23 listopada 2011

Breaking Bad

Wciągnęliśmy się ostatnio w dwa seriale, oba hamerykańskie. Dzisiaj napisze o jednym z nich. Oglądamy już drugi sezon (pierwszy to jakieś 8 odcinków) i coraz bardziej jestem ciekawa jak to się skończy.

Bo raczej nie może dobrze... nie w amerykańskim praworządnym świecie, gdzie zło zawsze przegrywa z dobrem. A to dobro to amerykański system, oczywiście.

Tytuł to Breaking Bad, co można by przetłumaczyć na "Staczanie się" lub coś w tym stylu (oczywiście polski tytuł to będzie coś w stylu "Chemia w Nowym Meksyku").

Historia jest niesamowicie intrygująca i nietypowa. Opowiada o genialnym nauczycielu chemii (z pozoru zwykły pracownik budżetówki o ukrytym ogromnym potencjale... niemal SUPERMAN), który - dowiedziawszy się o raku płuc i wiedząc, że nie stać go na terapię - zaczyna produkować najczystsze na świecie kryształy metanfetaminy (ang. meth). W Nowym Meksyku, tuż przy południowej granicy USA. Klimat wiadomy. Dodatkowo szwagier nauczyciela jest policjantem, nie byle jakim tylko szefem departamentu ds narkotyków. Od niego wszystko się zresztą zaczyna....

Nie znam się na narkotykach, ale jakość tego czegoś bije na głowę meksykańskie dostawy, lokalna policja przegrupowuje szyki na pochwycenie nowego tajemniczego dostawcy kryształu...

Film trochę brutalny (momentami więcej niż trochę), jak to film o gangach, ale muszę przyznać, że scenariusz rewelacyjny. Historia, dialogi, dowcip... Obsada też trafiona, żadnych Andżelin Dżoli czy Bradów Pitów. Tak jak to w życiu bywa, wszyscy "z twarzy podobni zupełnie do nikogo".

Jak dla mnie intrygujące jest to, że cały czas czujemy sympatię do głównego bohatera, który produkuje kilogramy śmiercionośnego narkotyku, ale znamy go z bliska i wiemy dlaczego to robi... mimo to nie potępiamy decyzji. A może raczej - kibicujemy mu wbrew jego decyzjom. Czy to już relatywizm...? Moim zdaniem nie większy niż czarne komedie braci Cohen czy choćby "Dwóch i Pół" ("Two and a half men").

Czołówka filmu pokazuje tablicę Mendelejewa i w ramach gimnastyki umysłu usiłuję sobie przypomnieć symbole pierwiastków... Trochę wstyd się przyznać, ale nauka poszła w głęboki las, bo mało który pamiętam (wybacz, ciociu Marylko...). No i zrobiło mi się żal, że nie zostałam w branży, bo kiedyś uwielbiałam chemię...

18 listopada 2011

O czytaniu

Mało mam czasu na czytanie książek (tak, przyznaję, to internet pożera mój czas na czytanie), ale stanowią one bardzo ważną część mojego życia. Słowo pisane trafia do mnie jak żadne inne, no może z wyjątkiem słowa pięknie zaśpiewanego, więc zawsze będę gromadzić książki. I polecać innym cokolwiek dobrego przeczytam (zakładam, oczywiście błędnie, że każdy ma taką samą wrażliwość na książki jak ja, ale co tam, nie zniechęci mnie nic).

Tę książkę połknęłam z wypiekami w jeden wieczór w angielskim pubie (jedząc i chwilami zerkając na mecz Anglia - Szwecja) i jeden lot (Manchester - Kopenhaga). Nosi tytuł "Ośmieliłam się nazwać go ojcem". Wróciło mnóstwo wspomnień i przeniosła mnie w ona w zupełnie inny świat. Nie chcę z niego wychodzić teraz.

W blogu dorobiłam zakładkę pt "Moja Czytelnia" i tam będzie tworzona lista. Poniekąd żeby nie zaśmiecać głównego bloga (recenzja to często dużo tekstu), a poniekąd po to, żeby można było osobno dodawać recenzje, linki i różne około-książkowe tematy.

