22 listopada 2014

These are a few of my favourite things...

Przypadkiem znalazłam ciekawy wpis na innym blogu o "moich ulubionych rzeczach w Szwecji" i tak mi jakoś cieplej sie zrobiło na sercu. Mam ostatnio problem z "lubieniem Szwecji" - przychodzi listopad, sztorm urywa głowę i zapadają ciemności, chciałoby się być wszędzie, tylko nie tu (i nie w Iraku... i w Syrii też nie). Ta lista uświadomiła mi, że jest całkiem sporo rzeczy, które uwielbiam w Szwecji.




Kolejność trochę przypadkowa, bo co innego lubię w innych sytuacjach :)


1. Rozświetlone okna. 


Szwedzkie ciemności wymusiły na ludziach inicjatywę rozświetlania domów sztucznym światłem. Pod koniec listopada wszystkie sklepy pełne są lampek na okna, a wieczorny spacer sprawia, że człowiek czuje Boże Narodzenie w powietrzu. Można tu kupić cudowne świeczniki i ozdoby. Dowiedziałam się też niedawno o tradycji robienia świec - och, jak bym chciała to zrobić!!!

To jest niesamowite jak małe światełko w ciemności rozpala całego człowieka...


2. Szwedzkie pierniczki.

Któż nie zna szwedzkich pierniczków w epoce IKEI w każdym domu? Ale kiedyś był ten pierwszy raz i zakochałam się w nich. Są zupełnie inne niż polskie, cieniutkie, kruche, aromatyczne... ponoć ktoś, kto się nimi zajada staje się milszą osobą. No to ja już muszę być super miła :)


3. Glögg.


Czyli grzane wino... aromatyczne, ciepłe, pite z migdałami i rodzynkami. Obowiązkowe w zimowe wieczory, zwłaszcza w grudniu!

Glogg jest dostępny w każdym możliwym standardzie, coś jak u nasz szampan, także w wersji bezalkoholowej :)

Spożywany na ciepło, z migdałami i rodzynkami. Można kupić specjalne zastawy do glogga, składające się ze szklaneczek (mini-kubeczków ewentualnie mini-szklaneczek z uchami) i miseczek na rodzynki i migdały, czasem bardzo finezyjnych. Łatwo robić polskim znajomym szwedzkie prezenty :)


4. Sprawy okołomotoryzacyjne.

Bezpieczeństwo na drodze jest tu o wiele wyższe niż na południe od nas... piesi nie muszą przebiegać przez ulice z duszą na ramieniu, matki z dziećmi nie muszą drżeć o dziecko jadące osiedlową uliczką na rowerze, kierowcy tracą o wiele mniej nerwów a korki niemal nie istnieją. Tak, wiem, porównywanie Malmo do zatłoczonego Wrocławia jest trochę nie fair, bo tu nie ma mostów i wąskich gardeł, ale nawet przy wypadkach na autostradzie "zator" nie powoduje całkowitej blokady tylko zwolnienie jazdy. Ruch jest zachowany, jedzie się płynnie tylko wolniej. To ogromna różnica.


5. Szwedzkie kryminały.

A raczej - skandynawskie. Nie wiem czy to mroczna pogoda powoduje mroczne klimaty w duszy pisarzy, ale Szwedzi są rewelacyjnie w "te klocki". Poczynając od słynnej na cały świat trylogii "Millenium", poprzez duński "Killing" a skończywszy na szwedzko-duńskim "Moście".

Uwielbiam te seriale, czekam z niecierpliwością na kolejny sezon tego ostatniego.


6. Kawa i tradycja "fiki".

To bardzo rozluźnia atmosferę w pracy gdy przychodzi określona godzina i - cokolwiek by się działo - porzuca się to, co się robi i idzie się "fikać". Czyli pić kawę, socjalizować się i (czasem) jeść słodkości. Dodatkowo, szwedzka kawa jest wspaniała, no chyba że mechanicy robią zawody w "kto zaparzy mocniejszą kawę i wypije ją bez mrugnięcia okiem". Wtedy odpadam z gry. Dolewam wody jak amerykanie do espresso. Wiocha no, nie da się ukryć.


