24 grudnia 2013

W domu



ŚPIEW NA WEJŚCIE
W: Ref. Spuśćcie rosę, niebiosa z góry, * a obłoki niech spuszczą * z deszczem Sprawiedliwego. * Niech się otworzy ziemia, * niech się otworzy ziemia * i zrodzi Zbawiciela.
K: 1. Niebiosa opowiadają chwałę Bogu, * a widnokrąg rozgłasza dzieła rąk Jego. * Ref.
K: 2. Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu, * jak była na początku i teraz, i zawsze i na wieki wieków. Amen. * Ref.

ŚPIEW MIĘDZYLEKCYJNY
W: Podnieście w górę bramy, szczyty wasze, * rozstąpcie się odwieczne drzwi. * Niech wnijdzie chwały Król, chwały Król. *
K: Któż godzien wstąpić na górę Pańską lub kto może stanąć na świętym miejscu Jego? * Człowiek rąk niewinnych i czystego serca.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ
K: Alleluja, * W: alleluja *
K: Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, * Błogosławionaś Ty między niewiastami. * W: Alleluja.

PRZYGOTOWANIE DARÓW
W: Ref. Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, * błogosławionaś Ty między niewiastami * i błogosławiony owoc żywota Twojego.
K: A Maryja rzekła do Anioła: * „Jakże się to stanie, skoro męża nie znam?” * Ref.
KOMUNIA
W: Ref. Oto Panna pocznie i porodzi Syna, * i nazwą imię Jego Emanuel.
K: 1. Pobłogosławiłeś, Panie, ziemi Twojej, * wywiodłeś z niewoli ród Jakuba! * Ref.
K: 2. Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu, * jak była na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen. * Ref.

WYJŚCIE
Oto Pan Bóg przyjdzie * z rzeszą świętych nam przybędzie * wielka światłość w dzień ów będzie * Alleluja, alleluja!

***

Dzisiaj poczułam się jak dziecko. Dosłownie. Jak dwunastolatka. A może dziesięć lat miałam? Nie pamietam, wiem tylko, że same chodziłyśmy na roraty. Na 6:30, przed szkołą jeszcze. (Czy dzisiaj dzieci poszłyby gdziekolwiek same? Czy poszłyby przed szkołą?) 

Tylko organista ma inną barwę głosu, ksiądz proboszcz już nie żyje. Poza tym te same śpiewy i melodie. Jak zawsze. 

Jestem w DOMU.

13 grudnia 2013

A mury rosną, rosną, rosną...


czy tak wiele się zmieniło od 1981...? ci sami ludzie rządzą i dzielą, teraz rękami swoich dzieci i wnuków
śmiejąc się szyderczo w twarz, głośniej niż kiedykolwiek

smutno

12 grudnia 2013

Co, założysz się...? :)

Nic tak nie działa na ludzi jak rywalizacja.
Założyłam się z mężem o to, kto pierwszy nauczy się pisać bezwzrokowo na klawiaturze.

Bezwrokowo czyli tak, że piszesz nie spoglądając zupełnie na klawiaturę. I piszesz poprawnie, nie jakieś "jacjciocaczkl;cjiocn ;jf" ;)


Piszę na komputerze bardzo szybko, koleżanka, która "się zna" była kiedyś zaszokowana, że można pisać tak szybko sześcioma palcami. Używam tylko kciuka, wskazującego i serdecznego, w obu rękach.

Do tej pory było to w zupełności wystarczające do mojej pracy, i tak podczas pisania największą część czasu zajmuje MYŚLENIE, co się chce napisać. Ale ostatnio podpatrzyłam, że koleżanka Annika, która pomaga mi w modyfikacji grafików zmian, nie ma żadnego poważnego wykształcenia i kiedyś pracowała nawet jako kierowca autobusu, pisze bezwzrokowo wszystkimi dziesięcioma palcami to mi tak zwany "gul" skoczył.

Przy pisaniu bezwzrokowym poza oczywistymi korzyściami jakimi jest prędkość pisania (przy dziesięciu palcach można pisać kilka razy szybciej!), o wiele mniej bolą nadgarstki (ręce opiera się o klawiaturę i nie trzena ich cały czas podnosić i wykręcać, żeby przycisnąć dalekie klawisze - do tego służą zewnętrzne palce!), a także pisze się o wiele ciszej. Nie trzeba bowiem walić w klawisz z dużej odległości, ręce spoczywają tuż nad klawiaturą, pisanie wygląda jak ... gra na pianinie... :)

Zapragnęłam posiąść tę umiejętność (może przyda się kiedyś jak będę się uczyć na pianinie, mam to na swojej tajnej liście marzeń)

Powiedziałam Amirowi, to opowiedział mi o swoim szefie, który podczas spotkania - w którym bierze czynny udział - robi na bieżąco notatki na komputerze i pół godziny po spotkaniu sformatowany elegancki plik jest juz w ich skrzynkach mailowych. Jemu też gul skacze wtedy.

Postanowiliśmy się nauczyć. No bo skoro taka Annika i Peter mogą, to MY NIE MOŻEMY??

Załadowaliśmy program. Dla wzmocnienia motywacji założyliśmy się o 1000 koron. Ale nie ustaliliśmy dokładnych kryteriów, chyba nikt z nas nie wierzył, że naprawdę będziemy siedzieć i klepać :P
Ale zaczęliśmy!

Czas ustalić zasady konkursu.

Program zaczyna naukę od nauczenia człowieka, który palec ma być używany do którego klawisza, nawet kolorkami to zaznaczyli. Na ekranie zawsze jest podpowiedź, chodzi o to, by zawsze patrzeć na ekran, nie na klawiaturę, by wyczuć swoje palce, by instynktownie wiedzieć który przycisnąć. Oczywiście, trzeba sobie na początku dobrze ułożyć dłonie, by palce wskazujące były nad F i J.


I jedziemy z koksem, najpierw ASDF i JKL;

potem dochodzi E i I, potem kolejne. Nie doszłam jeszcze do żadnych kombinacji (alt, shift), to zdecydowanie poziom zaawansowany.

Pierwszy problem jaki się wyłonił to JĘZYK KLAWIATURY. Moje komputery używają klawiatury angielskiej (UK), szwedzkiej i polskiej, a klawiatura fizyczna jest polska. Zasadnicza część znaków klawiatury jest taka sama w tych wszystkich językach (uff), ale różne są peryferie, zwłaszcza w prawej ręce. Szwedzi dodali sobie swoje ö, ä, å, gdzie indziej jest zatem cudzysłów, apostrof, myślnik czy podkreślnik.

Postanowiłam nauczyć się klawiatury angielskiej bo jest bliska tej polskiej, po szwedzku i tak niewiele piszę :P co oczywiście utrudnia nieco trenowanie w pracy, bo tam moja klawiatura fizyczna jest szwedzka. Jednakże pamietam wszystkie znaki z polskiej, dam radę.

No to ćwiczę. Jak dojdę do wprawy to post na blogu będzie pojawiał się codziennie, nie nadążycie czytać :)

Jestem po dwóch lekcjach. Więc zapragnęłam zacząć pisać maile w pracy bezwzrokowo... I póki co piszę je z dziesięć razy wolniej niż poprzednio... dobrze, że mamy luźniejszy okres i mogę... Zobaczymy czy wystarczy mi zapału, są sytuacje kiedy nie można sobie pozwolić na dukowanie  i wtedy gapię się w klawiaturę jak sroka w gnat (a potem podnoszę wzrok i okazuje się, że CAPS LOCK się wcisnął na poczatku... dobrze, że opanowałam Łorda i wiem jak zmienić wielkość tekstu bez przepisywania go...).

Notabene taka umiejętność jak ta powinna być bezwzglęnie uczona w szkołach podstawowych. Może ulokowaliby trochę tych milionów przeznaczonych na programy genderowe w coś, co akurat ludziom by się bardzo przydało...

9 grudnia 2013

Maszyna

Wczoraj, czytamy wieczorem.

- Ruszyła maszyna po szynach o....
- co to jest maszyna? - Kamyczek wpada mi w słowo.

Ach. Uwielbiam jak mój niemal czteroletni syn realizuje ten stereotyp, no lovciam* po prostu.

Zatem wyjaśniam... (jak to powiedzieć na poziomie czterolatka?)
Że to takie urządzenie, które ma różne elementy, gdzie zachodzi jakaś praca, na przykład coś się rusza, albo zmienia, albo przepływa informacja. Często ma silnik albo baterię. Ale nie musi.

Na przykład lokomotywa to maszyna. Samochód to maszyna. Dźwig to maszyna. O, koparka, maszyna jak malowanie. Ale klocki to nie maszyna, nie pracują, prawda?

Kami prycha śmiechem i wpada mi w słowo:
- Nieeeeee. Tatuś to też nie maszyna, prawda?

No serce rośnie :)

Kami dodaje:
- Bo robot to maszyna, tatuś nie jest robotem!

(dobrze, że dodał, myślałam, że o tę pracę mu chodzi :P )

A potem bawiliśmy się w zgadywanki.
- Samolot to maszyna czy nie?
- wałek do roti to maszyna czy nie?
- młotek to maszyna?
- Kami to maszyna czy nie?

Przy każdym NIE parskał śmiechem, tak jakby sobie wyobrażał wałek z silnikiem czy coś. A jak mówiłam, że nie wiem o co zapytać, bo przecież on już wszystko wie, to mi do ucha podpowiadał.

- Mamusiu, zapytaj o helikopter.

I tak ze 20 minut. Ubaw po pachy.


*zasłyszałam ostatnio na fejsbuku, nie mogłam przestać się śmiać z tego jak ludzie spolszczają angielski... aż zaczęłam używać :P (spolszczam jeszcze tylko te określenia, z których szydzę, jak dżender, na przykład... albo ajfon, którym bezmyślnie podnieca się pół świata). Wybaczcie, poza tym należę raczej do purystów językowych.

8 grudnia 2013

Dżender Srender

No nie mogę nie napisać tego posta mieszkając w Skandynawii, nie mogę :)

Ostatnio to popularny temat w polskich mediach, co czyni mój wpis bardzo trudnym. Tyle już napisano, czy można coś dodać. Pewnie nie, zakładając oczywiście, że ktoś nie ogranicza się do alarmujących notek na prawicowych portalach. Pomijam ekscesy napalonych fanatyków, czy to w Argentynie, czy w Polsce, to zwykłe huligaństwo moim zdaniem. Taka nowa rewolucja obyczajowa. Pytanie kiedy minie...

Wyjaśnijmy może trochę. Na czym polega owa moda?

Otóż na twierdzeniu - HIPOTEZIE - że to warunki wychowania budują to, kim jesteśmy, w tak wielkim stopniu, że odpowiednio wpływając na to można wykształcić takiego człowieka, jakiego się chce.

Moda ta oczywiście gromi tzw STEREOTYPY, które do tej pory nazywano normami, jako coś, co uniemożliwia ulepienie właściwego człowieczka z tej kupki plastycznej gliny jaką jest w momencie urodzenia. Stereotyp to taka nowomowa, któa ma obrzydzić nam naturę.

W polskich warunkach przykładem owej mody jest program "Równościowe przedszkole" ze swoim hasłem "płeć nie ogranicza mnie"... tja... od razu po tym motto widać, ze temat ugryziony "od d** strony". Czytaj dalej.