Każda nowa książka będzie chyba wspomniana na głównym blogu, ale jeszcze nie wiem jakie są techniczne możliwości w tej dziedzinie, więc nic nie obiecuję. Przetestujemy :)

A na deser zalecenie mistrza słowa, Sandora Maraia, jak należy czytać. Ach, jakie to prawdziwe:
Czytać należy intensywnie. Czasami powinieneś czytać z intensywnością większą od tej, z jaką pisano tekst,  który czytasz. Czytać należy gorliwie, z pasją, z uwagą, bezlitośnie. Autor może paplać, lecz ty czytaj rozumnie; każde słowo, jedno po drugim, tam i z powrotem, wsłuchując się w książkę, wypatrując śladów, które prowadzą w gąszcz, uważając na tajemnicze sygnały, które sam autor mógł przeoczyć, gdy kroczył naprzód w puszczy swojego dzieła. Nigdy nie należy czytać lekceważąco, od niechcenia, jak ktoś kogo zaproszona na królewską ucztę, a on tylko długie końcem widelca w potrawach. Czytać trzeba elegancko, wielkodusznie. Czytać należy tak, jakbyś w celi śmierci czytał ostatnią książkę, którą ci przyniósł strażnik więzienny. Czytać trzeba na śmierć i życie, bo to największy ludzki dar. Pomyśl: tylko człowiek umie czytać.

9 listopada 2011

O czym właśnie myślę i dlaczego

Udało mi się pójść wczoraj na chwilę do szkoły. Bo niby ciągle jestem zapisana na kurs, ale chodzę tylko wtedy "kiedy mogę" (tj. przyjdzie wtorek, jest najpóźniej 17, Amir jest już w domu po pracy i ja nie zapomniałam). Nazywa się to 'nauka na dystans' w moim przypadku prawdą jest tylko 'dystans', nauka całkiem poszła w las...
Pani nauczycielka prowadzi małe zeszyciki, gdzie za każdym razem trzeba coś napisać. Krótki tekst, na jeden ze standardowych tematów, typu "co robiłam w ostatni weekend", "o czym właśnie myślę i dlaczego", "co się ostatnio ciekawego wydarzyło", "co sądzę o mojej nauce w szkole i o samej szkole".

Niedawno odważyłam się napisać na to ostatnie. Że to już moje siódme podejście do nauki jakiegoś języka (policzmy: angielski, ruski, niemiecki, włoski, ruski znowu po wielu latach, urdu... no i szwedzki), więc jakoś tak nie mam już energii na kolejny eksperyment. Niektóre próby zakończyły się totalną porażką (niemiecki), inne oszałamiającym sukcesem (włoski), reszta tak jeli-jeli*. Ale ile się nawkuwałam słówek, gramatyki i bukw to moje.

A wczoraj, jak jechałam rowerkiem na lekcję, w zupełnych ciemnościach obserwując lampeczki w oknach, jakoś tak mnie naszła refleksja rocznicowa. Że to dokładnie dwa lata temu zaczęłam. Przyszłam na lekcję i od razu miła Pani Nauczycielka mi zaczęła po angielsku wyjaśniać podstawy, potem porobiłam trochę ćwiczeń, a potem mi powiedziała, żebym lepiej zmieniła grupę na taką, co to idzie szybszym tempem. No to zmieniłam. Przez pierwsze 3 miesiące szło jak burza, do stycznia przeszłam przez dwa poziomy i zaczęłam trzeci-ostatni.

A potem urodził się Kami, miałam kilka tygodni przerwy, potem podjęłam naukę na wieczorowej grupie i do czerwca zamknęłam rozdział pt "Szwedzki dla obcokrajowców".

Potem zaczęłam go "utrwalać". Na dystans... właśnie... i tak sobie utrwalam i utrwalam, i jakoś tak spływa jak po kaczce. W sklepie jako tako się dogadam, gazety czy artykuły przeczytam, nawet książkę bym mogła jak bym miała czas (bo jednak słownik potrzebny), ale gadanie nie idzie ni w ząb.

Może to kwestia tego, że nie mam z kim gadać po szwedzku. Niby w pracy bym mogła, ale wszystkie techniczne sprawy załatwiamy i tak po angielsku, a te sprawy to 95% mojego czasu tam. Poza tym mam poczucie, że jako "ekspertowi" nie wypada mi mówić niegramatycznie, językiem na poziomie siedmiolatka.