7. Czystość przestrzeni.

Sterylność i przesadna higieniczność nie należą do moich ulubionych cech, ale muszę przyznać, że jest to ogromnie przyjemne kiedy można biec po trawniku z dziećmi i nie wdeptywać w psie kupy. Każdy przyjazd do Polski mi o tym przypomina. Bo tam nie wolno iść chodnikiem i nie patrzeć pod nogi, doceniam zwłaszcza gdy muszę patrzeć pod wiele nóg i stresować się kto kiedy wdepnie...

Mała rzecz, a tak cieszy!

Ale chyba ta czystość się powoli kończy w Szwecji, bo kilka dni temu wjechałam wózkiem w kupę i do tej pory na tym kole jest :/



8. Pociągi.

Nic nie jest doskonale, wiadomo, ale szwedzka kolej jest calkiem niedaleko tego końca skali. Cisza i kultura wewnątrz - nikomu nie przyjdzie do głowy drzeć się przez komórkę, w niektórych przedziałach jest to wręcz zakazane ("tystzone" czyli strefa ciszy), ciepło i wygodnie, konduktor tylko raz pyta o bilet, potem wywołuje tylko "nowych" ("nyaresande?"). Każdy "nowy" uczciwie się przyznaje do bycia nowym i posłusznie wyciąga bilet - papierowy albo telefoniczny... tak, bo tu można wykupić bilet w formie telefonicznej, przychodzi wtedy SMS który trzeba pokazać konduktorowi. Sprytne, nie?

W niektórych pociągach jest darmowy internet bezprzewodowy i "wars" z normalnymi - w szwedzkich standardach - cenami.

Toalety czyste, nikt nie ryzykuje życiem idąc za potrzebą, a przy załatwianiu tejże nie podwiewa człowiekowi tyłka...

Naprawdę lubię tu podróżować pociagami :)


9. Dizajn.

Skandynawia może poszczycić się wspaniałymi wnętrzami. Dla niektórych zbyt surowe - czasem dla mnie - ale ocieplone odpowiednio stają się bardzo komfortowym miejscem życia, Dają przestrzeń, nie narzucają się, a do tego są funkcjonalne. Pomijając wszechobecną biel, mało praktyczną przy dzieciach :)
Poza tym szwedzkie domy są ładne, przytulne i wygodne. W przeciwieństwie do takich włoskich, które wcale wygodne nie są... choć piękniejsze :) Tak stereotypowo piszę, wiadomo, że tyle wystrojów wnętrz ilu właścicieli tychże, jednak w Szwecji daje się zauważyć pewne uśrednienie w populacji...



10. Poród i sprawy dzieciowe.

Szwedzka służba zdrowia pozostawia wiele do życzenia, zdecydowanie wolę tę polską (!). Ale doświadczenie porodu i połogu wydaje się być o wiele lepiej przeżywane tu. Po dwóch porodach mam poczucie, że bałabym się rodzić w Polsce! Naczytałam się o zwlekaniu z cesarskim cięciem, na skutek czego dzieci doznają porażeń mózgowych i innych powikłań.
Także kwestia szczepień - w Polsce ładują rtęć w dzieci w pierwszej dobie życia, tutaj nikt nic takiego nie robi. Dopiero po trzech miesiącach, i to nieobowiązkowo (przyznam, że bogatsza w lekturę różnych badań tym razem mam zamiar skorzystać z prawa do nie zaszczepienia wedłyg kalendarza).

Pewnie z czasem ta lista będzie się zmieniać... mam nadzieję, że wydłużać :)

No chyba że "czarna lista" też będzie rosnąć i przebije tę "białą", no ale to temat na całkiem inny post. W chwili wściekłości pewnie go kiedyś napiszę, co mi przeszkadza w Szwecji...

18 listopada 2014

O byciu osobno

Pomiędzy pieczeniem, obrabianiem dzidziusia i innymi pracami domowymi mam trochę czasu na refleksję. A może to hormony, nie wiem, ponoć w połogu wszystko jest możliwe... śmiech, łzy i takie tam. A może to listopadowa pogoda i święto niepodległości, które niemal przegapiłam? A może to sytuacja wymusiła tę refleksję...?