Moda ta nie przeprowadza żadnych naukowych badań, okazując się być niczym innym jak IDEOLOGIĄ, hipotezą właśnie, a dostępne naukowe badania ignoruje w sposób wyjątkowo nonszalancki. Przecież w dobie internetu niemal nic się nie ukryje, nawet jeśli św. internet cenzuruje i indeksuje w taki sposób, żeby pewnych rzeczy nie dało sie znaleźć (w czym przewodzi guru gugle). Ale nie ukryje się, bo ludzię są tak powiązani jak nigdy dotąd i wymieniają informacje z prędkością światła.

Ostatnio krąży po polskim internecie norweski filmik z serii PRANIE MÓZGU. Jego autorem jest Harald Eia i jest to pierwszy z serii filmów na podobny temat (ciekawe, ze filmik pochodzi z 2010, do szerokiwgo świata przebił się 3 lata po emisji!). Polskojęzyczna wersja dostępna jest tu. W skrócie można to podsumować tak: teorie, jakie snują i popularyzuję "naukowcy" i "socjologowie" norwescy nijak się mają do faktów. Chciałoby się dodać: tym gorzej dla faktów. Bo taki jest właśnie klimat dzisiejszych mediów, dzisiejszej lewicującej sceny politycznej. Wszystko ma być po równo, mamy takie same brzuchy, ale jak widać z filmów każdy z nas ma geny i tak silne korzenie "biologiczne", że żadna ideologia tego nie zmieni.

Otóż lata rzetelnych badań naukowych dowodzą jednoznacznie, że biologiczny czynnik (genetyczny) jest odpowiedzialny za całą sferę zainteresowań, osobowość, charakter człowieka. Że nie da się przebrać chłopczyka od początku w sukienkę i wmówić mu, że może być dziewczynką. Ogromny procent chłopców będzie miał zainteresowania "mechaniczne", a ogromny procent dziewczynek - "społeczne". Harald Eia podszedł do tematu nieco bardziej przystępnie, a mianowicie poszedł do fabryki (kopalni?) i zadał pytanie jej pracownikom podczas lanczu w kantynie: "ile jest wśród was kobiet?". Rozległ się śmiech na sali...

Potem poszedł do szpitala i zadał to samo pytanie pielęgniarkom. Usłyszał: "mężczyźnie nie nadają się do tego zawodu, bardzo krótko wytrzymują. My lubimy rozmawiać z ludźmi, wysłuchać ich"

Paradoks gender, którego nie mogą zrozumieć ci norwescy "badacze" (w cudzysłowie, gdyż oni niczego nie badają, oni szukają potwierdzeń swoich hipotez i ich nie znajdują) polega na tym, że w najbardziej sfeminizowanych krajach na świecie, w Skandynawii, o wiele więcej kobiet i mężczyzn realizuje ten znienawidzony stereotyp niż w innych krajach, gdzie rola kobiety jest pojmowana zgoła inaczej niż u nas. Otóż naukowcy, którzy rzeczywiście prowadzą badania wiedzą od razu dlaczego tak jest. Po prostu, gdy człowiek ma pełną wolność wyboru, i może zostać kim chce, to wybierze według swoich zainteresowań i predyspozycji! To dlatego w Indiach tyle dziewcząt wybiera kierynki techniczne, wiedzą, że jako programistki znajdą pracę i wyżywią rodzinę. W Norwegii czy Szwecji wyżywią ją będąc przedszkolankami czy pielęgniarkami.

Nikonow w swojej książce "Koniec feminizmu" wskazał wiele statystyk, które potwierdzają tę biologiczną prawidłowość. Ten stereotyp.
Pani profesor Camilla Benbow z uniwersytetu stanowego w Iowa (...) przeprowdziła badanie aktywności mózgu chłopców w porównaniu z dziewczynkami. Wszystkie pomiary związane były z badaniami problemu orientacji przestrzennej - określaniem kształtu przedmiotów, zestawianiem obiektów trójwymiarowych z ich planami, obracaniem w myślach obiektów dwu- i trójwymiarowych, uprzedzającym śledzeniem celów ruchomych...Oto rezultat eksperymentów: już w czwartym roku życia różnica między chłopcami a dziewczynkami wynosiła 4:1 na korzyść... wiadomo kogo. Na dodatek rezultaty najzdolniejszych dziewczynek były gorsze niż rezultaty najsłabszych chłopców. Eksperyment Benbow, związany z badanim uzdolnień matematycznych, wykazał, że liczba chłopców uzdolnionych matematycznie przewyższała liczbę dziewczynek w relacji 13:1.
(...)
Najbardziej imponujące wyniki osiagnęli mężczyźni w testach z labiryntami: 92 procent pozytywnych wyników u mężczyzn i ... 8 procent u kobiet.
(...)
Chłopcy i mężczyźni interesują się rzeczami, dziewczynki ludźmi. Dziewczynki i kobiety rozmawiają między sobą o relacjach. Chłopcy i mężczyźni - o charakterystykach technicznych i algorytmach.
(str. 323-325) 
Stereotyp, jak sugerują dżenderowcy? Nie, natura!!!
Feministyczna propaganda zmusza kobiety do "łamania stereotypu" i podejmujmowanie kształcenia na męskich specjalnościach. I co z tego wychodzi? Według danych Brytyjskiego Związku Architektów na specjalność "architektura" trafia tyle samo dziewczyn co chłopców, jednak w zawodzie pozostają niemal sami mężczyźni. Wśród czynnych architektów jest jedynie 9 procent kobiet.
(str. 328)
Filmy norweskiego komika, który okazał się być tak naprawdę socjologiem z wykształcenia, zrobiły furorę i ponoć wywołały burzę dyskusji. A nawet przyczyniły się do zamknięcia instytutu, który w filmie tak się skompromitował. Nie wiem, nie śledziłam tego, ale jakoś nie wierzę do końca. Jeśli zamknęli jeden to na pewno otworzyli gdzieś inny. W przyrodzie nic nie ginie, lewica nie odpuści. Bo to wszystko żeruje na ludzkich kompleksach, a raczej... kobiecych kompleksach (tu Nikonow bardzo pięknie rozwija temat, polecam! Nie będę cytować wszystkiego...). Sam fakt słabszych wyników w matymie w żaden sposób nie odejmuje mi wartości jako człowiekowi, próba urawniłowki to próba wmówienia, że tak jest! Jak widać, to feminizm odejmuje kobiecie wartość, bo porównuje ją z mężczyzną w jednym tylko aspekcie - ZAWÓD - a przecież życie to nie tylko praca... bez matek nie ma ludzkości! A bez mężczyzn nie byłoby naszego technicznego świata i jego organizacji - nad nami latają boeingi, z sufitu oświetla nas edison, na elektrycznej kuchni jedzenie podgrzewa faraday, w gniazdku tkwi bell, umożliwiający rozmowy na odległość, na parkingu stoi ford z dieslem,  w pokoju nadaje mozarta wielozakresowy marconi, w szafie wisi sukienka versace, ostebnowana na singerze... gdzie nie spojrzysz przykłady męskiego "ucisku kobiet" (za Nikonowem, str. 208-209)

Władzom tego świata w to graj. Hasło "równość" pozwala skutecznie budować durne społeczeństwo, wyrównane "w dół". Matematyka w szkole ma mieć taki poziom, żeby kobiety nie czuły się gorsze, a chłopcy nie mogli wzlecieć, na przykład. Chłopców trzeba wykastrować ubierając ich w sukieneczki, nie będą podskakiwać. Można kneblować patriarchalne "religie" i skutecznie odżegnać się od "historii". Jak to było? Zabrać ludziom historię to pozbawić ich tożsamości...

Tak, wychowanie może sporo zaburzyć. Ale natury nie zmieni. I to jest ta dobra wiadomość z tego posta :) Rewers monety stereotyp to po prostu natura. Jak byśmy nie wmawiali kobiecie, że może robić to samo co facet, niemal zawsze się podda i zapragnie być matką i żoną. A chłopcu - że może być jak kobieta - i rzeczywiście mu się da ten wybór to on i tak wybierze to, co ma w genach.

Mój ma kosiarki, koparki i dźwigi. Na wszystkich trzech dźwigach, które ma, wiesza wszystko co znajdzie. Łączy i tworzy maszyny. Eksperymentuje. Segreguje. Rozkminia. Opanował wszystkie modele telefonów, jakie mamy w domu, ma też kolekcję swoich męskich gadżetów. Nie przywiązuje się do samochodzików i nie tuli ich - jak to ponoć robią dziewczynki, którym dać do zabawy samochód. W sklepach konsekwentnie ignoruje lalki i misie, zawsze leci do półki z maszynami...


Na koniec dodam, że w kolejnym filmie z serii "Pranie Mózgu" Harald pokazuje jak mizerny wpływ na edukację czy zdolności ma wykształcenie i wysiłki rodziców, którzy wychowują dziecko. Badano rodziców biologicznych i adopcyjnych. Jedyna silna korelacja z talentami i wynikami szkolnymi była związana z ... genami. Dlatego dzieci zdolnych rodziców są zdolne, a dzieci tych uzależnionych łatwiej wpadaja w uzależnienia. To nie wpływ wychowania, to BIOLOGIA. Ale nie chcę wkraczać w nowy temat, może następnym razem (bo mam też inne ciekawe dane na ten temat) tylko spuentować, że żadne ideologie dżender nie zmienią natury w żaden sposób. Myślę, że można się zrelaksować trochę. Ale tylko trochę, bo ideologia gender w praktyce może zruinować życie normalnego dziecka... Nie zmieni jego natury, ale spowoduje frustrację i przykrości.

No i z kneblem na ustach trudno się człowiekowi relaksuje...

Już izraelskie eksperymenty kibucowe (od lat 60-tych!) pokazały porażkę tej ideologii. Dzieci wychowywane w oderwaniu od rodziców, w komunach, gdzie pozbawiano je płci i wszystkim kazano ubierać się tak samo, nosić takei same fryzury i wykonywać te same czynności (zabawa lalkami, pranie, szycie, rozmowy), gdzie piętnowano sterotypy "chłopaki nie płaczą" - nikt nie miał płakać, albo wszyscy mieli płakać tak samo - te dzieci i tak wyszly na ludzi "stereotypowych". Chłopcy byli bardziej agresywni i walczyli miedzy sobą o dominację, a dziewczynki wspólpracowały i szukały rozwiazań w sytuacjach konfliktowych. Chłopcy studiowali potem nauki inżynieryjne, a dziewczynki zostawaly nauczycielkami i pielęgniarkami. Nawet likwidacja więzi dziecko-matka nie zmieniła żadnych preferencji, za to uczyniła spustoszenie emocjonalne u wszystkich... (z relacji Alana i Barbary Pilz i wnioski z książki "Byliśmy Przyszłością"). W swojej biologiczności człowiek nie jest pustą szklanką, do której można włożyć różne rzeczy i w wyniku tego otrzymać różne przedmioty. Zawartość wyleje się w którymś momencie, albo ktoś ją wyjmie, a szklanka pozostanie szklanką. Choć pewne wlane do niej płyny mogą ją zniszczyć lub zabrudzić...

