30 września 2012

Chleb się chlebie...

Chleba takiego jak ten od Cześka 

Nie kupisz nigdzie nawet w Warszawie 
Bo Czesiek piekarz nie piekł lecz tworzył 
Bochny jak z mąki słoneczne kołacze
Kłaniali mu się ludzie gdy wyjrzał
Przez okno w kitlu łyknąć powietrza 
A masłem kromkę smarując każdy 
Mówił: nad chleby ten chleb od Cześka 

Chleb się chlebie chleb się chlebie 
Bo nad chleb być może co 
Chleb się chlebie chleb się chlebie 
Niech ci nigdy nie zabraknie 
Drożdży wody rąk i ziarna 
(mruczał Czesiek tak noc w noc)


Nasza wersja ballady jest nieco bardziej współczesna. Zakwas i drożdże kupujemy w supermarkecie, zwykłą mąkę mieszamy z pełnoziarnistym orkiszem, żytem i pszenicą, wsypujemy pesteczki z dyni i wrzucamy wszystko do brzucha współczesnego prodiża skrzyżowanego z robotem kuchennym, czyli WYPIEKACZA CHLEBA.

Kami aka Czesiek pomaga odmierzać i bacznie pilnuje czy chlebek rośnie ("Kami popatrzy, Kami popatrzy! Gdzie latarka, mama?").


Kiedyś napisałam mały esej na temat szwedzkiego chleba. Pani nauczycielka bardzo się śmiała i jednocześnie widać było, że ją zatkało. W szkole szwedzkiego trzeba było bowiem napisać krótkie wypracowanko na temat "najdziwniejsza rzecz w Szwecji" i ja wybrałam ... chleb. Bo szwedzka kultura chleba jest przedziwna i mi się w ogóle nie mieści w głowie. A raczej w gębie.

Do chleba bowiem dodaje się cukru (na tyle dużo, że chleb jest naprawdę słodki), a potem do jedzenia smaruje się go bardzo słonym masłem...

Esej esejem, ale ja naprawde nie jestem w stanie jeść tego chleba. Masła niesłonego ze świecą szukać (tylko w dużych sklepach jest, jak się skończy wieczorem i pójdę do lokalnego "araba" to nie ma szans), chleba niesłodkiego także. Choć z tym nieco lepiej, różne bułki, na przykład, są inspirowane bagietkami i ciabattami.

Ale chleba takiego jak ten od Cześka tu nie ma.

Zainspirowana różnymi artykułami i opiniami, a przede wszystkich tęsknotą za prawdziwym chlebem, postanowiłam spróbować. Kupiłam sprzęt, bo wyszło mi że to się opłaci. Wielka wygoda, włączasz maszynę i wychodzisz z domu, po powrocie chleb gotowy. Albo programujesz wieczorem, o 3 w nocy maszyna się uruchamia, i na rano świeży chlebek...

Do wypiekacza chleba dołączono przepisy, ale jakoś nie próbowałam jeszcze żadnego. Przepis z pudełka na zakwas sprawdził się i póki co ten modyfikuję (głównie testuję proporcje mąki). Te z wypiekacza nie miały zakwasu tylko same drożdże, więc musza poczekać na dzień kiedy mój mąż zażyczy sobie bielutkiego pszennego chlebka.

Ostatnia, póki co najlepsza, wersja to taka:

500 ml wody
800 g mąki (mieszam pełnoziarnistą pszenna, żytnią i orkiszową z mąką razową żytnią i zwykłą pszenną; pszennej powinno być ok 30%)
12 g świeżych drożdży
150 g zakwasu
3 łyzeczki soli
ok 80 g pestek z dyni
łyżka oliwy z oliwek
łyżeczka cukru (do wzrostu drożdży)

Wszystko się wsypuje do wypiekacza, w takiej mniej więcej kolejności jak wypisałam (woda na początku, potem mąka i dopiero potem reszta). Włączam program "chleb pełnoziarnisty".

Wypiekacz sam wszystko miesza. Kami zagląda. Potem ja zaglądam, a raczej nasłuchuję. Jak ciasto już się wymiesza i "odpoczywa" to wyjmuję mieszadła (potem zostawały w chlebie i robiły dziury). Chlebek rośnie, potem zaczyna się piec. Po ok 4 godzinach wszystko gotowe.

