24 lutego 2014

Brat za brata

Dziś wieczorem Kami wyciągnął "nowe" książeczki do czytania. Zmieniamy zestawik co kilka dni, tej dawno nie było - pochodzi z czasów Euro 2012.

Otwieram i ... czuję natchnienie.

- Wiesz, Kami, co oznaczają te kolory?... to jest Polska, a to Ukraina...


I zaczynam spontanicznie śpiewać "Hej tam gdzieś znad czarnej wody...", w oddali majaczy jezioro i nasze harcerskie ogniska...

Kami zasłuchany... po chwili prosi, żeby mu to jutro puścić na "dużym komputerze" (ach, nie czas teraz na strofowanie dziecka, że mama przecież ładniej śpiewa), a mi jakoś zmieniają się obrazy w głowie... głos zaczyna się łamać.... Przypomina mi się to, co się teraz dzieje na Ukrainie, odczuwam naszą polską solidarność z braćmi Ukraińcami manifestowaną na wiele sposobób, ostatnio we Wrocławiu (tak, pamiętamy o Wołyniu, ale to nie jedyna karta naszej historii)... widzę oczyma wyobraźni zdjecia opublikowane niedawno gdzieś w internecie, zakrwawiona ręka na ulicy... różne myśli kłębią sie w głowie, że istotą tego konfliktu nie jest zwykła manifestacja prounijna czy anty-rosyjska, chodzi o wolność ludzi i samowolę rządzących, którzy urządzili sobie z Ukrainy własny folwark... zaraz zaraz, a nasi rządzący...? czy to się kiedyś tak samo nie skończy? ile PO i lewica muszą jeszcze nakraść, czyją pamięc podeptać, jaką okazać bezczelność, żeby ludzie wyszli na ulice u nas...?

Nie mogę dalej śpiewać.

Wrocław w miniony weekend, źródło: fejsbuk

Kami przytula mnie, pyta co się stało... Nic, synku, nic. Pyta czy znam coś o Polsce, o tym drugim chłopcu.

Czy znam...

Pierwsze co mi przyszło do głowy to "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...". Nie dośpiewałam nawet do połowy zwrotki a głos całkiem się złamał. No bo jak to, przecież rzuciłam.

Niby nie to samo, nie pod naciskiem, ale czy to nie gorzej...?

Nie zaczęliśmy dzisiaj czytać książeczki. Kami wtulił się w mamusię i zasnął. A ja leżałam koło niego i mogłam tylko odmówić modlitwę za Ukrainę i za Polskę. O szczęśliwe zakończenie. Dla wszystkich.

Tak nam dopomóż Bóg!

10 lutego 2014

Byliśmy przyszłością czyli o życiu bez JA

"Urodziliśmy się w roku 1960 w Jechiam, najpiękniejszym kibucu na świecie, zielono-żółto-liliowym od sosen, janowców i judaszowców, założonym w 1946 roku na wzgórzu u stóp twierdzy krzyżowców. Urodziliśmy się w grupie Narcyz. Było nas w niej szesnaścioro: ośmiu chłopców i osiem dziewcząt."
Jael Neeman opuściła kibic w wieku 20 lat i zamieszkała w Tel Awiwie. Nie wiem czy ma kontakt ze swoimi braćmi czy rodzicami. Kibucowe wychowanie znosiło więzi rodzinne, umieszczało człowieka w grupie „równych sobie” i w niej się żyło. Potem uczyło. Potem wychodziło w świat by posłużyć ojczyźnie (wojsko czy inne prace społeczne, czasem dalsza nauka) a potem miało wrócić do kibucu i dalej budować. Egalitarny świat bez własności prywatnej, bez burżuazyjnych więzi rodzinnych, które egoistycznie kształtują światopogląd dzieci, dając im nierówne szanse w przyszłym życiu, które upośledzają ambicje dzieci ambicjami ich rodziców. To był świat, który był realizacją utopii – życie w idealnej wspólnocie. Gdzie człowiek jest panem własnego losu, ujarzmia naturę i produkuje tyle, ile ma sił. We wspólnocie, oczywiście. Wspólnym wysiłkiem osiąga się wspaniałe wyniki w pracy, nikt niczego nie zazdrości, nie ma szkodliwej rywalizacji. Nie ma wypłat, nie ma hierarchii ważności, kultura jest zorganizowana i wspólnotowa. Nie ma języków narodowych (początkowo większość członków kibuców pochodziła z Europy Wschodniej i Środkowej, rodzice Jael i większość jej kibucu była Węgrami). Nie ma Boga ani religii. To świat zbudowany przez ludzi dla ludzi. Gdzie idea wspólnotowosci była przez wszystkcih wielbiona jedym głosem.