To nie będzie wesoły wpis. Zaczęłam jakoś tak podsumowywać swoje pięć lat w Szwecji.

Nie zbudowałam żadnej mocnej siatki znajomych i przyjaciół, wręcz przeciwnie. Ci, co myślałam, że ich miałam, niedawno zdradzili (tak, tak, na własnej skórze doświadczyłam tego, czym jest emigracyjne "polskie piekiełko", na które tak wielu narzekało... czyli ludzka zawiść, oczernianie, obmowa... i to nie byle gdzie, w polskiej misji katolickiej!!!). Długo się zbierałam z gleby i przebaczałam, uczyłam spokojnie odpowiadać na "cześć" i ramię w ramię przystępować do komunii. Wszak nikt nie jest idealny i ja też kogoś kiedyś zdradziłam i pewnie jeszcze zdradzę. Niemniej jednak nie mam już tych kilku przyjaciół, których miałam do niedawna. Pojawili się nowi ludzie, dzięki Bogu, ale każdy zawód boli i daje nam kopa w tyłek. No i znowu zaczynam od nowa, ostrożnie stąpając po grząskim gruncie relacji międzyludzkich.

Kolejna smutna refleksja. Jedna z inicjatyw, w którą się angażowałam przez spory kawałek czasu, została niedawno brutalnie unicestwiona. Nie byłam na to przygotowana. Pojawił się człowiek z nikąd i  "pozamiatał". Bezceremonialnie i obcesowo, miał władzę nad tą inicjatywą i ją wykorzystał. Kolejny kawałek "mojego świata" runął w gruzy.

Możecie powiedzieć "nie martw się, przecież masz teraz małe dziecko, na tym się skup", już to słyszałam. Ale to omijanie problemu, bo dlczego niby nie można mieć małego dziecka i bliskich przyjaciół...?


A potem okazało się, że być może nie pojadę w tym roku do Polski na święta, bo logistyka nas przerosła. Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale być może nie będzie świat w dużej rodzinie, z kolędowaniem w radiu, karpiem, dzieleniem się opłatkiem i odwiedzaniem wielu znajomych...

Wszystko nagle wydało się takie ostateczne. Zalało mnie całe morze obaw, że być może baaardzo długo nie pojadę do Polski, bo właśnie, ta logistyka... gdzie spać z dwójką małych dzieci, jak podróżować, jak pokryć koszty... a jeśli nie pojedziemy to jak dzieci będą poznawać polską kulturę i język? czy będą miały więź z polską rodziną...?

Spadłam z hukiem na ziemię. Poczułam się strasznie SAMA. Bo to jest ta sfera, o którą nie zadba mąż nie-Polak, to wisi na mnie. A jeden człowiek to za mało, żeby przekazać dzieciom to wszystko. Musi być więcej ludzi, którzy będą mówić po polsku, którzy będą się modlić z nami, którzy nauczą piosenek, będą świętować polskie święta i jeść polskie jedzenie. Jak to będzie...?

Po prostu masa pytań bez odpowiedzi.

Ogarnął mnie jakiś taki ogromny strach. Panika nawet. Że nie dam rady. Że moje korzenie zostały właśnie odcięte. Zaczęłam się zastanawiać czy dobrze wybrałam... od początku, od decyzji o emigracji... a może za bardzo chcę...? może za dużo wymagam? może źle dobieram przyjaciół i  w ogóle nie powinnam tak ufać ludziom?

***
Kilka dni męczyłam się z tymi pytaniami.

I wtedy dostałam wspaniały list od mojej przyjaciółki z Polski. Która mi najpierw przypomniała Psalm 1. Błogosławiony człowiek, który jest jak drzewo zasadzone nad płynącą wodą, liście jego nie więdną. A ten, który pokład nadzieję w innym człowieku, który szuka w nim upodobania - umrze.

A potem przysłała mi rekolekcje o. Szustaka, gdzie mówi o samotności. Że to wielki dar i przestrzeń od Boga, która pozwala doświadczyć co to znaczy być OSOBĄ (co pochodzi od słowa "osobno"). Kimś, kto jest jedyny i niepowtrzalny, kto jest wyjątkowym obrazem Boga. Dopiero w tym odosobnieniu można dotknąć tej Tajemnicy.