Wyjmuję gorący chleb na kratkę z piekarnika, przykrywam ściereczką lnianą. Wypiekacz jest czyściutki, nie ma żadnego "sprzątania po pieczeniu", tylko umycie metalowej foremki, co zajmuje może minutę.

Chleb waży ok 1 kg i przecudnie pachnie. Jest potem lekko wilgotny, nie kruszy się, robi wspaniałe kanapki. Człowiek najada się tak, że do lanczu wystarcza bez problemu.

Muszę tylko popracować jeszcze nad tym lekkim opadaniem.

17 września 2012

Nowy Oksymoron: Szwedzki Skrzypek

... a ściślej: "światowej klasy szwedzki skrzypek", tudzież "wybitny szwedzki pianista"

Zdałam sobie właśnie sprawę, że te pojęcia to OKSYMORONY. Nie wiem czy pamiętacie lekcje polskiego z podstawówki (z lat osiemdziesiątych cough cough), ale z wielu gramatycznych pojęć tamtych czasów zapamiętałam szczególnie słowo "oksymoron". Oznacza on bowiem takie wyrażenie, w którym poszczególne jego elementy przeczą sobie nawzajem. Na przykład "pracowity leń". Albo: "gorący lód".

Książka Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy" uświadomiła mi, że "szwedzki skrzypek" to też oksymoron.

Amy Chua jest potomkiem chińskich imigrantów, która wychowała dwie córki w USA. Wsławiła się ty, że stosowała "niekonwencjonalne" metody, które potem opisała w w/w książce. Niekonwencjonalność tych metod polega na tym, że nie przystają zupełnie do obecnej mody wychowania dzieci panującej w zachodniej kulturze, w kulturze "egalitarnego kołchozu" (tak, tak, dla niej Amerykański indywidualizm tak się objawia) i fałszywego rozumienia pojęcia "wychowanie".  Jak sama pisze:
"(...) wychowanie dziecka na chińską modłę to na wskroś samotnicze zajęcie - przynajmniej na Zachodzie, gdzie człowiek zdany jest wyłącznie na siebie. Musi stawić czoło całemu systemowi wartości - wywodzącemu się z Oświecenia poszanowaniu dla autonomii jednostki, teorii rozwoju oraz Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka - i nie ma z kim szczerze pogadać (...)".

Metody Amy polegały na bezwzglednym decydowaniu co dla jej córek jest najlepsze. Na zmuszaniu ich do wielogodzinnych ćwiczeń (gry na fortepianie i skrzypcach), na zabranianiu nocowania u koleżanek (zły wpływ zachodnich matek i to straszne marnowanie czasu!), pełnym kontrolowaniu aktywności szkolnych (nie wolno było dziewczynkom grać w przedstawieniach czy trwonić czasu na sport) czy na zakazie telewizji i gier komputerowych. Wszystko odbywało sie jednak w kochającej rodzinie, ze wsparciem męża (nie-chińczyka), przy ogromnej wzajemnej miłości. Choć lała się krew (przyslowiowa), pot i łzy, choć noże (przysłowiowe) latały w powietrzu. "Chińska matka" zdecydowanie nie ma lekko, wcale nie znajduje w tym przyjemności, ale uznaje to za naturalną konsekwencję posiadania dzieci.

Wiele rozdziałów poświęconych jest muzycznej edukacji córek. Edukacji, która wymagała tych wszystkich poświęceń, ale która uczyniła dziewczynki bardzo dojrzałymi i odpowiedzialnymi. Ich muzyczne zdolnosci, rozwijane w taki bezceremonialny sposób, budziły zachwyt otoczenia, ale nauczycielki muzyki niejednokrotnie krytycznie oceniali ich warsztat ("widać braki w technice, dziecko na mało ćwiczy"), ku przerażeniu matki, która mocniej dokręcałą śrubę po takich słowach.

Dziwne, że jeszcze sie dało.

Motywacją Amy nie były jej osobiste ambicje, i to jest w tym wyjątkowe. Była nią świadomość, że jej dziecko to nieoszlifowany diament, który powinien kiedyś zabłysnąć. Że nie wolno jej się lenić przy tym szlifowaniu, bo potem będzie za późno. Że nie wolno się zgadzac na miernotę i bylejakość (tak powszechne w "zachodnim" wychowywaniu dzieci), bo to zgnilizna moralna - święty spokój rodziców, ale degeneracja dzieci. Amy uznała, że wysokie wymagania wobec dzieci to dowód na to, jak wysoko je ceni: ich inteligencję, talent i charakter. To było chińskie świadectwo jej miłości do dzieci.