Jeśli chodzi o praktyczne sprawy życia codziennego to wszystko w Szwecji da się załatwić po angielsku. Kupić kebab to nie, ale to umiem po szwedzku ;)

A może mnie po prostu "nie kręci", tak jak włoski czy rosyjski. W końcu nie ma pięknych pieśni czy literatury po szwedzku, dla "Dzieci z Bullerbyn" mam się uczyć...?

A może to prozaiczny brak czasu. Ale są całe tygodnie kiedy na naukę nie poświęcę ani minuty, a na bieganie 5 godzin... Nawet teraz, siedzę i piszę blog zamiast machnąć jakieś ćwiczonko.

Mimo wszystko mam poczucie, że pomimo przeszkód formalnych, w ciągu dwóch lat każdy inny język (poza niemieckim) bym opanowała w stopniu biegłym, a szwedzki jakoś kurka nie idzie... Szukam motywacji.

Na wczorajszej lekcji napisałam pani, że właśnie myślę o tym jak to roztrwoniłam ostatni rok. Wiem jak to powiedzieć po szwedzku, więc pani dobrze oceni moje wypracowanie. Ale treścią się zmartwi.


* z ruska: 'tak sobie'

4 listopada 2011

Autobusiarze

Niedawno odwiedziliśmy najnowszy plac zabaw w Malmo. Nazywa się Bus Fabriken czyli Fabryka Autobusów.

Wielka hala, po której chodzi się w skarpetkach. W hali prawdziwa dżungla - drabinki, siatki, zjeżdżalnie, pokoiki z piłkami, trampoliny, samochodziki... i WULKAN. Czyli gumowa ścianka w kształcie stożka, spadanie z niej to super zjeżdżalnia... Po prostu raj dla dzieci w wieku od 4 do 13-14. Jest też wydzielony Mały Raj dla malutkich dzieci (w wieku 1-4), gdzie większość "dużych atrakcji" jest zminiaturyzowana i ogrodzona, ale jak się ma starsze rodzeństwo (albo gietkich rodziców) pod ręką to nawet takie dzieci jak Kami spokojnie mogą biegać po dużym obiekcie. Dodam, że za wstęp płaca tylko dzieci do 14 roku życia właśnie. Zakładają chyba, że rodzice idą tam ciężko harować, a nie bawić się ;)

Poszliśmy w pierwszy brzydki dzień ostatnich tygodni, w dodatku w sobotę. Byłam pod wrażeniem organizacji/pomysłu... niby maksymalne natężenie ludzi, trudno zaparkować, ale w środku w ogóle tego nie czuć! Owszem, butów stoi pełno (w Polsce nie do pomyślenia, zostawić buty przy wejściu i zniknąć na kilka godzin... i liczyć, że po powrocie buty tam będą!), mała kolejka do kasy jest, ale w środku nikt nikogo nie przepycha ani nie skacze sobie po głowie! Isak i Nata zabrali Kamyczka do dżungli a rodzice mogli się chwilami rozsiąść, zrelaksować i robić zdjęcia* :)






5 minut spokoju...

Jedyne miejsce, gdzie się odczuwało "tłok" to w części restauracyjnej - ciężko było znaleźć wolny stolik. Niektórzy (niestety) zajmowali cenne miejsca nawet jak już dawno zjedli, wykorzystując fakt, że w Szwecji nikt nikogo nie wywala po zakończeniu konsumpcji. Choć akurat tutaj było to lekko irytujące widzieć samotną mamusię robiącą na drutach, zajmującą cały stolik i 4 krzesła, a na krzesłach plecaki i kurtki... Na stoliku resztki jedzenia, dla niepoznaki chyba...

Poza tym dzieciaki oceniły miejsce na 10 (w skali od 1 do 10), Isak zwłaszcza mógł sie wyszaleć:



* choć najmniej miłym wspomnieniem z wejścia jest fakt, że zepsuła mi się lampa błyskowa w Olympusie, dlatego zdjęcia takie poruszone. Ale i tak oddają atmosferę lepiej niż te 'płaskie' z kompaktowego Canona. Teraz muszę szukać serwisu...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...