28 marca 2015

Moja perełko


Dzisiejsza konferencja ojca Szustaka z Krakowa po prostu wgniotła mnie w dywan. To znaczy w kafelki w kuchni, tam słuchałam.

Nie chcę psuć przyjemności wysłuchania całej (polecam, warto stracić niemal godzinę naszego cennego czasu), ale muszę, no muszę podzielić się tym jednym.

Ojciec opisuje proces tworzenia perły. Najpierw jest sobie małża, która spokojnie siedzi sobie na dnie morza, z tym swoim mięciutkim mięskiem w środku. W wyniku jakiegoś zawirowania wpada do niej ziarenko piasku. Albo kamyczek. Albo pyłek. I się przyczepia. Bardzo trudno go wywalić ze środka. Więc on się zagnieżdża i zaczyna uwierać.

Małża się denerwuje, ale nie daje rady wywalić. No to zaczyna "oswajać" - obkleja masą perłową, obkleja i obkleja. Aż kamyczek przestanie wadzić. Stanie się w pewnym sensie jej częścią - o wiele piękniejszą częścią!

Zajmuje to czas, jest bolesne, zwłaszcza na początku. Ale im większy kamyczek, tym większa perła potem. Im więcej czasu - tym, większa perła.

To właśnie jest miłość.

Otworzenie się na innego człowieka - męża (jak ktoś jest żoną), dziecko (jak ktoś jest matką), brata/siostrę (jak ktoś w zakonie), przyjaciela - i doświadczenie, że on uwiera. Że miało być tak pięknie a wyszło jak zwykle, czyli wlazł i boli. I niewywalenie go stamtąd tylko otoczenie czułością i zaakceptowanie tego, co uwiera. Niesienie tego z nim. Powolne przemienianie, które czasem zajmuje całe lata. Całe życie. Nie raz i nie dwa.

"Jedni drugich brzemiona noście", tak mi się przypomniało. Najlepiej można to zrozumieć w rodzinie. Kiedy dziecko nie jest takie, jak się wymarzyło. Mąż tym bardziej. Przyjaciele - w ogóle porażka... Ale to nie "bycie ponad to" jest rozwiązaniem - tylko wejście w sam środek i niesienie tego.

Z doświadczenia ojca wynika, że małżeństwa kończą się tylko dlatego, że ktoś nie chce się zgodzić na tę niedoskonałość drugiego, albo drugi uważa, ze nie ma żadnych niedoskonałości (a przecież wiadomo, że ma), albo oba na raz, wzajemnie się przenikające. A potem poranienie jest już tak wielkie, że tylko cud (notabene ojciec Szustak w dalszej części konferencji wpomina ten cud, opisany zresztą w Ewangelii, ale dam głowę, że nikt z Was go nie zauważył jak słyszał te słowa z ambony).

Z przyjęcia tych kamyczków innych ludzi i cierpliwego ich otaczania "masą perłową" rodzą się najcenniejsze perły. To miłość to sprawia.

Zupełnie innego wymiaru nabiera dla mnie powiedzenie do synka "Kamyczku, moja perełko"...


26 marca 2015

Na szybko

Jakby ktoś chciał smakowity podwieczorek z niczego to zapraszam. Zrobienie zajmie dosłownie 15 minut + 15 minut pieczenia.

Nie tak całkiem z niczego, oczywiście, ale bezglutenowy i bezcukrowy: CIASTECZKA OWSIANE

Przepis sprzedała mi swego czasu Gosia H. (serdecznie pozdrawiam), czasem go robiłam, ale już dawno nie... A ostatnio jakoś mi znowu wpadł w ręce i... to już chyba czwarte pieczenie ciasteczek w ostatnich tygodniach!


Składniki:
100 g masła (użyłam solonego, ale może być zwykłe)
2 szklanki płatków owsianych (nie takich "błyskawicznych" tylko a'la polskie "górskie")
pół szklanki cukru - przerobione na 3 duże łyżki miodu
pół łyżeczki sody/proszku do pieczenia
1 jajko
zapach do ciasta (opcjonalnie)

PRZYGOTOWANIE:

1. Rozpuścić masło

2. Wrzucić płatki i miód. Rozmieszać, delikatnie przyrumienić. Płatki zmiękną (w zasadzie już w tym momencie mamy deser... trzeba się bardzo powstrzymywać przed wyżeraniem z gara).

3. Zdjąć z ognia, dodać proszek do pieczenia, jajko i ten opcjonalny zapach. Energicznie wymieszać.
Można dodać rodzynki czy inne owoce suszone. Ja dodałam rodzynki.