Żeby być "chińską matką" wcale nie trzeba pochodzić z Chin. Pojęcie to określa w/w model wychowania. Amy na swej drodze spotkała wiele chińskich matek pochodzących z Korei, Pakistanu, Jamajki czy Ghany, a nawet jeden mężczyzna z Dakoty Południowej był taką matką.

Na pewno nie spotkała szwedzkiej chińskiej matki.

Metody Amy w państwach Skandynawskich byłyby bowiem uznane za... KRYMINALNE. Niedawno widziałam wywiad z pracownicą jakiejś norweskiej instytycji, która opowiadała jak to matki, których dzieci poskarżą sie w szkole, że nie wyszły grać w piłkę bo musiały ćwiczyć na pianinie, bedą wezwane do szkoły (w pierwszym etapie), żeby im zwrócić uwagę, ze to niewłaściwe. Nie dodała co potem, ale zakończenie łatwo przewidzieć (w kraju, gdzie rocznie odbiera się kilka tysiecy dzieci, na przykład "za nadopiekuńczość" lub "zbytnie tłumienie (samo)woli dziecka").

Jedno jest zatem pewne: szwedzki model wychowania nie daje szansy nikomy na zostanie skrzypkiem czy pianistą. Ten zawód po prostu WYMAGA wielogodzinnych ćwiczeń, i to od dziecka, gdy człowiek jeszcze rośnie. To stymuluje rozwój palców i ciała w określony sposób, którego nie da się osiagnąć jak sie zacznie w wieku kilkunastu lat, pomijając zwykły czas potrzebny na wykształcenie warsztatu.

Czytając książkę ma się mieszane uczucia, bo matka ciągle łamie indywidualizm (i lenistwo córek), ale też ciągle je ciągnie w górę. Wszystko ma być perfekcyjne - ale nie jest to jakaś bezwgledna wartość, ona po prostu zna swoje dzieci i wie, jakie są zdolne. Na przykład, wybrzydza otwarcie na niechlujnie zrobioną laurkę na urodziny, czuje się urażona, że córka poświęciła jedynie 20 sekund na swoje "dzieło", wytyka jej, że stać ją na o wiele więcej (podcas gdy zachodni rodzic by się "zachwycił" bohomazem, z ulgą że dziecko w ogóle miało ochotę palcem kiwnąć, mogło przecież siedzieć przy komputerze w swoim pokoju i mieć rodziców w głębokim poważaniu). I stać. I nie jest wcale nietaktem, że matka to wytknęła, bo taka jest - w jej mniemaniu - rola WYCHOWANIA.

Jedno mnie przekonuje w wywodzie Amy. "Jakoś nie chce mi się uwierzyć, żeby zachodni model wychowania był gwarancją szczęścia. To niewiarygodne ilu zachodnich rodziców mówi w podeszłym wieku, ze smutkiem kiwając głową: >>Jako rodzic nigdy nie będziesz górą. Choćbyś stawał na głowie, dzieci na starość cię znienawidzą<<. Z kolei nie uwierzycie ilu spotkałam na swojej drodze Azjatów, którzy - w pełni świadomości bezwzględnej surowości i wygórowanych wymagań rodziców - bez skrępowania deklarują wobec nich swą wdzieczność i przywiązanie, nie zdradzając przy tym cienia urazy bądź rozgoryczenia. (...) Ale jednego jestem pewna: zachodnie dzieci wcale nie są szczęśliwsze od chińskich".


Ciekawe, że niedawno czytałam podobne wywody o zgubnym wpływie różnych teologii (oświecenia, marksizmu, liberalizmu) na system wartości i tożsamość człowieka. Był to wywiad z biskupem Martinezem, o czymś zupełnie innym, ale jednak nie takim całkiem innym... o mentalnej kolonizacji współczesnego świata. Czytając książkę Amy Chua, widzę że nasze myślenie o wychowaniu dzieci również zostało skolonizowane. W dzisiejszym świecie trzeba być "wiernym i miernym". Oficjalnie to się nazywa "bezstresowe wychowanie".

8 września 2012

Szyfr

Dla pań przedszkolanek Kami mówi SZYFREM.