W tym czytaniu znalazłam fragmenty książki, którą od dawna mam na półce. W poszukiwaniu światła w tej mojej ciemności odkryłam takie słowa:
"Jednak kiedy już poprosimy o światło Ducha Świętego (...) należy powziąć postanowienie i zdecydować w imię Boże, a następnie nigdy już więcej nie poddawać naszego wyboru w wątpliwość, ale kultywować go i pobożnie, w spokoju i stałości kontynuować. A mimo że najrozmaitsze trudności, pokusy i rożnorodność wydarzeń, z jakimi się spotykamy w czasie wykonywania naszego postanowienia, mogłyby wprowadzić niepokój w nas co do tego, czy słusznie zdecydowaliśmy, powinniśmy mimo to pozostać nieustępliwi i nie zwracać uwagi na to wszystko, ale nieustannie mieć na względzie, że gdybyśmy wcześniej dokonali jednak innego wyboru, to być może wybralibyśmy gorzej. Poza tym nie możemy wiedzieć, czy Bóg chce ćwiczyć nas w pocieszeniu czy niepokoju, w uspokojeniu czy walce duchowej. Skoro postanowienie zostało już raz podjęte, nie wolno nam nigdy powątpiewać co do pobożności jego wykonania. Jeśli bowiem nie jest ono od nas zależne, nie może się nie wypełnić. Inny sposób podejścia jest oznaką wielkiej miłości własnej lub dziecinności, słabości albo niedojrzałości duchowej" (św. Franciszek Salezy)
I nagle przestałam się bać. Zrozumiałam. A raczej - zaczynam rozumieć, bo to proces.

Który muszę przejść sama.

Jak bardzo dotykają mnie słowa o "zaparciu się samego siebie i wzięciu swojego krzyża"...


"Nie, nie mam na myśli twittera. Chcę, żebyś dosłownie mnie naśladował" 
(nieprzetłumaczalna gra słów po angielsku - "naśladować" to jest to samo słowo co "śledzić", a na serwisie twitter można "śledzić" wpisy innych ludzi)


Wpis powiązany:

15 listopada 2014

Dzień Ciasta Budapeszteńskiego - premiera

Niedawno pisałam o Dniu Bułek Cynamonowych, a tu nagle okazało się, że takich "smakowitych dni" jest więcej... tyle lat żyłam w błogiej nieświadomości! Gdyby nie szwecjoblog, żyłabym tak dalej :P

Niestety, nie znalazłam na tej liście ciasta budapeszteńskiego (Budapestkaka), które jest tu bardzo popularne i nigdy wcześniej (ani nigdzie indziej) się z nim nie spotkałam. Według jednego ze źródeł, jednakże, Budapestkaka ma także swój dzień w kalendarzu - od zeszłego roku dzień ten świętuje się 1 maja... Ale mój debiut był w tym tygodniu i pochwalę się.

Nie wiem skąd taka nazwa, czy rzeczywiście inspiracja pochodzi z ojczyzny Sandora Marai, jednego z moich ulubionych pisarzy...? Warto sprawdzić, bo Budapestkaka jest jedną z moich ulubionych szwedzkich potraw :)

Oryginalne ciasto to bezowa rolada (tak, tak, bezy się dadzą rolować!) wypełniona bitą śmietaną i świeżymi owocami.


Kiedyś znalazłam przepis i próbowałam robić, ale nie dało się zwinąć...


Ale dzięki pani Krysi z kuchni parafialnej, która polczęstowała mnie kiedyś swoim ciastem budapeszteńskim, zyskałam sprawdzony przepis :) I poradę - "musiałaś dać za dużo mąki, trzeba uważać!"