Mimo to dalej się brnie w ten chłam, DLACZEGO??

Jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze - głosi ludowa mądrość. Przepraszam, stereotyp...

Tak, nastąpi kiedyś moment kiedy Prawda będzie głoszona już tylko w drugim obiegu, może nawet gugle nie wyszuka więcej hasła Hjernevask, bo polityczna poprawność nie pozwoli sprzeciwaić się ideologiom, które są niczym innym niż polityką. Ale czyż nie taka jest natura Prawdy i ojca kłamstwa od samego początku dziejów świata...?

3 grudnia 2013

W naszych ciemnościach...


Uwielbiam adwent w Szwecji. "Nad mieszkańcami kraju mroków zabłysło światło". To o Szwecji chyba napisano ;) Listopadowe ciemności są przygnębiające, jest zimno i mokro, no BUKA. W tym roku nie było źle, przyznam, ale pod koniec zaczęło się robić całkiem jak w "Listopadzie w dolinie Muminków": słota i wichura.

I przychodzi początek grudnia. Nawet media określają ten dzień "första advent" czyli "pierwsza niedziela adwentu". Po prostu każdy wie, że teraz zaczyna się nowy okres.

W każdym sklepie dekoracje, świeczniki na 4 świece, świeczniki i lampki na okna. Stojące lub wiszące (ponoć w starych domach zawsze nad oknem jest kontakt), różne materiały i kształty, ale wyróżnia się ljustake (świecznik trójkątny) i gwiazda. Jakby z Betlejem...

Piękna ta tradycja z przyozdabianiem okien. Może kiedyś przyjmie się w Polsce, warto te dobre tradycje też przejmować. Jak widać nie ja jedna tak myślę, znalazłam niedawno ciekawy blog, może czegoś się dowiem o Szwecji :)



Zauważyłam, że w Polsce i większości zachodniego świata adwent kręci się wokół jedzenia na wigilię (już teraz kup szynkę czy grzyby! promocja!!! już pieczemy pierniki, musza zmięknąć!) i prezentów bożonarodzeniowych. Tu oczywiście też, ale bardzo silna jest ta tradycja ADWENTU, czyli CZEKANIA. Co tydzień zapalamy kolejną świeczkę. Organizujemy adwentowe koncerty i przedstawienia. Nie śpiewamy jeszcze kolęd. Dopiero przygotowujemy się przecież na Boże Narodzenie.

Niestety, wraz z "postępem" dochodzi do patologii z tym związanych. Pisałam rok temu już - szkoły mogą obchodzić adwent, robić spotkanie w kościele, ale nie wolno im wspomnieć imienia Jezus. Widać, że tylko o komercję i światełka chodzi, że feminizm i polityczna poprawność wyprały ludziom mózgi. O tym też będzie, oddzielnie, bo mam coś do napisania na ten temat.

Mimo wszystko, jeśli w duszy człowiek czeka, to takie światełka i klimat bardzo pomagają. I za to jestem wdzieczna Szwecji. Że wychodzę wieczorem z domu i wszystkie okna mrugają. Jest nadzieja! Światło, nawet najmniejsze, zawsze pokonuje ciemność. Nawet bezmyślne lampeczki powodują drżenie duszy prawdziwie czekającej na Spotkanie.

Nad mieszkańcami kraju mroków zabłysło prawdziwe Światło, jestem o tym przekonana.



Wracamy do domu z przedszkola.

- Patrz, Kami, jak ładnie, tyle swiatełek w oknach
- Tak i teraz przyjdzie Mikołaj.
- No jeszcze nie dzisiaj.

- Tak, wiem, dopiero szóstego OGRUDNIA.

Niech mu gwiazdka przyświeca :P


1 grudnia 2013

Bal Wszystkich Świętych

Dwa tygodnie temu, w sumie przed kilkoma wydarzeniami opisanymi niedawno na blogu odbył się "na parafii" bal dla dzieci. Nie wiem czy jako spóźnione helołin, u nas nie obchodzone, czy jako listopadowa atrakcja, której każdy potrzebuje (w listopadzie jest najmniej światła w całym roku, w grudniu zapalamy już światełka w oknach, a w listopadzie jest po prostu ciemno i ponuro). Tak czy owak bawiło się mnóstwo dzieci, polskich dzieci dodam, a nasz zespół animował śpiewy.

Taki duży, taki mały może świętym być,
Taki gruby, taki chudy może świętym być
Taki ja i taki ty może świętym być...

Każde dziecko było przebrane za jakiegoś świętego. Jedna katechetka szalała jako Matka Teresa z Kalkuty, gdyby nie jej wzrost dałabym się nabrać, taki świetny strój miała :) Podczas balu niektórych świętych przyponiano publicznie, były krótkie rozmowy z dziećmi, a potem zabawy nawiązujące do tej postaci. Czyli pociąg przy świętym Krzystofie (patronie kierowców i kolejarzy) albo strzelanie goli przy patronie sportowców św. Hubercie. Przedni pomysł. I nigdy się nie wyczerpie, bo mamy tylu świętych, co roku można innych przywołać :)

Wszystko wyszło naprawdę fajnie, żałowałam tylko, że Kamyczek nie mógł być. Matka zajęta, kto by pilnował :/ Ma nadzieję, że za rok będzie podobny bal i Kami przyjdzie z tatusiem. Musimy popracować na polskim.

Tutaj link do zdjęć z balu naszego webmastera Jana Martina Ogrodnika, a tu kilka fotek zespołu, które dostaliśmy od niego.







25 listopada 2013

Garść cukiereczków

... od Kamyczka :)

***

- Mamo, ja chcę cukierki!
Rzucam okiem na talerz z kiełbaską, odstawiony przed chwilą na bok z komentarzem "nie jestem już głodny"
- Kami, najpierw kiełbaskę trzeba zjeść.
...
- Mamo, ale ja nie chcę tego, ja chcę coś co UWIELBIAM!

***

Kilka dni temu u Kacperka, sąsiada, bawią się... po jakimś czasie próbuję wyciągnąć Kamyczka do domu, trwają negocjacje

- Kami, chodź, trzeba kolację robić
- A Kacper może iść z nami? Pierniczki będziemy robić?

Kacper cały skacze, już buty wkłąda, mama Kacpra kręci przecząco głową, pokazuje na migi gotujące się buraki. Mówię zatem do Kamyczka:

- Kami, nie dzisiaj, jutro. Teraz Kacper i jego mama mają inne plany. My zreszta też mamy plan robienia kolacji. Dziś za późno na pierniczki.

Chwilę trwa gadka o planach. Kami powtarza w kółko "tak, mamy plany"

Kacperek wkręcony, bardzo chce iść do nas, w końcu pyta Kamyczka, głośno i wyraźnie, tak z żądaniem odpowiedzi:
- Kami, to jakie masz plany?

Myśli chwilę...:

- CZTERNAŚCIE DNI TEMU!

***

Czekamy rano na tatusia, przyprowadza samochód. Mamy mały rytuał zabawy kosiarką, która zwykle stoi przed garażem "gospodarzy domu". Kami wchodzi na siodełko i kieruje, zmienia biegi, warczy...

Dzisiaj nie ma. Kami zawiedziony.
- Widzisz, Kami, już jest zima. Ciemno i zimno. Kosiarka śpi snem zimowym. Zamknęła oczy i śpi w ciepłym garażu...

- Ale nie, nie śpi... przecież kosiarka NIE MA OCZU!

(dziecko skonsternowane, ... ale infantylna ta matka!)

***

Przed snem, czytamy... na książce są namalowane różne rybki, w kropki, paski

Kami: - Mama, patrz to jest żółte i zielone, to są kropki!
[M] - Tak, Kami, brawo, a to co jest (pokazuje na rybkę w paski)
[K] - Nie wiem...
[M] - No jak to nie wiesz... pa... pa.... (zawieszam głos z nadzieją...)

[K] - PAŹDZIERNIK!

18 listopada 2013

O drzwiach zamkniętych

Są rzeczy których nie da się wytłumaczyć inaczej niż interwencją sił nadprzyrodzonych (ja nazywam to Duchem Świętym). Nie jakimś planem, nie posuwałabym się do determinizmu, po prostu czasem człowiek poczuje na sobie dotyk Anioła.

Zaczęło się od tego, że w początkach września byłam we Wrocławiu i poszłam na adorację do dominikanów. Kiedyś śpiewałam w scholi, która prowadzi tę comiesieczną adorację, do dzisiaj czerpię z tamtego doświadczenia. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu (i radości) kilka osób z obecnej scholi mnie ciągle pamiętało i zaprosili mnie na próbę, żebyśmy sobie przypomnieli stare dobre czasy.

Zaiste, przypomnieliśmy sobie. Tak bardzo, że po próbie poczułam się znowu częścią grupy, która bardzo ochoczo zgarnęła mnie do posługi. Kilka pieśni było dla mnie nowych, ale w takiej scholi, przy takim prowadzeniu, śpiewaliśmy JAK Z NUT.

Jedna pieśń szczególnie zapadła mi w serce. Dostałam nuty. Nauczyłam się jej.

Przychodzisz Panie mimo drzwi zamkniętych
Jezu Zmartwychwstały ze śladami męki
Ty jesteś z nami, poślij do nas Ducha
Panie nasz i Boże, uzdrów nasze życie


Dwa tygodnie później zagrałam na mszy w naszej parafii w Malmo. Grałam akurat sama, reszta ekipy nie mogła, ale że mieliśmy wtedy gościa było wyjątkowo ważne, żeby msza miała uroczystą oprawę.

Od początku września ciągle ją nucę w domu i nie może mi wyjść z głowy.

W czwartek przyjechali do naszej parafii goście - ksiądz Tomasz Aleksiewicz i dwie kobiety z Poznania, wspomagać go w modlitwie. Zostałam poproszona o pomoc w obsłudze rzutnika (bo to ważne, żeby ludzie mogli się włączyć w śpiew), poszłam. I od razu Ewa (jedna z kobiet) pyta mnie czy pomogę w śpiewaniu, bo one są tylko dwie. Tu już lekka konsternacja, nie wiem, czy znam te śpiewy... No i w ogóle przyszłam tam przeżyć rekolekcje... Nie wiem, co mnie popchnęło do zgody, chyba to, że chwię potem Ewa rzuciła:

- Może trzeba będzie wpisać nową piosenkę, nikt jej pewnie nie zna. "Przychodzisz Panie mimo drzwi zamkniętych"

No i niech ktoś powie, że to przypadek. Z milionów piosenek religijnych właśnie ta.

Albo to, że druga z pań "przywiezionych" z Poznania to Ela Drożniewicz, autorka słów tej pieśni... Przypadek.

Próbowałam jeszcze protestować, że nie da się grać i jednocześnie wrzucać pieśni na rzutnik, nie chciałam im zawalić planu modlitwy, ale Ewa powiedziała:

- jak to się nie da, jesteś kobietą, dasz radę! :)

W ten czwartek była piękna modlitwa, adoracja i nauczanie. Wszystko po prostu działało. Ewa, Ela i przypadkowa ja stworzyłyśmy wyjątkowe trio, bez żadnych przygotowań, bez prób, bez umawiania się na tempa czy głosy. Było spontanicznie i kompletnie spokojnie. Ludzie przychodzili potem i twierdzili, że brzmiało jakbyśmy ćwiczyły od zawsze, dziękowali.