Poskarżyły mi się ostatnio, że on i Kacper (kolega z grupy) po powrocie z wakacji gadają ze sobą jak najęci, a one nic nie rozumieją! Wyraźnie były niezadowolone z tego powodu, ja za to zrobiłam się dumna jak paw :)

Podpytały mnie o kilka słów, które często się powtarzają, jednym z nich było "to moje!".

Tak, to zdecydowanie ulubione słowo Kamyczka.

Tudzież Kacpra, stąd gorliwa gestykulacja między nimi i argumenty, które przyciągają uwagę pań.

Kami już mówi tak dużo, że w zasadzie nie wiem jak to opisać. Nie sposób zacytować wszystkich jego zdań, gada cały dzień jak najęty.

Przykładowe poranne powitanie:
- "Mama, Kami chce mleko na butelce"
[M] - zaraz ci dam, jeszcze śpię
[K] - Mama, Kami chce mleko na butelce TERAZ. Chodź mamusia, do kuchni! A tatuś śpi (i tu następuje wymowny gest ściągania ze mnie kołdry i naciągania jej na tatusia).
[M]...
Kami zadziera żaluzje
[K] - Widzisz, już nie jest noc!!!
[M]...
[K bardzo płaczliwie] - Mama, Kami chce JEŚĆ!!!!

Bardzo przekonujący jest ten Kamyczek, chodź użycie przypadków gramatycznych pozostawia trochę do życzenia...

***

Przy śniadaniu czasem wyglada to tak:
- Kami chce jogurcik z kudarami i soku na butelce [po szwedzku "kuddar" to nasze "jaśki"; nienawidzę łatwizny językowej i domorosłych kalek, ale to jedyne słowo, które zniekształcamy w ten sposób... chyba dlatego, że słowo "jaśki" jakoś się mnie nie trzyma w kontekście jedzenia... "kudary" traktuję jak nazwę własną]
Otwiera lodówkę i pokazuje sok.
- Tego soku!

Jemy śniadanie. Nagle słysze sakramentalne:
- Dżordża*! Kami chce Dżordża! na telewizorze!
... albo nie, Kami chce Myszka Miki na komputerze!

Tu zaczynają się negocjacje.
[M] Najpierw zjedz śniadanie.
[K] - Nie, Kami chce śniadanie w pokoju. Na stoliku. nie na dywanie! (tu już wie, że mnie przekonał, bo na dywanie przed TV nie pozwlam jeść, ale na jego małym stoliku owszem)
[M] - Dobrze, ale masz jeść, nie tylko oglądać. Będę Cię obserwować.
[K] - Dobrze, mama. Chodź!

***

Zdarza sie Kamyczkowi, ze zamienia sylaby. W niektórych słowach tylko, i zaczyna to zanikać:
- "chodź, KUPAŻĘ CI" (zamiast "pokażę")
- "tam, w KAPUJU są buty" (zamiast w "pokoju")

Zawsze mnie to rozbraja i umieram ze śmiechu.

***

Do tatusia Kami mówi mniej, wtrąca słowa w urdu (tutaj - "idhar", tam - "udhar") albo szwedzkie ("Kom, Pappa" - chodź, Tata), ale bardzo często gada do niego po polsku:
- Widzisz, Tatuś? Kami umie! Widzisz??

A tatuś ani be, ani me... jakby nie widział...

***

A dzisiaj przy pestkowaniu śliweg Kami przybiegł do kuchni, i zakrzyknął gromko:
- Kami pomoże mamusi!

Po czym przystawił krzesło, wysłuchał instrukcji drylowania śliwek, i zaczął drylować... Po swojemu. Nadgryza śliwkę, wydłubuje pestkę, wyrzuca, a śliwkę wrzuca do garnka. I opowiada:
- Tak o się wyjmuje. Pestka jest niedobra, trzeba wyrzucić! A śliwka tu!
A na koniec dodał z dumą: - Widzisz, Kami pomaga mamusi, a tatuś tam w pokoju siedzi na komputerze!

Zaiste, Kami opanował szyfr Enigmy :)



*ulubiona bajka Kamyczka to od dawna "Ciekawski George", ale ostatnio podejrzał gdzieś Myszkę Miki i "wiewiórki" (czyli Chip i Dale), wiec nie wiem co to będzie z Dżordżem...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...