5 białek - ubić na sztywno
250 g cukru - powoli dodawać do ubitej piany
1,5 dl mąki - powoli wsypać do piany i lekko zamieszać (lekko, nie mikserem! otóż "przemiksowanie" piany ponoć ją niszczy)
rozłożyć na papierze pergaminowym
posypać mielonymi migdałami lub przechami (i tu najtrudniejsza część przepisu - NA OKO... ja posypałam tak, że cała powierzchnia była przykryta jedną warstwą, potem lekko zmieszałam to z pianą, żeby nie odpadły... nie wiem czy potrzebnie, bo pani Krysia nic nie mówiła, ale nie odpadły :) 

piec 10 min w 180C - na dole piekarnika!

Po wyjęciu i wystudzeniu położyć drugi papier na wierzch, obrócić i zdjąć "dolny" papier

Nałożyć bitą śmietanę, posypać owocami. Odczekać ok 10-20 min, ciasto zmięknie. Powoli zwijać w rulon.

VOILA!

Jako że był to szwedzki Dzień Ojca a mój mąż nie lubi ciasta budapeszteńskiego, postanowiłam zmodyfikować przepis. Bo bardzo chciałam wypróbować to ciasto, a także niedawna degustacja torciku Dacquoise narobiła mi smaku na tamten krem czekoladowy. A wspomniany torcik też jest bezowo-migdałowy, uznałam, że kompozycja smaków będzie właściwa.

A zatem zrobiłam tamten krem i dałam na to ciasto, w charakterze bitej śmietany. Mąż uwielbia ciasta czekoladowe :)

I mój nos cukiernika mnie nie zawiódł. Ciasto wyszło rewelacyjnie. Gorąco polecam.




P.S. Z tym kremem powinno mu się dać trochę przegryźć, moim zdaniem najlepiej zrobić je poprzedniego dnia. Nie wiem czy bita śmietana tego wymaga.

P.S.2. Mój przepis na krem wymaga 7 żółtek, zatem powyższe proporcje przerobiłam na 7 białek.

12 listopada 2014

Urlop macierzyński

W tym tygodniu na serio zaczęłam mój urlop macierzyński. Oficjalnie zaczął się 7 października, ale wtedy mąż był w domu, potem przyjechała Babcia Asia.
Więc zawsze był ktoś do wytarcia pupy Kamyczkowi podczas gdy ja karmię Kubusia...

Teraz nie ma. Babcia pojechała, mąż pracuje...

Ale - o dziwo - starszy brat jest wyjątkowo wyrozumiały. I nagle okazało się, że umie czekać. Że płacz dziecka go nie drażni ale motywuje do działania. No chyba, że jest wyjątkowo natarczywy, wtedy Kami mi przypomina, że "dzidzuś chce mleczka", i że "mam mu dać".

A ja też uczę się nie denerwować jak Kubuś zapłacze a ja akurat wycieram tę przysłowiową pupę Kamyczka. Niech chwilę popłacze, nic się nie stanie jak poczeka...

W poniedziałek rano, po uśpieniu Kubusia, siadłam do śniadania. Nagle słyszę kwilenie... a jednak obudził się... Nic to, chcę dopić herbatę. Nagle słyszę szmer kółek wózka po przedpokoju, jakieś szczebioty i nucenie. Kwilenie ucicha. Do kuchni wchodzi Kami:

- Mamo, dałem dzidziusia do sypialni, nie chodź tam! Uspiłem go, wiesz? jak go obudzisz znowu będę musiał go uśpić!

Wyszedł, Po chwili wraca:
- Acha, i powiedz tatusiowi, żeby tam nie chodził!

:)

To nie koniec. Scena z wczoraj.

Udało się położyć Kubusia do łóżeczka i sam zasnął. Zakwilił na chwilę, Kami pobiegł, wsunął mu smoczka i wyszedł. Kubuś pokwilił jeszcze chwilę i zanim zdążyłam zalać sobie herbatę... ZASNĄŁ!!!!

No to siedzimy sobie w pokoju i napawamy ciszą... praca przy LEGO wrze.

Kami po chwili mówi do mnie:

- Mamo, dzidziuś śpi... i to ja go uśpiłem! tak jak wczoraj!
- No wiem, synku, bardzo mi pomagasz
- Ale mamo, nie chodź tam, tak jak wczoraj ci mówiłem! dobra??

:) :)

Ciekawe na jak długo mu wystarczy zapału!






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...