4. Nałożyć na blachę w małych kupkach, oddalonych od siebie o ok 5 cm

5. Piec na termoobiegu w 160C, na środku piekarnika, przez ok 15 minut. Jakby były blade dołożyć 5 minut z górną grzałką.


Wyjąć od razu, inaczej spalą się. Idealne ciasteczka są miękkie w środku, lekko "gumiaste" - jak brytyjskie flapjacki (ach, uwielbiam).

24 marca 2015

Prawo nowicjuszy i głupoli

Kiedyś słyszałam zakonnika, który opowiadał o swoim przeorze. Przy podejmowaniu decyzji miał zwyczaj pytać innych braci z klasztoru co myślą. Z grzeczności pytał wszystkich, ale przykładał wagę tylko do tego, co mówili nowicjusze i ... najwięksi głupole w klasztorze. Na zasadzie "mądrości dzieci", które nie mają rozbudowanej wiedzy o świecie, nie kombinują, nie manipulują jeszcze - myślą sercem i Duchem Świętym.

Przypomniało mi sie to jak słuchałam wczoraj katechezy ojca Szustaka z rekolekcji w Krakowie, na pierwszej konferencji trochę było o stawaniu się jak dziecko.

Nasz Kamyczek idealnie wpisuje się w to prawo. Staram się go słuchać uważnie, bo mówi takie rzeczy, że łzy mi się czasem z oczu leją.

- Oj, zepsułam to ciasto, kurka wodna, wszystko do kitu
- Nie przejmuj się, mamo, to nie ważne! Najważniejsze, ze ma się rodzinę! - mówi mój pięciolatek śmiertelnie poważnie. I już uśmiecham się pełną gębą. Co tam jakieś ciasto, prawda.

Albo to o słowach. Nie ukrywam, że mam niewyparzony jęzor. Zawsze mnie strofowano, żebym przy cudzych dzieciach "nie wyrażała się". Przy swoich trochę się już nauczyłam, a racej - ciągle uczę. Ale najwięcej dało mi do myślenia to, co kiedyś przeczytałam u ojca Michała Olszewskiego - że nasze słowa mają moc. Nie taką moc jak w Gwiezdnych Wojnach... większą! Potrafią nieść przekleństwo. Albo błogosławieństwo. Można sobie nieźle zabagnić życie tylko poprzez własne słowa. Sobie i innym - stąd potem modlitwy o uzdrowienie i przebaczenie dorosłych dusz poranionych w dzieciństwie przez krzywdzące słowa rodziców.

Kamyczek o tym wie, to znaczy wie na tyle, ile pięciolatek może wiedzieć. Zawsze jak rzuca "głupkami" na prawo i lewo ("Ahmed mnie bije, on jest głupi!") prostuję mu świat i wyjaśniam, że owszem, to źle, że Ahmed bije, ale nie jest głupi. Może nieszczęśliwy. A może czegoś się boi. A może jego w domu ktoś zbił i on teraz myśli, że to dobre. Robi bardzo GŁUPIO, ale nazywanie kogoś głupim jest bardzo złe. Jest krzywdzące, ale przede wszystkim nieprawdziwe. Bo nikt nie jest głupi zawsze. No a poza tym takie słowa mogą nam zaszkodzić (jak to powiedzieć, żeby nie użyć niezrozumiałego słowa "przekleństwo"?). Szatan krąży jak zły lew, słucha, podpowiada złe słowa, a potem ludzie się nienawidzą i biją. I stąd mamy wojny (uff, wybrnęłam).

No to potem jedziemy sobie samochodem, Kami z tyłu, ja prowadzę i gadamy. Zdarza się, że ktoś nam wyjedzie znienacka, albo wbiegnie na ulicę tuż przed koła. Na szczęście w Szwecji trzeba jeździć wolno i zawsze udaje mi się zatrzymać. Ale czasem szarpnie.
- Debil - rzucam wtedy pod nosem. Albo całkiem głośno.
Po czym słyszę z tylnego siedzenia pouczenie:
- Mamoooo! Szatan słucha!

I zawsze mnie to stawia do pionu. Nie tylko dlatego, żeby nie być gołosłownym. Ale dlatego że to PRAWDA.

Zdarza się też takie bezpośrednie przypomnienie mojego sumienia podczas wieczornej modlitwy.
- No, Kami, za co dzisiaj trzeba Pana Boga przeprosić?
- Mamo, Ty wiesz za co. Za debila! - oznajmia dobitnie przewracając oczami.