Ale najważniejsze było to, że ksiądz Tomasz przyniósł Jezusa w Eucharystii do każdego. Jezus sam przyszedł do nas. Dotknął serc. Fizycznie.

Takie przypadki zapierają mi dech w piersi. DOTYK ANIOŁA, jak nic. Teraz też to pisze po to, żeby kogoś innego, kto to czyta dotknął anioł.

Na kolejnym spotkaniu rekolekcyjnym znowu ją śpiewaliśmy. Cały kościół już ją zna. Mam nadzieję, że wierzy w jej słowa. Mam nadzieję, że ja w końcu uwierzę w nie do końca, bo już wyraźniej nie można mi powiedzieć, że Jezus przychodzi mimo drzwi zamkniętych i uzdrawia.

Wczoraj było ostatnie nauczanie, pożegnania, łzy. Autentyczne. Cały ten czas czułam jakbyśmy znały się z Ewą od samego początku (fotograf parafialny wrzucił kilka zdjęć z tego wydarzenia). Bardzo bym chciała, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkały, jeśli taka jest wola Boża.

(Może uda mi się zebrać kilka myśli z samych rekolekcji, były naprawdę niesamowite pod każdym względem).

Po pożegnaniu, będąc jedną nogą za drzwiami, słyszę jak ktoś mnie pyta:

- przepraszam, czy to Pani grała na mszy jak był ten gość, pan Romanowski?

Odwracam się. Nie znam dziewczyny, ale przypomina mi się msza z gościem.

- Tak, to chyba ja. A o co chodzi?

- Grała Pani taką pieśń, której nie znałam, a bardzo mnie dotknęła, coś, że Jezus przychodzi przez zamknięte drzwi... Pamięta ją może pani?

Czy pamiętam.....

***

To jest ta pieśń. Niech teraz Was uzdrawia.




A tu nuty, gdyby ktoś chciał się posłużyć.


16 listopada 2013

Jabłecznik dla leniwych



Okazało się niedawno, że koleżanka z pracy ma jabłonkę. Któregoś dnia zapytała mnie czy miałabym ochotę dostać od niej trochę jabłek do ciasta. Zdumiona nieco zapytałam o co chodzi, że skąd wie, ze ja w ogóle piekę, na co ona, że wyglądam na taką, co piecze ... że niby kiedyś coś powiedziałam... wolę nie domyślać sie za bardzo co mogła mieć na myśli...

No to przyniosła wielką papierową torbę jabłek. Nawet nieźle wyglądały. Dużo wykrawania jednak, chociaż mama zachwycona, że takie pyszne. Połowę zjadła przy ucieraniu. 

A ja piekłam jabłecznik za jabłeczikiem, ze cztery w tym sezonie. Nie załapałam się za bardzo na śliwki, to chociaż tak sobie odbiłam.

Przypomniał mi się dawno zapomniany przepis, który wszystkim gorąco polecam. Najbardziej leniwa pani domu zabłyśnie, bo ciasto dosłownie samo się robi,

Składniki na dużą tortownicę:

1 szkl mąki (robiłam różne wersje: z białą, pełnoziarnistą oraz z mieszanką lubelską do chleba, wszystkie się nadadzą)
1 szkl kaszy manny
1 szkl cukru (można dać brązowy)
łyżeczka proszku do pieczenia
200 g masła
ok 5 l utartych jabłek (ciężko mi podać wagę, bo te jabłka od Anniki były małe, połowę masy się wywaliło - ogryzki i skórki - no i trochę zjadło się przy ucieraniu...)
cynamon (jak ktoś lubi)

W sumie proporcje można sobie zaburzać, na przykład dać więcej jabłek a mniej ciasta, albo na odwrót, jak kto lubi, można dać różne mąki, różne cukry, goździki zamiast cynamonu... albo walinię w proszku... wyczajcie wasz ulubiony przepis sami :)

Kroki:

1. Utrzeć jabłka na grubych oczkach tarki, dodać cynamon do jabłek
2. Wymieszać wszystkie "suche" składniki
3. Układać warstwami w tortownicy:
1 szkl suchej mieszanki na dno, połowa jabłek, druga szkl suchej mieszanki, druga połowa jabłek, trzecia szkl suchej mieszanki
4. na wierzch utrzeć kostkę masła (na tarce po jabłkach)

Piec w 170C przez ok 60 min.

Ja ostatnio upodobałam sobie serwowanie z sosem waliniowym, taka szwedzka custard. Tyle że łatwiejsza - proszek miesza się z zimnym mlekiem i sos gotowy :)


W tortownicy ciasto wygląda tak (dałam brązowy cukier, warstwy się słabo zaznaczają):


12 listopada 2013

Habiśków sześć

a może Chabiśków...?

Nadszedł u nas etap maskotek - piesków, misiów, kotków... Kami sam czasem zmienia sie w "pieseczka" (i wtedy nie mówi, bo pieseczki nie mówią, przecież, nie je widelcem, bo pieseczki nie jedzą widelcem, chce aportować a potem "mama, mów teraz 'dobry piesek', dobra?").

Z kilkunastu maskotek, które na przestrzeni niemal 4 lat zagościły w naszym domu Kami nagle wybrał sobie kotka (niedźwiadka?), którego dostał w spadku po starszym rodzeństwie.


Zaczął z nim chodzić i spać, zapytałam któregoś dnia jak chce go nazwać. Że mu pomogę (bo przecież mamy wszystko wiedzą najlepiej, także to, jak nazwać białe misie - Nuka, na przykład - no bo skoro ja kiedyś miałam brązowego Dżekiego...). I już chciałam popisać się inicjatywą, gdy mój trzy-i-pół latek rzucił
- to jest Habisiek.

- że jak???

- No Habisiek.

Hmm... cóż... dziwne dziecko. Jutro zapomni.

Kilka dni temu ja zapomniałam, więc pytam.

- To jak się nazywał ten kotek, czy też niedźwiadek? (wskazuję Nukę)

- No mamo, HABISIEK, przecież! HA-BI-SIEK!

Skubany. Pamiętał.

To nie koniec. Chwilowo Habisiek poszedł w kąt (do auta znaczy), Kami wywlókł mojego stergo kotka. Którego dostałam na pewne walentynki, od pewnej Ważnej Wtedy osoby, kotek został nazwany Gattino Valentino. Mówię zatem Kamyczkowi, jak ma na imię ten kotek.

- Nie! to jest Habisiek!

Zdezorientowana.

- Jak to, tamten jest Habisiek!
- Ten też!

Kilka razy próbowałam odzyskać Gattino Valentino dla siebie, ale bez szans. Płacz, buzia w podkówkę, i "to nie jest żaden Gattino Valentino, to mój Habisiek!"

Gattino Valentino

Dalej. Kami dostał tygryska od Babci.

- Kami, a tego jak nazwiemy?
- No to jest też Habisiek!

Lew z wrocławskiego ZOO...proszę Państwa, oto Habisiek!

Dwa małe misie polarne, kolejne prezenty - Habiśki... Co wieczór ostatnio słyszę:

- Mamo, gdzie moje TRZY HABIŚKI do spania?

I nie pójdzie spać dopóki wszystkich trzech nie przytuli...

do spania mamy misie polarne i Gattino Valentino

lew, tygrysek i pierwszy Habisiek jeżdżą z nami w samochodzie...

9 listopada 2013

Spokojnie...

Zaczynam zauważać pewien schemat w rozwoju językowym Kamyczka...

Kilka dni temu. Szukam Kamyczka, bo chcę go ubrać, zaraz wychodzimy. Wchodzę do łazienki.

- Mamo, ja chcę SPOKOJNIE kupę zrobić!

(bardzo dobitnie... aż wyszłam odruchowo...)

***

Chodzę sobie i cośtam nucę. Kami siedzi przy stole i pije mleko.

- Mamo, nie śpiewaj!

- Dlaczego...?

- Bo chcę SPOKOJNIE wypić!

(no jakie bezczelne to dziecko!)

***

Ale szczytem bezczelności było co innego. Któregoś ranka robię w łazience makijaż. Słyszę, że w przedpokoju tata chce Kamyczkowi włożyć buty (zaraz wychodzimy). On jak zwykle ucieka, wbiega do łazienki. I oznajmia spokojnym i pełnym opanowania głosem:

- ON ZWARIOWAŁ.

Osłupiałam...

- Kto zwariował???

- No tata zwariował!

A potem powtórzył to jeszcze 5 razy, w różnych wersjach, w tym "Tatuś, co ty, zwariowałeś?". Oczywiście od razu dostał ochrzan, także za to, że mówi o tacie "on"... 

Kami często powtarza nasze słowa i zdania. Zawsze mam wtedy refleksję, że dobrze, że nikt w domu za bardzo nie przeklina - bo jakieś "kurka wodna" i "cholera jasna" czasem sie wymsknie - bo strach pomyśleć co by było...

Odczuwam na własnej skórze kiedyś zasłyszane powiedzenie:

Dzieci nie będą nigdy robić tego, co im mówią rodzice. Ale będą naśladować wszystko to, co rodzice robią. 

Innymi słowy: niedaleko pada jabłko od jabłoni. (Niniejszym mam wielką nadzieję, że jednak kiedyś polubi moje śpiewanie!)

***

edit: z dzisiejszej kolacji

Kami wierci się na krześle, przybiera różne pozy, wreszcie zniecierpliwiona mówię:
- Kami przesadzasz!

- Mamo, "przeginasz", tak powinnaś powiedzieć!

8 listopada 2013

Rybne curry

W ramach zmiany diety postanowiłam jakiś czas temu, że będziemy jeść więcej ryb. W końcu mieszkać w Szwecji i nie jeść ryb to jak być w Rzymie i papieża nie widzieć!

Zaczęło się od wariacji na temat łososia, ale łosoś mi generalnie średnio wchodzi, więc postanowiłam próbować inne ryby. No i żeby nie było ciężkie, ciasto francuskie to jednak bomba biologiczna, raz na miesiąc można, ale co tydzień...?

W Warszawie  trafiłyśmy do hinduskiej restauracji, gdzie w karcie dań figurowało tajemnicze Goan Fish Curry. Goa to bardzo popularny kurort w Indiach, takie Cannes (tylko bez festiwalu), a słynie także z bycia bardzo chrześcijańskim miastem. No i dodatkowo było w nim mleko kokosowe, a jakoś od pewnego czasu bardzo mi smakują dania z tym składnikiem. Są łagodniejsze, bogatsze, mają taką inną "treść". Ciężko wyrazić :)
Dość rekomendacji, żeby wypróbować to danie!

Ryba po goańsku okazała się REWELACYJNA, że tak zacytuję reklamę "prawdopodobnie najlepsze curry jakie kiedykolwiek jadłam". Delikatna, doskonale zbalansowane przyprawy (chociaćż były liście kari, przez niektórych znienawidzone), po prostu palce lizać. Chciałabym je odtworzyć w domu, ale za mało wprawiona jestem w te klocki, żeby wyczaić jego składniki (Asia dostała zadanie i mam nadzieję, ze się z niego wywiąże...).



