny służy do rekreacji, a na tę mam mało czasu. Po pracy, Wychodzeniu na spacer z Kamyczkiem, bieganiu, zakupach, gotowaniu (w tej kolejności)  itede zostaje bardzo mało czasu na rekreację na rowerze.


Od kilku dni jednak, moje szanse na rower znacząco wzrosły, zamontowaliśmy bowiem siodełko rowerowe dla Kamyczka (dzięki, Sonia!). Nie pobijemy jednak A., który, przygotowując się do wyścigu na 125 km (Giro di Skane ?) jeździ rowerem DO PRACY, tj. 32 km w jedną stronę...

No ale coś za coś, ja za to wolę kiedyś przebiec maraton....

15 sierpnia 2011

Born To Run...?

... może Kinga, ja jeszcze sprawdzę metrykę...  


Shopping mi wychodzi bezbłędnie, bieganie trochę mniej idealnie... ból w plecach, ciężkie nogi i czas 2:17... na to mnie póki co stać w temacie PÓŁMARATON.

W sobotę 13 sierpnia 2011 pogoda trafiła się niemal idealna, chmurki i wiaterek, temp. ok 19C. Pierwszy półmaraton w Malmo zgromadził ok 2200 biegaczy, w tym ok 700 kobiet. Ciekawe, że było 3300 zgłoszeń, do dziś zastanawiamy się gdzie zaginęło 1100 osób...

W czasie biegu Kinga narzekała, że za gorąco i skrzętnie polewała się lodowatą wodą co 5 km. Ja nie miałam siły narzekać. 

Ale też się polewałam, a co, w końcu trzeba mieć jakiegoś MISZCZA, ale potem było mi strasznie zimno.

Biegliśmy przez centrum miasta, koło stadionu i Malmo Arena. Potem przez piękne dzielnice pełne małych domków i dzieci, które stały przy drodze i dopingowały. Niektórzy gapie mieli transparenty w stylu "Dawaj, dawaj, Karin!", najwyraźniej jacyś sąsiedzi jakiejś Karin, która biegła. Ale okrzyki zachęty i uśmiechy serwowano każdemu.  Było to bardzo wzruszające i naprawdę dodawało siły. Poza tym głupio tak zacząć iść na oczach takich kibiców ;)

Co nie znaczy, że jednak nie szłam trochę... ostatni etap prowadził drogą wzdłuż plaży Malmo i tam nawet słowa "jeszcze tylko 3 kilometry!!!" słabo dopingowały...

Ostatnie 1100 m zajeło mi niemal 8 minut...

Po biegu dostałyśmy po:
- medalu
- bananie
- batoniku
- kokakoli
- ciasteczku typu mini bułeczka drożdżowa
- plastikowej butelce

Zdjęcia profesjonalne pokażą się za kilka dni, w cenie ok. 175 SEK za jedno...

Kinga była zdecydowanie zawiedziona szwedzkim standardem imprez biegowych, dumnie paradowała w kurtce z napisem "Półmaraton Grodzisk Wlkp". 

A na razie piłujemy formę na kolejne starty (Kinga już za tydzień w Lesznie, ja we Wrocławiu za miesiąc, może jakieś kurtki skapną), szlifujemy nowe buty (przetestowane dopiero trzy razy, w tym na półmaratonie) i staramy się nie przeziębić (ostatnie kilka tygodni nie należało do udanych pod względem zdrowia, miałam aż 10 dni przerwy w bieganiu). 

W tym tygodniu czeka mnie najważniejsze wyzwanie treningowe: Kami skończy półtora roku i postanowiłam odstawić go od piersi. Może zacznę przesypiać całe noce. Jeśli oczywiście plan się powiedzie... a jest kluczowy dla skutecznych treningów długodystansowych.

22 lipca 2011

Pizza Idealna

Wczoraj udało mi się zrobić PIZZĘ IDEALNĄ. W kategorii 'pizze domowe', oczywiście, bo pizzy z pieca na drewno nie da się niczym zastąpić.
Pizza idealna według mnie składa się z ciasta, które długo rosło w lodówce, sosu pomidorowego, mozarelli, świeżych pomidorków i bazylii.

Mam taką książkę o chlebach, mówi ona o tym, jak to ciasto drożdżowe rosnące w cieple i szybko jest o wiele mniej smaczne niż takie, które rosło majestatycznie i spokojnie... jeśli tylko się dobrze zorganizuję to robię taki właśnie 'spokojne' ciasto, zawsze wychodzi rewelacyjnie. Puchate, miękkie i pachnące.

Na ciasto potrzeba ok pół kilo mąki, kilka łyżek oliwy z oliwek, 5 dkg świeżych drożdży, trochę mleka, soli, cukru i wody. Wody 'ile zabierze'.

Po zagnieceniu wkłada się ciasto do lodówki i zapomina o nim. Wieczorem robimy pizzę.

Przygotowujemy sos:
Obsmażamy drobno pokrojoną cebulkę, dodajemy sos pomidorowy typu 'passata' (przecier pomidorowy?), sól, zioła suche (oregano, bazylię, rozmaryn). Sos się musi trochę pogotować, jak składniki dobrze się połączą, wyłąćzamy ogień i dolewamy sporo oliwy z oliwek*.
I sos 'odpoczywa' przez min 15 minut.

Wypoczęty sos nakładamy na cienko (ok 0,3-0,4 mm) rozwałkowane ciasto, wrzucamy pokrojoną mozarellę (taką białą kulkę z woreczka), wkładamy do nagrzanego piekarnika na SAM SPÓD.