No to przepraszamy. 

Bardzo uważnie słucham mojego synka. On nawet o tym nie wie jak ważne są dla mnie jego niektóre słowa - jest moim prywatnym stróżem. Prosty, czysty, niewinny. Piękny.

Kami Superbohater

23 marca 2015

Wspomnieniowo

Ostatnio uświadomiłam sobie, że nie dałam na blog zdjęć z rekolekcji Na Fali Wielbienia. Dość późno je dostałam, stąd wpadka. Zdjęcia robiła Marianna, koleżanka z chóru.

Gorąco polecam te rekolekcje, następna edycja będzie w lipcu w Łodzi. Bardzo bym chciała pojechać, ale nie wiem czy będzie to możliwe z uwagi na Kubusia. Czas pokaże, nie spinam się.

A tak było w Warszawie w 2014.

 Kaplica w "Dobrym Miejscu"

 próba przed mszą świętą, dyryguje Hubert Kowalski

 próba przed mszą świętą, z tyłu Paweł Bębenek, dyrygent chóru


 w czasie mszy świętej

warsztaty chóru, prowadzący - Paweł Bębenek i Ewa Sykulska

 warsztaty chóru, prowadzący - Paweł Bębenek i Ewa Sykulska


 warsztat pisania ikon - uczestnik ze swoim dziełem

procesja z Ciałem Chrystusa

 procesja z Ciałem Chrystusa, na pierwszym planie uczestnicy warsztatów modlitwy tańcem


 procesja z Ciałem Chrystusa, muzycy

Eucharystia, od lewej: o. Tomasz Grabowski OP, o. Tomasz Nowak OP, o. Piotr Kurkiewicz OFMCap, o. Wojciech Jędrzejewski OP

 o. Piotr Kurkiewicz OFMCap


 o. Tomasz Nowak OP


 organizatorzy - Joanna i Leopold Twardowski

 muzycy podczas modlitwy uwielbienia


Wpisy powiązane:
Szkoła Życia - o rekolekcjach
O odczytywaniu znaków czasu - konferencja ojca Piotra Kurkiewicza
O obronie wiary - konferencja ojca Tomasza Grabowskiego
O mariażu tradycji ze współczesnością - o Hubercie Kowalskim i muzyce liturgicznej

21 marca 2015

Kupieni

Wczoraj znalazłam ten film na fejsbuku. Bardzo polecam obejrzenie go, jakby link zniknął to można wejsć za www.boughtmovie.com i za darmo obejrzeć. Wtedy tylko po angielsku. Dotyczy głównie rzeczywistości amerykańskiej, ale nie tylko - rozdział o szczepieniach jest uniwersalny, a o GMO uniwersalny w końcu będzie - czy chcemy, czy nie.


Tematy te były mi znane wcześniej, ale warto ten film propagować. Niestety trochę za późno zaczęłam to zgłębiać i Kamyczka nie ominęły standardowe szczepienia. Trzy razy dostał Infantrix Hexa (6 w 1: błonica, krztusiec, tężec, polio, Hib i WZWB) oraz synflorix (pneumokoki), dwa zastrzyki w jeden dzień... Gdy miał 3 miesiące, 5 i 13 miesięcy. I jedna dawkę MMR w wieku 1,5 roku.
Chwała Bogu, że nic mu się nie stało. Czasem czuję, że określenie "więcej szczęścia niż rozumu" pasuje do mnie jak ulał.

Kubusia nie zaszczepiłam jeszcze i na razie nie mam zamiaru. W Szwecji nie muszę, aczkolwiek pani pielęgniara była zaskoczona. Także tym, że moje przekonanie to nie ślepa fobia, ale konkretne argumenty, takie mniej więcej jak w tym filmie. Któregoś dnia po krótkiej próbie dyskusji powiedziała zrezygnowana "widzę, że dużo czytasz" i wycofała się. Teraz napuszcza na mnie kogoś z dyplomem, w kwietniu mamy kolejną kontrolę, tym razem z lekarzem właśnie. Oficjalnie pokreśliła to "okazją do zadania pytań o szczepienia i rozwiania moich wątpliwości". Ale nauczona doświadczeniem z 2009 roku, kiedy to panowała pandemia świńskiej grypy i chcieli szczepić wszystko co się rusza, nie mam zaufania do zaleceń "ministerstw zdrowia", nawet z dyplomami. Po fakcie okazało się, że Szwecja jako jedyna wyszczepiła 80% populacji, ileś osób zmarło, a wszystko okazało się przekrętem. Potem dziennikarze próbowali dociec kto jest za to odpowiedzialny, ale nie wiem jak się zakończyła sprawa. W każdym razie ja odmówiłam takiej interwencji w moje ciało, ku zaskoczeniu wszystkich, z którymi wtedy rozmawiałam... Po latach miałam satysfakcje z "a nie mówiłam?".