No więc na dobre zaczęłam swoją przygodę z daniami rybnymi. Moja książka CURRY okazuje się być prawdziwym skarbem. testowałam już kilka dań, ale zdecydowanie najlepsze okazało się Arachu Vecha Curry, czyli rybne curry w mleku kokosowym. Wejdzie na stałę do naszej kuchni. Nie przypomina zupełnie tego goańskiego, ale nie szkodzi - różnorodność musi być. Goańskie kiedyś znajdę, będzie moje.

To tradycyjne danie z rejonu Travancore, koło Kerali (też chrześcijańska prowincja, ciekawy kościół św. Tomasza apostoła tam mają) jest banalnie proste w wykonaniu. I zajmuje bardzo mało czasu.



Moje składniki (zmodyfikowałam nieco te książkowe, nie miałam świeżego kokosa, za to mleka pod dostatkiem, miałam też za mało ryby):

Olej do smażenia
200 g cebuli szalotki (ok 7 dużych)
10 listków curry
500 g białej ryby (miałam mniej, dodałam resztkę "zupy pieczarkowej" horteksu, czyli pieczarek, marchewki, brokułów, ok 1/3 paczki)
100 g świeżo utartego kokosa (nie miałam, dałam ok 200 ml mleka)
1 łyżeczka mielonej kolendry (coriander)
1/2 łyżeczki papryki chilli (ostrej)
1/2 łyżeczki kurkumy
1/2 łyżeczki kminku (bo lubię kminej i już!)

Kroki:

1. Podsmażyć cebulkę do miękkości, dodać listki curry
2. Dodać przyprawy i mleko, gotować ok 5 min
3. Dodać warzywa, jak będa miękkie to rybę pokrojoną w kostkę. Gotować na małym ogniu przez ok. 5 minut, mieszając od czasu do czasu.

Serwować z chlebem hinduskim, roti lub ryżem. Lub jeść łyżką jako zupę rybną :)


Nawet Amir pochwalił :)

29 października 2013

Święta Aleksandra

Jak to zwykle o tej porze roku w katolickich i konserwatywnych mediach szaleje akcja "nie dla halloween". Jestem wielkim zwolennikiem tej akcji, w tym roku przybrała ona wyjątkową fejsbukową twarz.

Ale nie jest to jakiś tandetny protest, tylko przekierowanie uwagi na to, co jest najważniejsze 1 listopada. Czyli WSZYSCY ŚWIĘCI.



Ci znani i nieznani. Najbardziej znani mają swoje "osobiste" dni, ale Kościół wierzy, że jest cała rzesza zbawionych ludzi, o których nikt z nas nie wie. Są u Boga. umarli z czystymi sercami, czasem nawet za wiarę, ale nie było żadnych świadków. Zwykłe dzieczyny i chłopcy, kobiety i mężczyźni. Dzieci zamordowane w łonach matek. Męczennicy wielkich i małych wojen, może nawet nasi właśni przodkowie... Wiarę w "świętych obcowanie" każdy katolik wypowiada co niedzielę na mszy świętej, ale ilu z nas naprawdę w to wierzy? Ilu z nas zna swoich świętych patronów?

A dlaczego akcja nie jest tandentna?
Bo nie skupia się na dyskusji o szkodliwości pogańskich praktyk, jak wcześniej. ale na tym, by przybliżyć sobie i innym naszych świętych patronów. By uzmysłowić nam jaka to radość mieć tych świętych w niebie. Jaka to nadzieja dla nas tu na ziemi. By przypomnieć najważniejszą obietnicę daną nam przez Boga: ŻYCIE WIECZNE.

W ramach akcji, każdy, kto popiera takie rozumienie dnia Wszystkich Świętych jest zachęcony do wstawienia jako zdjęcie profilowe podobizny swojego świetego patrona - albo innego ulubionego świętego.

I tu miałam problem. Zdałam sobie sprawę, że... nie wiem na cześć jakiej świętej Aleksandry dostałam imię! NB nie wiem nawet czy jakąkolwiek świętą mieli moi rodzice na myśli, może po prostu Oleńkę od Kmicica. A potem wybierało się imieniny na zasadzie "pierwsze imieniny po urodzinach", bo przecież czasem jest wielu świętych o tym samym imieniu. Do dzisiaj mało kto celowo wybiera dziecku patrona, mało kto powierza mu/jej losy swojego dziecka... Szkoda (muszę zapamiętać tę lekcję jak przyjdzie czas na Kamyczka).

Ponoć kiedyś kultywowało się tradycję nadawania dziecku takiego imienia, w jaki dzień się urodziło - i patron tego dnia był patronem dziecka. Piękna tradycja! (zatem ja, urodzona de facto 1 listopada miałabym imię Wszystkich Świętych hihi  albo po prostu dowolne, wszak nie znamy wszystkich świętych... i wtedy właśnie powinnam obchodzić swoje imieniny).

Wracając do akcji fejsbukowej. Zdecydowałam się odszukać świętą Aleksandrę. Była jakaś, nawet niejedna, choć czasem nadawano dziewczynkom to imię na cześć świętego Aleksandra. Jako żeńska forma tego imienia, co czyniono zresztą w wielu przypadkach, patrz Daniel / Daniela, Michał / Michalina itede.

Znalazłam cesarzową Aleksandrę.
(za wikipedią):

Aleksandra Cesarzowa, Święta Aleksandra Cesarzowa († 303) – święta, cesarzowa rzymska. Jej wspomnienie przypada 23 lub 21 kwietnia, w Kościele koptyjskim – 10 kwietnia.
Wiadomości o Aleksandrze pochodzą z żywota świętego Jerzego Męczennika. Cesarzowa Aleksandra poniosła śmierć męczeńską w Nikomedii wraz ze świętym Jerzym z rozkazu cesarza Dioklecjana. Aleksandra uwierzyła w Chrystusa, będąc świadkiem cudownego zagojenia ran zadanych świętemu ostrzami noży i gwoździami na kole tortur wskutek interwencji anioła. Pod wpływem tego wydarzenia chciała natychmiast wyznać wiarę w Chrystusa, ale prokonsul Magnecjusz powstrzymał ją od tego. Aleksandra zobaczyła następnie jak Jerzy, zanurzony przez 3 dni po ramiona w jamie z niegaszonym wapnem, wyszedł z tego bez szwanku. Dowiedziawszy się ponadto, że znakiem krzyża rozbił wszystkie posągi bogów w świątyni Apollina, otwarcie wyznała Chrystusa, wyśmiewając pogańskich bogów. Po tym jej czynie Dioklecjan rozkazał ją ściąć wraz ze świętym Jerzym. Aleksandra chętnie poddała się karze, jednakże w drodze na miejsce kaźni zasłabła, usiadła na kamieniu przydrożnym i zmarła. Według innej wersji, została ścięta wspólnie ze świętym Jerzym.
Nie powiodły się próby ustalenia czyją święta był żoną. Możliwe że Aleksandra była wdową po jednym z poprzedników Dioklecjana – pomiędzy 270 a 284 rokiem imperium rządziło 15 władców. Wiele rosyjskich żywotów, między innymi żywot autorstwa Dymitra Rostowskiego, nazywa ją żoną Dioklecjana. Ani Szymon Metafrasta, ani Watykański Kodeks 916, ani inne dawne teksty bizantyńskie i łacińske nie potwierdzają tej intuicji. Jedynym wyjątkiem wśród źródeł greckich jest kompilacja Teodora Dafnopaty. Wiadomo że jedyną żoną Dioklecjana była Pryska, która zginęła wraz z córką Walerią, wdową po cesarzu Galeriuszu, w 313. Próba identyfikacji Aleksandry z Pryską, jest stosunkowo późna, bo dopiero XX-wieczna. Znajduje się między innymi w minei wydanej przez patriarchę moskiewskiego, w której data śmierci Aleksandry w 303 roku została uznana za błędną i przesunięta na rok 313 (rok śmierci Pryski). Hipotezy tej nie potwierdzają nie tylko dawne żywoty, ale i liczne apokryfy łacińskie, arabskie, syryjskie, koptyjskie, gruzińskie i etiopskie.
Oraz inną Aleksandrę, męczennicę z Galacji.
(za wikipedią):
Aleksandra pochodziła z Ancyry w Galacji (obecnie: Ankara w Turcji) lub według innej tradycji z tureckiego Amizos. Poniosła śmierć męczeńską za czasów cesarza Dioklecjana. Jak podaje legenda miała zginąć, wraz z sześcioma innymi dziewicami (Klaudią, Eufrazją, Matroną, Julianną, Eufemią i Teodozją), utopiona w grzęzawiskach wokół swego miasta rodzinnego. Karę tę wymierzył dziewczętom miejscowy zarządca za to, że odmówiły wzięcia udziału w procesji z posążkami Artemidy i Ateny. Według innej wersji po torturach zginęły w rozpalonym piecu.
Z losem dziewcząt wiąże się jeszcze jedna męczeńska śmierć. Chodzi o Teodota, który w nocy wydobył z wody ciała dziewic, aby im sprawićchrześcijański pogrzeb. Zdradzony przez sąsiadów został okrutnie umęczony i ścięty. Na koniec ciała wszystkich męczenników spalono.
Wspomnienie liturgiczne św. Aleksandry i Towarzyszek obchodzone jest 20 marca
Na fejsbuk poszła cesarzowa, głównie dlatego, że ikony tej drugiej nie znalazłam. A moją patronką jest chyba raczej ta druga, według tego źródła kościół prawosławny czci ją 18 maja właśnie...


26 października 2013

Duży brzuch taty

Rano przy śniadaniu.

- Kami, chcesz jeszcze rybkę?

[K] - Nie, bo już dzisiaj jadłem.

[M] - Wczoraj jadłeś, nie dzisiaj. To chcesz?

[K] - Nie, bo będę miał duży brzuch, jak tatuś.

Rynkęłam śmiechem. A. popatrzył się niepewnie, usłyszał tatuś i zaciekawiony pyta o co chodzi. Wyjaśniłam... lekko się obraził, ale jakoś daliśmy radę...

Kilka godzin później oglądamy z Kamyczkiem bajki. Włączył sobie świnkę Peppę (tak, umie sam...). Nagle słyszę jak Peppa mówi do swojego brata Georga coś o "sekretnych słowach". Jakieś hasło w grze sobie ustalili... a te słowa to... "duży brzuch taty".

Znowu ryknęłam śmiechem. Kami musiał już tę bajkę oglądać :)
(po czym wyjaśniłam wszystko A., żeby przestał się wreszcie stresowac durzym brzuchem)

Wieczorem przy kąpieli. Wchodzę za zasłonkę żeby go umyć. A ten:

- Mama, powiedz sekretne słowo!

Chwila konsternacji... No i powiedziałam.

- DUŻY BRZUCH TATY.

- Tak, brawo, możesz wejść!

Powiedział łaskawia mój synek i pozwolił się umyć..

14 października 2013

Muzeum

Miałam niedawno bardzo miłą acz ekspresową wycieczkę do Warszawy. Wpadłam na 2 dni (i dwie noce - to na gadanie) i udało się pójść do muzeum Powstania Warszawskiego. Oraz do kilku fajnych sklepów i jednej pysznej restauracji... ale po kolei...