Według mnie najlepiej położyć wręcz na dolnej blasze, i piec w trybie 'grzałka dolna'.

Po ok. 15 minutach pizza gotowa. Ser powinien pozostać biały i nie przypalony, a jednocześnie nie powinno być na pizzy wody (z prawdziwej mozarelli zawsze troche wypłynie).

Wyjmujemy, wrzucamy pokrojone pomidorki, świeżą bazylię i polewamy oliwą z oliwek.

PALCE LIZAĆ. Taką pizzę można jeść też na zimno, jak ostygnie, jako kanapkę. Pozostaje miękka i pyszna.



Oczywiście na pizzę można położyć co się lubi, ale najlepsza pizza jest najprostsza. Ja czasem dodaję oliwki i na tym poprzestaję. Za dużo składników psuje pizzę dokumentnie i czyni z niej kicz. Bo Prawo Pizzy jest uniwersalne: MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ.

A następnego dnia, z resztek ciasta, robimmy NAAN (czyli hinduski chlebek). Eksperyment przeprowadziłam dzisiaj, w sumie wyszło od tego, że szkoda mi było wyrzucać ugniecione i pięknie wyrośnięte ciasto... a efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania! Jak to zwykle z najlepszymi wynalazkami :)

O szczegółach robienia chlebka tutaj.


* zapomniałam dodać, że można dodać oliwę z czosnkiem... czosnek trzeba przed gotowaniem sosu rozetrzeć z solą, szerokim nożem na desce, a potem wrzucić do oliwy. Na koniec gotowania sosu dodać miksturę do niego... Sos smakuje rewelacyjnie. Moim zdaniem czosnek dodany wcześniej, do sosu, całkowicie z nim znika, a tak piekna nuta pozostaje. Gwarantuję, że wszyscy będą pytać 'co to takiego jest w tym sosie...?'


22 czerwca 2011

Trskawkowe Pole

W czerwcu je się truskawki. Każdy to wie. No, może z wyjątkiem pakistańczków, oni nigdy nie odczuwają potrzeby jedzenia truskawek. Za to charakterystyczne żółte mango wypatrzą wśró tysięcy żółtych owoców i zaczną się ślinić (NB żółte mango wystepuje trochę wcześniej, w maju jakoś, i w naszej szerokości geograficznej bardzo o nie trudno).
Ja w podobny sposób reaguję na truskawki. Ponoć przeciętny szwed zjada 2 kg w roku. To znaczy, że statystyki wyrabiają tylko Polacy, bo ja zjadłam już ze 4 kg.

Pewną ironią losu jest to, że dzisiejsi Polacy kupują je w szwedzkich supermarketach i budkach z truskawkami (takich przy drodze) w cenie ok 30-40 SEK za koszyczek półkilogramowy. Co daje jakieś 30 PLN za kg. A 30 lat temu płacili te ceny szwedzi, po to, żeby inni Polacy - zbierający te truskawki - mogli zarobić na mieszkania w Polsce. 

Dzisiaj moje 30 SEK za koszyczek zasila kieszenie jakiegoś albańczyka albo turka. Fortuna kołem się toczy, jak mawiają. Dzisiaj to Polacy są tymi bogatymi, co to konsumują.

Piękne te szwedzkie truskawki i smakują prawie tak jak polskie. W naszym domu spożywamy je w postaci koktajlu, truskawek z cukrem w miseczce, truskawek z cukrem i jogurtem w miseczce, orac oczywiście ciasta z galaretką.

Galeretkę kupuję na stoisku z "cudzoziemskim jedzeniem", bo szwedzkiej jakoś nie znalazłam. Udało mi się tylko jakąś arabską znaleźć. Ale smakuje całkliem jak polska, nawet trochę delikatniejsza jest, więc w sumie lepsza.

A ciasto to klasyczny biszkopt Babci Dany: 4 jajka, szklanka cukru, szklanka mąki, łyżeczka proszku do pieczenia. Miksuje się całe jajka z cukrem, dodaje mąkę. Na tę małą formę, pod truskawki, daję tylko pół porcji.




25 maja 2011

Kropla drąży skałę...

...czyli mama podrążyła wreszcie tatę i mamy piękną lampę w pokoju :) Nie będę wchodził w szczegóły tego małego szantażyku, ale niezłą lekcję dostałem... Tak w ogóle to ja, mały Kami, ostatnio bardzo aktywny jestem. To na blogu też będę, a co (mama właśnie sprząta po mnie w kuchni i pokoju, myje podłogę, chowa śrubki, kredki i zabawki).
Mama szukała tej lampy i szukała, mniej lub bardziej świadomie, ale niestrudzenie, aż wreszcie napatoczyła się na nią zupełnie przypadkiem, szukając czegoś zupełnie innego. Patrząc dzisiaj na pewien stary wpis blogowy myślę, że moja mama jest zadziwiająco konsekwentna jak na kobietę... albo miała fart...





Nie chwaliliśmy się wcześniej publicznie, bo nie wiadomo było czy lampa zostanie... W Szwecji można wszystko oddać do sklepu bez podawania przyczyny... Tata trochę narzeka, że nie daje tyle światła ile mama obiecała... ale mama jest zadowolona bo ma dekorację w pokoju... i bardziej przytulne światło... i trochę przypomina to jej lampy z Wrocławia... no i wreszcie ... mogła wydac kasę :D jak mówi powiedzenie: pieniądze szczęścia nie dają, dopiero ich wydawanie.

Ale na taki cel przecież nie żal, nieprawdaż?


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...