Wracając do Kubusia. Może zaszczepię gdy skończy 2 lata, ponoć w Japonii dopiero wtedy zaczyna się szczepić dzieci. A może, jak doczytamwybiorę pojedyncze szczepionki. A może nie wybiorę żadnych.

Jedno jest pewne - nigdy przenigdy nie zgodzę się na użycie jakiejkolwiek szczepionki stworzonej na trupie zamordowanego dziecka, czyli przy użyciu komórek płodu usuniętego w procesie aborcji. Wszystkie wymienione szczepionki, jakie dostał Kamyczek, są tak właśnie wyprodukowane i mam to na sumieniu. Swoją ówczesną ignorancję,

Oglądając powyższy film jestem głęboko wdzięczna Szwecji za wolność wyboru w kwestii szczepień.

I za niezmodyfikowane genetycznie jedzenie. Za konieczność dokładnego oznaczania wszystkiego. Za ostre kontrole inspektorów żywności we wszelkich zakładach produkujących jedzenie (gość, co to sie tak zajadał morwami, ma siostrę pracującą jako inspektor, poopowiadał nam conieco). Za swoisty lokalny patriotyzm, który sprawia, że mamy tu dużo produktów wyprodukowanych na okolicznych farmach. Z pewną czułością patrzę zawsze na stada krów i owiec, które mijam wracając z pracy...

A teraz piszę to popijając szwedzką kawę ze skańskim świeżym mlekiem... I zagryzając czipsami z jarmużu (wyśmienite!)

Czipsy z jarmużu to małe kawałeczki tegoż (wyciąć łodygi!), polane niewielką ilością oliwy z oliwek, posypane solą i prażone przez ok 12-15 min w piekarniku, w ok 100C... GENIALNE!

18 marca 2015

Polskie morwy

Mieliśmy wczoraj gościa. Furorę zrobiły suszone polskie morwy i packie  mango. CIągle ostatnio to jemy. A zaczęło sie tak.

W grudniu pojechaliśmy do Polski na święta. Trafiliśmy na ostatni dzień jarmarku bożonarodzeniowego, już tylko w galerii dominikańskiej. Sprzedawano pyszne ryby wędzone - chyba wszystkie gatunki żyjące w Polsce, pierwszy raz jadłam SUMA (rewelacja!) - i suszone owoce. Niesłodzone, w przeciwieństwie do tych tu w Szwecji (czytałam nawet ostatnio artykuł o tym, jak to producenci "zdrowej żywności" de facto oszukują kupujących serwując im suszone owoce utopione w cukrze... człowiek myśli, że sięga po zdrową alternatywę a tak naprawdę ładuje w siebie cukier).

Mój mąż dostał małpiego rozumu na widok czegoś dziwnego, co wyglądało jak zlepek białych jajeczek robali. Zaczął w amoku wykrzykiwać "SZATUT, SZATUT!" a pani szybko podała mu trochę na łyżce do spróbowania. Oczywiście rzucił się, po czym kupiliśmy cały wór. To były morwy. Okazało się, że to jedne z owoców jego dzieciństwa, strasznie dawno ich nie widział a uwielbia.

Nigdy nie jadłam wcześniej morwy, bardzo słodka i smaczna. Wygląd nie teges, może stąd nazwa tak podobna do "larwy"? Żałowałam potem, że nie zrobiłam zapasu "na Szwecję", jarmark potem zwinęli i nie znaleźliśmy morw nigdzie indziej.

Ostatnio jednak pojawiły się u nas w netto mieszanki NIESŁODZONE. Wykupujemy cały zapas co kilka dni, zawsze dodaję sobie łyżkę-dwie do porannego musli. W mieszance jest też morwa, no i mango właśnie.



Ilekroć jem morwę przypomina mi się mój dziadek. Nie wiem dlaczego akurat to, ale jest to jedno z moich bardziej wyraźnych wspomnień z dzieciństwa. Dziadek upiera się, żebyśmy poszli "za jaz", bo tam w lesie "są morwy". Nie wiedziałam co to są morwy, a jaz był daleko. Chodziło o jaz bartoszowicki, jakieś 20 miut szybkiego marszu z domu mojej mamy.