Jael pisze swoje wspomnienia w pierwszej osobie liczby mnogiej. MY. W kibucu nie było JA, było tylko MY.
 „Mówiliśmy w liczbie mnogiej. Tak się urodziliśmy i tak rośliśmy, od szpitala po wieczność. (...) Od wyjścia ze szpitala nigdy nie próbowano nas rozdzielić. Przeciwnie – łączono, zlepiano, spajano. (...) Ajednak nie o zespolenie chodziło przede wszystkim (...) zespolenie było jedynei efektem ubocznym eksperymentu z socjalizmem. (...) chodzilo o odzielenie, o uwolnienie dzieci od uciążliwego brzemienia rodziców, od ich pieszczot i pragnień narzucanych przez czułe matki, przez ambitnych ojców. (...) Chodziło o ukształtowanie nowego dziecka, z którego kiedyś wyrośnie nowy człowiek”. 
Członek kibucu. Idealny człowiek, którego najwyższą wartością jest praca dla wspólnoty.

Czytając książkę miałam bardzo mieszane uczucia. Bo to życie zawsze było kontrowersyjne nawet dla samych izraelczyków, ok 3% ludzi mieszkało w kibucach. Ale sama idea wydaje się być wspaniała. Równość. Niby nie jednakowość, ale równe szanse. Z drugiej strony programy wszystkich kibuców były jednakowe. O tych samych godzinach się karmiło dzieci. Dzieci nosiły takie same ubrania, takie same fryzury. Śpiewało się te same piosenki i opowiadało te same historie. Czyli jednak identyczność... Dla zrównania szans między płciami kobiety oddawały nowonarodzone dzieci do domów dzieci, widując je od tego momentu kilka godzin dziennie. Po to, by mogły oddawać się pracy, tak samo jak mężczyźni. Historia kibuców pokazała, że działo to w jedną stronę – kobiety harowały w polu i rodziły dzieci, często miały też służby w domach dzieci, doglądając całej gromaby nie swoich dzieci. Mężczyźni natomiast niechętnie poświęcali czas dzieciom, woleli inne służby. Budowali nowatorskie maszyny do znierania tytoniu czy bananów.

Wyczytałam gdzie indziej, że w systemie kibucowym zadbano nawet o nowy system słownictwa. Równościowe, optymistyczne, no czysty socjalizm. Hebrajskie słowo „mąż”, które w tłumaczeniu dosłownym oznacza „właściciel” zamieniono na słowo, tłumaczone na „mój mężczyzna”. Za dużo tego było, zaczęło się walić pod własnym ciężarem. Dzieci urodzone w tych rodzinach i wychowane w domach dzieci, gdy wyrosły albo odchodziły z kibucu albo zmieniały model „systemu”. Ich mąż był znowu mężem, nie mężczyzną, i nie chciały oddać dzieci do domu dzieci... eksperyment życia w czystym socjalizmie poległ z kretesem.

A jednocześnie czytając wspomnienia Jael, pełne nostalgii i tęsknoty za dzieciństwem wolnym od świata rodziców i wypełnionym zabawą z rówieśnikami, serce sie rwało do życia w takiej wspólnocie. Przypominały się bowiem harcerskie czasy, kiedy przez trzy tygodnie w roku budowaliśmy swój kibuc nad jakimś jeziorem. Własnymi rękami. Wspólnie. W pojedynkę nic się nie dało zrobić. Nie byliśmy Olą, Kasią czy Magdą tylko wachtą albo zastępem. To była nasza tożsamość. Poranne apele, dyscyplina, mundury. Bogaty czy biedny tak samo się wyglądało. Życie w rytmie natury i na jej łonie, karczowanie sobie miejsca dla siebie, tak jak w kibucach. Dzieci słońca.