Muzeum PW to bardzo wzruszająca wystawa. O tym nie muszę za wiele pisać, bo każdy, kto jest patriotą wie o czym mówię. Wykonano wspaniałą pracę budując to muzeum, dobrze, że szkoły przychodzą tam na wycieczki (mnóstwo ludzi było, a był to dzień powszedni!). Jakby tak chcieć wszystko zobaczyć, przeczytać i obejrzeć to można tam spędzić cały dzień, myśmy były jakieś 4 godziny.


Ale poczułam ogromny niedosyt związany z samą organizacją muzeum. Nigdy nie chodzę po muzeach z przewodnikami, więc i tym razem nie przewidziałam komplikacji, w końcu wszystko nowoczesne,  multimedialne, oznaczone, nie to co Wawel. Wprawdzie przy wejściu nie było żadnych planów wystawy, ale nie zwróciłam na to większej uwagi - przecież wszędzie są strzałki, no i poza tym "how hard can it be"...

Cały widz polega na tym, że w muzeum człowiek ma "poczuć" jak to było. Może odsłuchać opowiadań powstaców (między innymi Witolda Kieżuna), cały czas słyszy się w tle bomby i krzyki. Po muzeum chodzi się według kalendarza, biorąc jedną karteczkę każdego dnia, ogląda filmy związane z danym dniem... jest "w środku". Co jest generalnie świetnym pomysłem, gdyby nie to, że... z 1 sierpnia lądujesz znienacka na 1 września, i to jak się domyśliłeś, żeby wejść na schody... a nawet jak już wejdziesz na to pierwsze piętro to można spojrzeć na złą strzałkę i wylądować na 5 października, obszedłszy piętro dookoła i przedarłszy się od końca, przez wystawę malarstwa Jana Chrzana... (w tzw międzyczasie przypadkiem weszłyśmy jescze do piwnicy, a tam o oddziałach niemieckich, a gdzie ten sierpień???)

Przeszło nam przez myśl, że to tak celowo, żeby człowiek poczuł się zagubiony jak ci powstańcy, nie wiadomo który dzisiaj, co się dzieje, gdzie strzelają, ani nawet gdzie jestem...

Ostatecznie znalazłyśmy sierpień, podpytawszy panów przewodników... (uwaga! przy motorze nie wchodzić na salę główną tylko do windy po lewej stronie, za winklem znajdziecie napis, że dalsza część wystawy na drugim piętrze, zwanym w przewodniku antresolą - dla jeszcze większego zmylenia, bo ponoć "antresola" oznacza zabudowanie powyżej obecnego poziomu, więc powinna być pomiędzy parterem a piętrem, zgodnie z terminologią budowlaną)

Potem wstrząsający film 3D "Miasto Ruin", potem kawka i ciasteczko za korytarzem PKWN (ogromny sierp i młot na ścianie, ciary przechodzą). A w kawiarence czuć klimat przedwojennej Warszawy...



Koniecznie musze się wybrać ponownie. Tym razem po kolei. I z rodziną. Koniecznie musimy odwiedzić z Kamyczkiem salę Małego Powstańca, już z przewodnikiem.

Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew!
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Gdy padnie rozkaz Twój, poniesiem wrogom gniew!





Co najbardziej zapamiętałam? Ścianę z obcokrajowcami, którzy walczyli w powstaniu.
I opinię Australijczyka, wydrukowaną w "Rzeczpospolitej Polskiej" 26 sierpnia 1944:
„Walczycie wspaniale. W żadnym kraju na świecie nie ma takiej młodzieży. W Anglii na pewno nie znajdzie się 12-letni chłopiec, któryby był za bohaterstwo odznaczony Krzyżem Walecznych. To jest możliwe tylko w Polsce. Dawniej przypuszczałem, że najlepszymi żołnierzami świata są Australijczycy; dziś zdanie zmieniłem, są nimi Polacy.” 

3 października 2013

Szwedzkie Bułeczki

Całkiem niespodziewanie sąsiadka uraczyła mnie domowej roboty bułeczkami i one były pyszne (nigdy bym się nie spodziewała po tej sąsiadce, że w ogóle piecze, a już na pewno nie tego, że jej wypiek będzie taki rewelacyjny... kolejna nauczka :) ). Byłeczki były mięciutkie, świeżutkie, nie "dmuchane". Takie żółte w środku. No i słodkie. Ona zrobiła bowiem wersję "szwedzką".


Postanowiłam wypróbować przepis w wersji "nieszwedzkiej" czyli nie dodać cukru. Efekt o wiele lepszy, choć muszę przyznać, że zaczynam się przyzwyczajać do słodkiego chleba. Coś w nim jest... Niemal mi brakowało cukru. A może raczej - te dwie łyżeczki, co dałam, to było za dużo żeby nie czuć, a za mało, żeby było po szwedzku.

Samo wykonanie bułeczek okazało sie tak banalne, że zrozumiałam jakim cudem sąsiadka je zrobiła (ale jestem wredna) :P Początkowo miałam przed oczami wizję długiego wyrabiania ciasta, takiego jak na pączki, ale nic z tego - to ciasto było bardziej ciastem na pizzę. Krótkie wyrabianie, rośnięcie, formowanie bułeczek, rośnięcie. Pieczenie 10 minut.

Składniki:
150 g masła
5 dl mleka (2 szklanki)
14 dl mąki (ok 850 g)
50 g drożdży
pół łyżeczki soli
1 dl cukru (dałam dwie łyżeczki, żeby drożdże rosły)

1. Stopić masło, do stopionego wlać mleko. Mieszanka powinna mieć temp. ludzkiego ciała

2. Pokruszyć drożdże, wsypać cukier i sól

3. Wlać mleko z masłem do drożdży, dobrze pomieszać

4. Wsypać mąkę i wyrobić ciasto. Odstawić do rośnięcia na ok 1 godz.

5. Uformowac bułeczki, można posmarowac jajkiem i czymś posypać. Odstawić na pół godziny.

Piec ok 10 min w piekarniku nagrzanym do 225C.


jedna rzecz do poprawy: lepiej formować bułeczki, powinny być idealnie okrągłe. Inaczej wyglądają jak chałka hihi

A następnym razem wypróbuję mąkę pełnoziarnistą :) oczywiście nie będą wtedy w ogóle szwedzkie, bardziej duńskie, ale co tam. W Skanii mieszkamy, pasuje.

Takie zdrowe bułeczki można potem piec co tydzień, na zmianę z chlebem.

2 października 2013

K jak Kami!

Czytamy ostatnio dużo. Coraz więcej.

Na tapecie jest "Lokomotywa" i trzy książeczki z serii "Mały chłopiec" ("Łódka Jurka", "Samolot Karola" i "Wóz Strażacki Jacka"). Kami czyta ze mną, zawsze patrzy na obrazki i zadaje setki pytań. Za każdym razem pyta o fortepiany i żelazną belkę pod armatą. I o kotlety. Wszystkie książki muszą być co wieczór przeczytane. No chyba że jest padnięty, wtedy przy drugim czy trzecim "do taktu turkoce i stuka i puka to tak to to, tak to to, tak to to, tak to to..." zasypia jak kamień...

Od kilku dni mnie zaczął zaskakiwać. Jednego dnia oglądał książeczkę, po czym mi podał i ze smutkiem oznajmił:

- ja jestem mały i nie umiem czytać... Ty czytaj, mamo!

Ale już kolejnego wykrzyknął radośnie "patrz, mama, tu jest Kami!"

- jaki Kami, gdzie?

- no tu! i tu też! (pokazuje tekst)

Przyglądam się... Kami pokazuje na LITERKĘ K w tym tekście!!!

A potem liczy, liczy...

- jeden Kamyczek, dwa Kamyczki, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem (i tu się gubi)... pełno Kamyczków, mama!

I bardzo szcześliwy uśmiecha się od ucha do ucha. A mama jeszcze bardziej szczęśliwa :)


Czas zacząć uczyć pisania tego K. No i innych literek :)

Bo próbuje inne. Pokazuje, przykładowo, R i mówi "o, to jest I jak Isak". Wie, że dzwoni, ale jeszcze nie wie w którym kościele. Bezbłędnie rozpoznaje tylko K.

28 września 2013

Ka(na)lia

W styczniu byłam w Amsterdamie. Nie miałam za wiele czasu, więc zakupy pamiątek robiłam na lotnisku. Coś mnie tknęło, żeby kupić sobie cebulki tulipanów. Spróbuję poogrodniczyć, a co. Lubię tulipany. No i być w Holandii i tulipanów nie przywieźć...

Posadziłam. Podlewałam. Nic.

W sumie czego się spodziewałam, nigdy nie miałam "zielonych palców", że tak skalkuję popularne angielskie wyrażenie ("to have green fingers" - mieć smykałkę do ogrodnictwa)... nie wychodzi mi z tymi roślinami i już... kiedyś próbowałam wyhodować bazylię z ziarenek, potem lawendę... i nic, tak zwana dupa blada. Ciekawa jestem czy komukolwiek wyszło...

No więc wsadziłam doniczki z ziemią pod zlew i zapomniałam o nich.

Pół roku później, przy kolejnych sadzonkach (bo co jakiś czas przesadzam te kilka niedobitków, które mam, zmieniam doniczki, ziemię, rozsadzam...) siegnęłam po te doniczki z ziemią bo były mi potrzebne. Wysypuję tę starą ziemię, a tu cebulki... zaczynają wypuszczać zielone pędy!!!

Święto lasu! Moje tulipany rosną!!! hip hi hurra, może jednak moje palce się zazieleniły!!

No i rosną i rosną... dziwne liście jak na tulipany... i takie duże jakoś... musiałam dzisiaj dokupić dużą donicę i bambusową kratkę, żeby podwiązać te liście. Zaczęły się łamać.


Ale niepokoił mnie brak tulipanów i ten kształt liści... zapytałam koleżanki... i okazało się, ze rośliną tą jest KALIA. Nigdy nie lubiłam tych kwiatów w kwiaciarni, jakieś takie plastkowe sie wydają... a tu proszę, w domu sobie hoduję kalię...

Nie wiem czy posunę się to książkowego dbania o nią, czyli jakieś wykopywanie bulw, odcinanie korzonków, zwłaszcza, że to sie robi na zimę, po sezonie kwitnięcia, a ona dopiero teraz mi wyrosła. Ale trochę mnie ciekawi na jaki kolor zakwitnie.


A może to jednak jakś zmutowany tulipan...? Dzisiaj GMO wdziera się pod wszystkie strzechy... nigdy nie wiadomo kogo dopadnie i w jakiej postaci...

No ale przede wszystkim czuję się zrobiona w bambuko :/ Jak mogą tak oszukiwać na lotnisku??? Żebym na jakimś targowisku kupowała, odżałowałabym... ale PAMIĄTKA Z HOLANDII...? miały być bordowe, takie prawie czarne, jak dobre wino... mój ulubiony kolor...

A to przechery! A to łotry! Kanalie wręcz! Jak tak można? Przecież zwykły turysta nie pozna sie na cebulkach, nie mówiąc, że zapłaci za nie niebotyczną lotniskową cenę... (w niej certyfikat holenderskości)

Z tego rozczarowania kupiłam sobie cebulki SZWEDZKICH tulipanów i je włożyłam do doniczek. Przysypałam ziemią, podlałam. Wsadzę teraz pod zlew, taka procedura najwyraźniej działa. Dam znać za 8 miesięcy.

