Jakiś czas temu znalazłam cudowny blog na fejsie. Tak cudowny, że oniemiałam i śledzę. A nawet wspieram, zwłaszcza przed świętami :)
A potem, po powrocie do domu postanowiłam wypróbować przepis. Bo pani-co-pierniczy była tak wspaniałomyślna, że podzieliła się nim na blogu, zacytuję zatem:
Największa tajemnica przepisu na dobre pierniczki brzmi: NIE ŻAŁUJ MIODU I PRZYPRAW! Skoro już się bawimy we własnoręczne pieczenie, to zróbmy porządne pierniczki.
Składniki:
2 szkl miodu (gryczany podkreśla smak piernika i takiego używam)
1 szkl cukru
1 kostka masła (250g)
3 łyżki przyprawy wlasnej lub dwa opakowania przyprawy Kamis (to żadna reklama, ta wydaje mi się najlepsza. Jakby co, to w składzie nie może być mąki).
3-4 łyżki gorzkiego kakao
2 płaskie łyżeczki sody
Ok 1 kg mąki
Nie ma jajek
Wykonanie:
W rondelku roztopić wszystko oprocz sody i mąki. Ostudzic masę. Do zimnej lub letniej dodać sodę, WYMIESZAĆ i dodać mąkę. Stopniowo. Najlepiej mieszać (porządnie!) mikserem z tymi pokrętnymi mieszadłami ciasto musi pozostać klejące. W żadnym razie suche. Wstawić na kilka godzin do lodówki. Potem rozwałkować na stolnicy podsypanej mąką, wycinać pierniczki i piec w 180 stopniach do zarumienienia brzegów. Ps. Ciasto musi się dość łatwo dać rozwałkować, jeśli się kruszy, daliśmy za dużo mąki i pierniczki będą się kurczyć. Jeśli się klei, trzeba dosypać mąki. Jednym słowem ostrożnie z mąką, bo dosypać można a w drugą stronę ciężko uratować.
To mój ulubiony przepis (a wypróbowałam kilkanaście) właściwie modyfikacja kilku innych pierniczki zachowują kształt w czasie pieczenia i są bardzo smaczne. Do dzieła!
Lukier królewski, którego używa pani-co-pierniczy, to białko jajka (sparzonego przez ok. 2 min) zmieszane z cukrem pudrem i barwnikami. Lepiej ponoć mieć barwniki w proszku, bo płynne za bardzo rozrzedzają lukier, co potwierdzam, ale u nas nie dostałam proszkowych. Jak się nie ma co się lubi...
No to robiliśmy. A potem lukrowaliśmy (klik-klik link do filmiku). A potem oblizywaliśmy ręce i strzykawki.
Kami był zachwycony (Tata mniej, bo cały stół w lukrze).
to było specjalne zamówienie pewnego Głaza z UK :)
Dodam jeszcze, że płynne barwniki naprawdę tak rozrzedzały lukier, ze trzeba było dodawać cukru. Może też źle wymieszaliśmy, bo tylko łyżeczką - jak miksować tak małe ilości?? - ale lukier po wyschnięciu miał nieregularny kolor. Najwyraźniej białko i woda inaczej schną... Niemniej jednak pierniki robiły wrażenie i były naprawdę pyszne.
Oczywiście, Tatusiowi nie smakowały... Lukier za słodki a piernik za gruby (on przyzwyczajony do szwedzkich pierniczków, a to tak jak porównywać chlebek Wasa do pszennej bułki...). Za to Kami najchętniej zjadał sam lukier, a piernik oddawał mi :)
I dodam jeszcze wyrazy ogromnego podziwu dla pani-co-pierniczy, nauczona doświadczeniem widzę, że - pomijając wybitny poziom artystyczny - jej wzory trzeba robić na kilka podejść, gdzie warstwy schną zanim nałoży się kolejną. Co w przypadku płynnej trwa kilkanaście godzin... czyli jeden warstwowy piernik robi się kilka dni... MISTRZOSTWO ŚWIATA jak dla mnie. Albo raczej mistrzostwo pokory... Piernika, któremu poświeciłabym kilka dnie na pewno bym nie zjadła. Broniłabym jak cerber. Wisiałby na choince do kolejnego pokolenia :)