Ale jednak po trzech tygodniach wracało się do domu. Harcerzem miało się być całym życiem, nie tylko w wymiarze fizycznym, nie tylko trzy tygodnie żyjąc pod kloszem w idealnej wspólnocie. Wręcz przeciwnie. Harcerz służy Bogu i Polsce. Nie swojej drużynie, nie żadnemu systemowi czy ideologii. Sam ruch nie był nigdy celem. Każdy ma w nim odkryć swoje własne talenty i je rozwijać, stąd bardzo szeroki system „sprawności”. Ale najważniejsze jest to, żeby umieć nimi żyć w prawdziwym życiu. W szeroko pojętej wspólnocie, w służbie Najwyższego Dobra. Przed którym każdy jest jedynym i niepowtarzalnym JA.

Z opowieści Jael jasno widać, że wychowanek kibucu miał świadomość tego, że to nie było prawdziwe życie. „Szklarnia”, gdzie rośli i byli przycinani, ale nie potrafili sami żyć nim. Czuli się winni tego, że nie potrafią budować tej wspólnej wizji. Choroba sumienia, jak to nazywa Jael. W końcu odeszli. Zdezerterowali. Zawiedli tych, którzy pokładali w nich nadzieje. Bo oni wszak byli przyszłością.
„Piękno naszego kibucu było niepojęte. Nie sposób było do niego przywyknąć. Czuliśmy, że nie zasługujemy ani na nie, ani na system. Któż mógłby powiedzieć „nie” próbie stworzenia lepszego świata, opartego na róności i sprawiedliwości?”
Książka Jael Neeman Nnie jest jednak próbą rozliczenia z tą przeszłością. Nikogo nie obwinia o nic, w zasadzie jakby nie wiedziała nawet co tam się właściwie stało. To snucie wspomnień, z których przebija tragizm tej wspólnoty i jej wychowanków, pełzający od czasu życia w domach dzieci, kiedy to kilkuletnie dzieci dalej ssą kciuka i wymyślają razem sposoby jak przestać. Jedna z recenzji nazwała Neeman "mistrzynią niedopowiedzień" i miała rację - nic nie jest nazwane dosadnie, Jael po prostu maluje obraz swojej młodości. Niewinnie opowiadając rzeczy, które nam mieszczuchom jeżą włosy na głowie.

Warto przeczytać, bo cały ten projekt to fenomen. A dodatkowo sposób opisywania świata kibucu przenosi nas w sam jego środek - czujemy zapach bananów, tytoniu i ludzkiego potu, słyszymy socjalistyczne piosenki śpiewane z przejęciem przez dzieci oraz czujemy na sobie gorące izraelskie słońce. Zastanawiamy się nad czym jest własne JA... i jak ono się ma do wspólnoty...

Dzisiaj ruch kibucowy w dalszym ciagu istnieje. Ok 100000 ludzi jest w niego dalej zaangażowanych, ale formuła jest supelnie inna. Dopuszczono częściową własność prywatną. Otrzymuje się wynagrodzenia. Istnieją kibuce religijne. I dalej organizuje się programy, pozwalające wolontariuszom przyjechać na kilka(naście) miesięcy i żyć życiem kibucu. Może kiedyś się skuszę :)

Najwyraźniej nie dało się zabić JA człowieka. Najlepszymi ideami i najbardziej agresywną propagandą. Sam Marks ponoć mówił o tych socjalistycznych ideach w taki sposób (parafrazując) - mam nadzieję, że przyjdą takie dni, kiedy ten projekt idealnego społeczeństwa sie spełni, ale mam nadzieję, że tego nie dożyję.