24 września 2013

Przecież płacę podatek!

Scena z ostatniej niedzieli.

Na "zapleczu" kościoła stroję gitarę przed mszą. Nagle pojawia się starsza pani,  nie wiem którędy weszła. Wali prosto z mostu:

- Gdzie tu można usiaść?

 Zdezorientowana odpowiadam:

- Tu w kościele są ławki (wszystkie puste, do mszy jeszcze pół godziny)

Ostrym głosem pani kontynuuje:

- Mnie boli biodro, gdzie mogę usiąść?

Jeszcze bardziej zdezorientowana, odpowiadam:

- No to na dole, tam o (wskazuję palcem) są fotele...

Pani wzburzona:

- cooooooooo?

Powtarzam wszystko, cierpliwie. Pani kręci się i cmoka niezadowolona. Kolejne ostre pytanie:

- A gdzie ten uzdrowiciel? W którym pokoju przyjmuje?

Rozgląda się po salkach w kościele. Jeszcze bardziej oszołomiona odpowiadam:

- Jaki uzdrowiciel?
- No ten, co ma tu być dzisiaj, mówili mi.
- Kto Pani mówił?
- no ONI... POLACY.

Zaczynam trochę rozumieć... dziś ma być u nas gość i dawać świadectwo swojego uzdrowienia... uzdrowienia przez Boga! No więc najpierw pomyślałam, żeby jej wyjaśnić, że uzdrowiciel to jest tu zawsze, na każdej mszy, nazywa się Jezus Chrystus... ale pomyślałam, że panie może pomyśleć, że z niej kpię, więc trzymam się oficjalnej wersji. Próbuję wyjaśniać:

- nie będzie żadnego uzdrowiciela, będzie świadek - osoba UZDROWIONA, która będzie dawać świadectwo.

Pani, bardzo już zła rzuca w przestrzeń harde oskarżenie:

- To oni kłamali!

Nic nie odpowiadam, co tu powiedzieć... Pani jeszcze na odchodne rzuca:

- Jak to jest, płacę podatek a nic nie wiem!!!

...

Po prostu zaniemówiłam, naprawdę odjęło mi mowę (rzadko się zdarza!).

Pominę komentowanie pomylenia "uzdrowiciela" z "uzdrowionym". Pominę oczekiwanie, że w kościele na zapleczu będzie jakaś sesja znachora, budynek nie służy do takich rzeczy. Pominę słuchanie plotek, a potem obwinianie ludzi o kłamstwo (cóż, taka natura plotki). I kompletną niewiedzę KTO tak naprawdę uzdrawia.

Ale ta postawa roszczeniowa...

No rzeczywiście, to takie straszne - pani płaci podatek na kościół i nikt nie raczy jej poinformować, co się dzieje... swoją drogą ciekawe, czego oczekuje, wizyt proboszcza czy może ogłoszeń przysyłanych do domu? Bo to, że wszystko "wisi" na stronie internetowej parafii najwyraźniej nie wystarcza. Ale zasadnicza sprawa to taka, że każdy powinien płacić ten podatek z własnego wyboru, dlatego, że CHCE  być we wspólnocie kościoła, a nie dlatego, że to jakiś obiektywny przymus... Skoro pani chce należeć do kościoła to dlaczego nie chodzi na żadne spotkania tej wspólnoty? Do tego stopnia, ze nie wie co się gdzie odbywa...

Moim zdaniem taki jest skutek systemu podatkowego wprowadzonego w Szwecji. "Płacę to wymagam". A przecież miało być Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie.

Nagle zrozumiałam księży, którzy do każdego wiernego, przychodzącego z jakąś sprawą mają podejście: "a jest pani zapisana do parafii? nie?? to ja w ogóle nie powinienem z panią rozmawiać!". Nie przesadzam. To ostatnie usłyszałam osobiście..

Parafie szwedzkie mnie powaliły na łopatki pod tym względem. Gdyby nie mocne doświadczenie żywego Kościoła i świadomość, że to nie tej jeden ksiądz jest całym Kościołem, to chyba bym straciła wiarę w Kościół. A wydawać by się mogło, że misjonarze to tacy ludzie ze szczególnym charyzmatem: darem docierania do ludzi zagubionych, daleko od kościoła, darem głoszenia Jezusa w niekomfortowych warunkach. Spotkałam takich wielu, ale tu w Szwecji jakoś ze świecą szukać takiego.

Tak rozważając ten podatek jeszcze... moim zdaniem to kompletne niezrozumienie idei Kościoła, w ogóle człowieka! Jakie to bezduszne, legalistyczne, zamknięte. Czyżby kolejny skutek protestantyzmu na tym terenie? W Niemczech ponoć to samo... Bo inne konsekwencje takich wartości w społeczeństwie to na przykłąd eliminacja tych, którzy są "zakałą" społeczeństwa (no i nie płacą podatków, są tylko ciężarem - polecam książkę "Higieniści", gdzie autor wyraźnie pokazał miłosierdzie społeczeństw katolickich i hardość tych protestanckich w stosunku to eugeniki, zresztą, do dziś to widać na przykładzie legalizacji aborcji)

Porównaj to teraz ze stacjami "chrzcielnymi" budowanymi w Brazylii (bodajże) gdzie można podejść i cię ochrzcić. Dwa różne bieguny.

W ogóle cała ewangelizacja jest przez to trudna, bo dla niektórych to może być przeszkoda - ochrzcisz się to bach, deklaracja podatkowa... dodatkowy koszt życia. Jak w ogóle przyjęcie chrztu może być powiązane z "karą" jaką jest dodatkowy koszt do końca życia?

W Polsce w ogóle nie myślimy o tym, każdy daje na ofiarę ile chce, angażuje się w dzieła miłosierdzia według własnych możliwości, często zupełnie niefinansowo, a kościoły większe i pełniejsze niż w krajach protestanckich...

20 września 2013

Bez dyskusji!

Oglądamy Strażaczka Samka (Kami ma teraz faze na zdrobnienia... już nie jest Kami tylko Kamki, ja to 'mamuśka' a tata to 'tatusiek'). Czytam książkę w kącie kanapy, jednym uchem tylko słucham bajki. W pewnej chwili mama Normana coś mówi do swojego krnąbrnego syna, a Kami do mnie:
- o, ona powiedziała tak jak Ty!!!

[M] - a co powiedziała?

[K[ - no.... BEZKUSJI!!

a ja w swej naiwności myślałam, że on znał to słowo :P teraz widzę, że nie i dlatego zawsze wdaje sie w dyskusje i pertraktacje :D

(mam nadzieję jednak, że nigdy nie podzielę losu bezradnej mamy Normana, a Kami losu jej syna... to najbardziej nieznośny bajkowy dzieciak jakiego znam!!!!)


14 września 2013

Mamo, gdzie jest ten ryż na guza?

Dzisiaj Kami się uderzył w czoło. Lekko, więc nie reaguję.
Ten biegnie do lodówki. Otwiera, zamyka. Otwiera zamrażarkę... czegoś najwyraźniej szuka.

Wreszcie.
- Mamo, gdzie jest ten ryż na guza???

(i jak się tu nie zaśmiać, jeszcze dziecko pomyśli, że to z niego... już kilka razy się zdarzyło i wtedy robi smutną minę, odwraca się i wyraźnie oznajmia "obraziłem się na ciebie")

W sumie całkiem rozsądnie sobie poczyna, wie, że na guza przyklada się woreczek z białym czymś i to pomaga. To patent z przedszkola. Okazało się, że szwedzkie przedszkolanki trzymają w zamrażarce woreczki wypełnione ... suchą mąką. Taka mąka nie zamarza nigdy, zawsze jest plastyczna i bardzo zimna... na guzy jak znalazł! Można dokładnie obłożyć bolącą część ciała i nic się nie będzie topić!



Nie wiem, może w każdym przedszkolu na całym świecie mają takie patenty, ale mnie on zaskoczył. W domu uczono mnie przykładać lód (tudzież zamrożony szpinak) w takich wypadkach. Nie musze dodawać, że twarde toto, mokre, powierzchnia styczna bardzo niewielka...

Po chwili Kami znalazł ryż na guza, przyłożył i zaczyna liczyć. "Jeden, dwa, trzy, cztery..."

To już mój patent - zdarza mu się bardzo płakać przy przykładaniu lodu, mówię wtedy, że musi wytrzymać aż policzę do dziesięciu, wtedy liczę tak trzy razy... inaczej po trzech sekundach słychać płaczliwe "już, już, już!!!"


3 września 2013

Cziken Tikka Masala

Jedna pakistańska restauracja w Malmo robi przepyszne danie o nazwie Chicken Tikka Masala. Naprawdę przepyszne. Jedyne 110 koron...

Ponoć to jedno z najbardziej popularnych potraw w Wielkiej Brytanii, nawet weszło do kanonu "angielskich tradycyjnych potraw"... I ponoć zostało wymyślone w UK właśnie, hinduski kucharz podał gościowi kurczaka z pieca tandoori (taki szaszłych w specjalnych przyprawach) a ten narzekał, że zbyt suche. No i kucharz zaimprowizował sos z jogurtu i pomodorów... i tak się zaczęło.

Przepisów na to jest mnóstwo, moja książka "Curry" też nie omieszkała zamieścić. W dziale "Britain", oczywiście :)



 Zrobienie tego dania jest banalne, zwłaszcza jak się ma mieszankę przypraw o nazwie "tandoori masala". Czyli przyprawy do szaszłyków pieczonych w piecu lub na grillu.

Oto zasadnicze kroki do zrobienia Cziken Tikka Masali, nie mając tandoora. Przepis na ok 700 g kurczaka (wystarcza na całą rodzinę, resztka zostaje na lancz na drugi dzień).

1. Kroimy pierś kurczaka w kostkę.

2. Jogurt grecki (10%) mieszamy z Tandoori Masala i marynujemy w tym kurczaka, najlepiej przez całą noc.

A jak nie ma gotowej przyprawy to ją robimy:
- sok z limonki
- łyżeczka ostrej papryki
- 0,5 łyżeczki kminku
- 0,3 łyżeczki kolendry sproszkowanej (coriander)
- 0,5 łyżeczki garam masala
- pasta ze zmiksowanej cebuli (2 szalotki), czosnku (4 ząbki), imbiru świeżego (4 cm) i zielonych papryczek chilli
- trochę soli
Wszystko mieszamy i dodajemy jogurt grecki (10%). Mamy marynatę.

3. Na patelni grillowej smażymy kurczaka, aż bedzie upieczony (ok 5 min z każdej strony).  Można też w piekarniku, ok 15-20 minut. Odkładamy na bok.



4. Robimy sos.  W blenderze mieszajmy pomidory z puszki (400 g), koncentrat pomidorowy (1 łyżka), świeżą kolendrę (posiekaną), świeży imbir (ok 3 cm), łyżeczkę soku z limonki, łyżeczkę kminku i 0,5 łyżeczki sproszkowanej kolendry (coriander). Jak już jest to jednolitą "pulpą" roztapiamy masło na patelni, wlewamy pulpę i śmietankę (125 ml). Solimy do smaku. Doprowadzamy do wrzenia i dodajemy kurczaka.