***

- ciekawy artykuł z hebrajskiej prasy tu
- inna recenzja tu

6 lutego 2014

Sex and Service w Bulgari

Haruję ostatnio niczym wyrobnicy przy budowie obiektów w Soczi.
W pracy terminy i wielkie zmiany. Na przykład zmiana wersji systemu ERP, więc poprzedni weekend do północy byłam w hangarze, a potem wystąpiło kilkanaście różnych komplikacji. Wchodzę i wychodzę z pracy w jakimść amoku, z grubym zeszytem zadań i głową pełną "muszę jeszcze to sprawdzić, zanim ktoś zadzwoni, że jest problem i trzeba będzie gasić kolejny pożar".
I na koniec tego maratoniku miałam już od dawna zaplanowany wyjazd do UK na szkolenie, wyjazd już w czwartek. Odbędzie się w SOBOTĘ. Trzynasty dzień pracy pod rząd... grupa ludzi, którzy wacle nie chcą być szkoleni i trzeba będzie zmobilizować wszystkie wysiłki, żeby się nie załamać jak będą znajdować 100 powodów, żeby nie robić tego, co ich uczę... zcasem nie z ich winy, tak jest - mechanik w małej bazie, nie mając dobrego łącza, czase czy biegłości w sprawach IT przyjmuje takie usprawnienia jak kolejne "co sobie ci szefowi jeszcze wymyślą?..". I i tak zrobi swoje, bo jest rozliczany z naprawiania defektów i tego, by samolot latał.
Jechałam zatem do UK jak na katorgę.
Chodzę sobie po kopenhaskim lotnisku, pokończyły mi się różne kosmetyki, które zwykle kupuję na lotniskach więc chodzę z telefonikiem i spisuje ceny. W drodze powrotnej może być taniej. Co podejdę do jakiejkolwiek półki i stanę natgychmiast podchodzi u
Bardzo Uśmiechnięta Pani i po duńsku pyta, czy może mi w czymś pomóc. Liczyłam - dziesięć razy podeszły, czasem dwa razy przy jednej pólce. jedną odganiam przychodzi inna. Jakaś masakra.
Przysżło mi do głowy kupić perfumy, bo też się skończyły, może coś nowego tym razem... zatrzymałam się przy jednej półce i wącham.
Podchodzi kolejna i coś po duńsku nawija.
Odopowiadam (już lekko zniecierpliwiona) po angielsku:
- nie, dziękuję, nie potrzebuję pomocy
A ona:
- Ale ja wcale nie o to pytałam!
Zaskoczona (i lekko zaintrygowana) wyjaśniam:
- Wie pani, co chwila tu ktoś podchodzi a ja po prostu chcę sama poszperać.
Pani ciągnie po angielsku:
- Rozumiem, też tego nie cierpię więc nigdy nie pytam ludzi, chyba, że wyglądają na zagubionych. A skąd Pani jest?
- Mieszkam w Malmo...
- Pratar du svenska? - odzywa się pani płynnym szwedzkim.
- teochę - odpowiadam po angielsku - bo sumie to jestem Polką.
- To może przejdziemy na polski? - odzywa się pani po polsku.

No to już kompletnie się rozluźniłam. Gadamy jak najęte. Pani mieszka od 36 lat w Danii, pracowała w SASie, teraz na lotnisku. Opowiadała mi jak to nabijali się z własnych linii i nadawali im "nieformalne" rozwinięcia skrótów:

SAS - Sex and Service (seks i usługi)
LOT - Lots Of Trouble (dużo kłopotów)
SABENA (belgijskie linie) - Such A Bad Experience Never Again (Takie złe doświadczenie, nigdy więcej)

Na koniec zapytała czy wiem co to PIA, pakistańskie linie. No jak mogę nie wiedzieć :P

No. To oznacza to Please, Inform Allah (Proszę, poinformuj Allaha).

A potem zerknęła na trzymane przeze mnie perfumy i zapytała, czy próbowałam kiedykowiek Bulgari. Że problem z nimi taki, że jak się zacznie używac to nie chce się już innych... no to po takiej zachęcie nie mogłam nie spróbowac ich nowego zapachu. Piękny.

Mam go. Coś mi sie należy za taki wysiłek, cztery dni poza domem które właśnie zaczynam i jako uśmierzenie bólu po sobocie...

Ale byłam pod wrażeniem pani. Dystyngowana i miła. Dowcipna. Całkiem jak ja ;)
Skuteczni są ci Polacy, jak chcą to każdego owiną wokół palca. Nawet niechętnego klienta. Brawo dla tej pani. Autentycznie uprzyjemniła mi całą podróż.


***

Edit w niedzielę: szkolenie poszło świetnie, jakby Ktoś zainterweniował i wszystkie ciężkie komentarze zostawały gładko odparowane, albo nagle inny uczestnik szkolenia odpowiadał tamtemu i nagle wszystkim się rozjaśniało "acha, rozumiemy!". No cud jakiś!

A poza tym jadłam cudowaną masala fish, teraz będzie mnie dręczyć jaka to była ryba i jaka masala... może się dowiem.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...