Gotowe.

Jeden raz tak zrobiłam, było koncertowe, jak z restauracji.

Ale potem koleżanka technolog żywności powiedziała, że śmietanki to sam syf  (cytuję: "śmietana do gotowania to nie jest prawdziwa śmietana tylko emulsja tłuszczy roślinnych"). W sumie co się dziwię, wszak to angielskie danie... więc postanowiłam przestać używać. Zamiast śmietanki zaczęłam dawać jogurt grecki albo śmietanę 34% i wychodzi równie pyszne jak nie lepiej.

Jedna z wersji przepisu zawiarała puszkę zupy pomidorowej Campbell zamiast pomidorów... pewnie jakaś amerykańska pani domu :D


Ostatnio stało się to jednym z naszych domowych standardów. Jak dzieci pierwszy raz jadły od razu poleciały pochwały pod adresem Amira. Na co ja odpowiedziałam "dziekuję bardzo" - byli wyraźnie zaskoczeni, że "gori"* może takie pyszne pakistańskie jedzenie ugotować :) 

I to był największy komplement pod adresem moich kulinarnych zdolności.



*gori to pakistańska nazwa białych... nie wiem czemu zawsze kojarzy mi się z żydowskim "gojem"...

19 sierpnia 2013

Serce upomina mnie nawet nocą...

To psalm z niedawnego czytania... ach, jak pięknie brzmiał wymówiony w środku nocy naprzeciwko mojej Maryi niosącej Ducha Świetego. Dosłownie ciary mnie przeszły jak odkryłam skarb na ten dzień.
Zachowaj mnie, Boże, bo chronię się do Ciebie,
mówię do Pana: „Tyś jest Panem moim,
Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem,
to On mój los zabezpiecza”.
Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek,
bo serce napomina mnie nawet nocą.
Zawsze stawiam sobie Pana przed oczy,
On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje.
Ty ścieżkę życia mi ukażesz,
pełnię Twojej radości
i wieczną rozkosz
po Twojej prawicy.


Od niedawna mamy tę ikonę. Staram się codziennie spędzić z nią czas. Nie da się inaczej, bo ona wzywa...

W jakiś tajemniczy sposób modlitwa jest inna gdy się zapali świeczkę i uklęknie przed ikoną... postawi Pana przed oczy...

Całe ciało się wtedy modli. I tak naturalnie przychodzi wtedy na usta modlitwa Jezusowa.

Ponoć muzułmanie też mają swój kult Maryi (proboszcz z Rosengardu mówi, że co chwila jakaś muzułmanka przychodzi i do figury Maryi... że to chyba te, błagające o płodność przychodzą... i że on zawsze troche się boi, czy ta kobieta nie ma na sobie jakiegoś pasa z bombami... ot, proza życia w najbardziej niebezpiecznej dzielnicy Skandynawii...). Choć Amir na pewno nie otacza Maryi kultem. Tak naprawdę to myślę, że on zaledwie toleruje ten mój świety obraz.

Ale ja wierzę, że to nie jest zwykłe tolerowanie tylko łaska Ducha Świetego właśnie :)

16 sierpnia 2013

Koniec feminizmu

Rodzina poszła na miasto, mogę zająć się czytaniem. Och, jaki piękny piątkowy wieczór. Prawdziwy relaks. Można wreszcie zaczerpnąć z naszej biblioteczki.

Łosoś się trawi w żołądku a ja rzuciłam się na "Koniec feminizmu" Nikonowa (zarzucę sobie w tle Bacha w wykonaniu Yo-Yo Ma, a co tam :) mój czas!).

Wydawca opisał książkę w ten sposób, no więc jak bym mogła się nie rzucić... na pohybel szwedzkiej propagandzie, która raczy nas w piatkowe wieczory wyjątkowo odmóżdżającą papką.
Książka Rosyjskiego autora jest prawdziwym fenomenem. W czasach dyktatu poprawności politycznej Aleksander Nikonov otwarcie krytykuje ideologię feministyczną, wykazując absurdalność i szkodliwość realizacji jej założeń. Nikonov przedstawia genezę feminizmu, sięgając do niejednokrotnie szokujących, nieznanych lub świadomie przemilczanych źródeł i faktów. W bardzo czytelny sposób przedstawia podobieństwo feministycznej ideologii i sposobów jej popularyzowania do innych destrukcyjnych ideologii funkcjonujących w XX wieku - komunizmu i faszyzmu. Nikonov wnikliwie opisuje także opłakaną kondycję współczesnego „białego mężczyzny”, który stał się głównym celem ataków „ziejących nienawiścią” feministek. Jednak nie jest to książka jedynie o feminizmie. Autor przedstawia także dramatyczne skutki realizowania poprawności politycznej, zwłaszcza w sferze edukacji wyższej. W książce znajdziemy wiele absurdów politycznej poprawności, wymownie uzasadniających smutną refleksję autora nad współczesną cywilizacją.
W świetle toczących się dyskusji nad kondycją ideową i przyszłością społeczeństwa polskiego książka wydaje się być szczególnie interesująca dla czytelnika w Polsce. Oparta na faktach, pozostaje głęboką refleksją, ale przede wszystkim przestrogą, jak opłakane skutki może przynieść realizacja idei feministycznych i innych pomysłów politycznie poprawnych gorliwców.
Lektura zaiste wstrząsajaca - i forma, i treść... Rosjanin, opisujący zgniły zachód, więc w sumie czego się spodziewać, panegiryku? No ale nie wymyślił tego. Opisuje doświadczenia swoje i bezpośrednich rozmówców, i to w niesamowicie celny (acz zjadliwy) sposób.

Ten zachód jest ta zgniły, że każdy wykształcony Polak (albo Rosjanin, jak widać) dostrzega to wyraźnie.

Piszę "Polak" bo wykształconych Szwedów już prawie nie ma.

A nawet jeśli są, to ich standardy będą takie tak opisywanych Amerykanów czy Francuzów, którzy nie potrafią myśleć, co najwyżej zakuli wyniki na pamięć (bo jak zapytasz czy 1/3 i 3/6 to jest tyle samo, to większość odpowie, że TAK, bo tak ich ktoś nauczył, zakuli, ale o jakimś samodzielnym wyliczaniu - zapomnij... albo inny przykład. Takie zadanie francuskim studentom czwartego roku matematyki: "balon leci w jednym kierunku z szybkością 20 km/h w ciągu 1 godziny i 45 minut, następnie kierunek lotu się zmienia o 60 stopni i balon leci jeszcze 1 godzinę i 45 minut z tą samą prędkością. Proszę określić odległość od punktu startu do punktu lądowania". Zadanie znalazło się z zestawie egzaminacyjnym po dwóch tygodniach dyskusji wśród grona pedagogicznego czy nie jest aby za trudne. Zgodnie z przewidywaniami profesorów, na 150 osób rozwiazały je... dwie. Byli to Chińczycy.)

W zasadzie czytając tę książkę człowiek rozumie zacięcie Amy Chua w zakresie wykształcenia córek... nie być w matematyce dwa lata do przodu wobec reszty klasy naprawdę oznacza, że jest się śmierdzącym leniem... (rozwiazanie powyższego zadania zajęło mi dokładnie 3 minuty, a szkoły pokończyłam dawno temu i nie uczę teraz matematyki. Na bank zadam to zadanie kolegom z pracy w przyszłym tygodniu. Stawiam, że dwie osoby je rozwiążą.)

Powszechnie znaną prawdą jest to, że poziom szkolnictwa w Szwecji to niczym zajęcia z teorii tańca czy kurs budowania szałasów. Nawet pieczenie ciast na ichniejszych zetpetach to poziom ciasta w proszku pomieszanego z wodą u wsadzonego do piekarnika (nie wsadzą na 120 stopni tylko dlatego, że dzieci nie znają takiego czegoś jak kątomierz... ciekawe czy cyrkiel jest znany?)


Język książki jest bardzo bezpośredni i zjadliwy, bardzo niepoprawny politycznie (NB zjawisko poprawności politycznej także jest poddane analizie... której nie wytrzymuje, rzecz jasna). Myślę nawet, że taka wypowiedź w mediach skończyłaby się oskarżeniem o mowę nienawiści :) przecież teraz już nawet nie można powiedzieć "murzyn", żeby nie dostać łatki rasisty... cóż... a pojechać po feministkach i ideologiach ...? oj... doigra się!

Książka opisuje paradoksy "zachodnich demokracji" i próbuje analizować ich przyczynę. Dlaczego w USA starszemu jegomościowi nie sprzedadzą piwa, podczas gdy dwudzietoletniej dziewczynie po wylegitymowaniu - owszem? Dlaczego stan Kalifornia walczył w sądzie dwa lata, żeby móc wymagać od maturalnych uczniów znajomości trzech stanów skupienia substancji a nie tylko dwóch, jak federalne podreczniki...? Ile kosztuje w USA dojście sprawiedliwości w sądzie i jak jeden jeden rosyjski naukowiec zaoszczędził 6 milionów dolarów pisząc samemu pozwy i dlaczego było to niechętnie widziane przez sędziego? Dlaczego amerykańscy lekarze przypisują tylko amerykańskie lekarstwa a za użycie innych trafia się do więzienia (nawet jeśli ratują życie pacjentowi)? Dlaczego wolno wychwalać genetyczne zalety murzynów ale o ich niedostatkach nie wolno wspomnieć? Dlaczego po jednym anonimowym telefonie wsadza się mężczyznę do więzienia i zabiera dzieci do opieki społecznej...? i jeszcze sporo innych ciekawych kwiatków. Ciekawych i przerażających... 

Myślę, że każdy rodzic powinien ją przeczytać, żeby zapewnić swojemu dziecku coś więcej niż obecne systemy edukacyjne oferują. Ale także w trosce o przyszłe społeczeństwo. Za wszelką cenę czytać, analizować i oszaleć - nie dać się stłamsić!!! Bo diagnoza Nikonowa jest zatrważająca.
"Amerykańscy koledzy wyjaśnili mi, że niski poziom kultury i edukacji szkolnej w ich kraju jest świadomym osiągnięciem zmierzającym do realizacji celów ekonomicznych. Chodzi o to, że kiedy wykształcony człowiek naczyta się książek, staje się gorszym klientem. Kupuje mniej pralek, samochodów, zaczyna bardziej niż nimi interesować się Mozartem, van Goghiem albo jakimiś teoriami. Cierpi wówczas gospodarka społeczeństwa konsumpcyjnego i przede wszystkim dochody tych, którzy rządzą ich życiem. Dlatego też zamierzają oni nie dopuścić do rozwoju poziomu kulturalnego i edukacyjnego (które na dokładkę utrudniają im manipulowanie ludnością jak pozbawionym intelektu stadem)".
(Ja bym do powyższego dodała jeszcze "niski poziom religijności", wszak religia też wzywa do wybierania INNYCH dóbr... a jeszcze niektórzy ekstremiści potrafią sprzedać wszystko co posiadają i nie kupić nic nowego!... no ale to temat na inny felieton, na potrzeby tego przyjmijmy, że religia to kultura)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...