Nie pamiętam czy tam trafiliśmy ani czy znaleźliśmy te morwy. Pamietam przechodzenie przez  śluzę Bartoszowicką i ciemny las, którego się bałam...

Pomyśleć, że teraz niedaleko dzikiego dalekiego lasu mieszka moja siostra, mogłaby codziennie bywać na morwach. Jeśli tam jeszcze są.

Wczoraj w polskim sklepie znalazłam całą paczkę niesłodzonych morw. Znowu przypomniał mi się las za śluzą Bartoszowicką. Zerknęłam jednak na pochodzenie, bo zaintrygował mnie dopisek "rolnictwo spoza UE": Iran. O, to tuż pod Pakistanem, Amir się ucieszy.

Wiwat polscy dilerzy morwy!


14 marca 2015

Mamo, nudzę się

Taka jedna Fidrygauka napisała świetny post o "naszym" dzieciństwie, łezka mi się w oku zakręciła. Moje takie właśnie było!

Muszę przyznać, że ostatnio bardzo dużo myślę o tym. Z racji macierzyńskiego mam w domu DWÓJKĘ dzieci przez większość czasu - szwedzki system pozwala tylko na 15 godzin w przedszkolu jeśli któryś rodzic jest na macierzyńskim.
Planowałam zrobienie wielu rzeczy na macierzyńskim, ale z Kamranem w domu nic się nie udaje... nawet jak Kubuś zasypia (wcześniej dużo spał) to cokolwiek zacznę przybiega Kamran, żeby się z nim bawić. Jedynym łatwym sposobem na mój wolny czas jest ... włączenie mu bajki.
Co jest dla mnie, oczywiście, ostatecznością. Walczę z tym, jak mogę, ale czasem się poddaję.

Kami ma pełno legowców, jak to mówi, ale średnio mu idzie bawienie się samemu. Nie wiem, może to naturalne i każde dziecko potrzebuje po prostu partnera do zabawy? Jak ma w domu kolegę to obaj zajmują się sobą przez kilka godzin nawet. Ale może zależy to od charakteru i temperamentu danego dziecka?

Tak marzę o tym, żeby sobie sam wymyślał zabawy, rysował używając dziesiątków flamastrów, które nagromadził przez kilka lat, budował niestworzone rzeczy. Czasem to robi, zgodzę się. Ale codziennie jest walka o twórcze spędzanie czasu. Która sprawia, że czuję się jak beznadziejna matka, która nie umie bawić się ze swoim dzieckiem. Bo to nie to, że nie chcę. Wstyd przyznać, ale nie wiem za bardzo jak się bawić z pięciolatkiem-prawie-jedynakiem (bo z Kubisiem się nie pobawią za bardzo jeszcze) :/

Zbudować LEGO z książeczką mogę i zawsze jak dostaje nowe, albo prosi o ułożenie starego, to mu pomagam. Siedzimy razem, gadamy i budujemy. Ale już nowych tworów nie będę budować z nim, bo uważam w głębi serca, że to dziecko powinno do tego ciągnąć (czasem ciagnie, czasem nie). A poza tym nie mam z tego frajdy, bolą mnie plecy od siedzenia w takich pozycjach, wzywa poczucie ważności zrobienia innych rzeczy, na przykład posprzątania chaty albo po prostu ubrania się...


Czasem pogotujemy razem, ale na długo mu nie starcza zapału. Woli bawić się w mycie naczyń...

Czasem próbuję go uczyć pisania czy czytania, ale już po chwili się nudzi. Rysowanie też go za bardzo nie wciąga, choć wczoraj mnie bardzo zdziwił. Sam z siebie poszedł i narysował. I sam napisał.




Czasem pośpiewamy, ale też nie za bardzo go ciągnie (ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu). Choć talent ma nieprzeciętny, moim zdaniem, posłuchajcie jego ulubionej piosenki...Ma gust chłopak!


Zawsze wieczorem czytamy, codziennie. Oboje to uwielbiamy, i gdybym sama nie zasypiała przy czytaniu mogłabym to robić pół nocy.

Łazimy na spacery i siedzę na placach zabaw, ale ileż można wytrzymać w tym naszym arlovskim wietrze (tu zawsze okropnie wieje). Patrz poprzedni wpis na blogu.

Jako że nie ma innych dzieci do zabawy (poza tymi piętnastoma godzinami w przedzkolu) zaranżowaliśmy mu zajęcia tenisa i basen. Zawsze z nim chodzimy, czasem zostaniemy na basenie dłużej żeby się bawić.

Włączam go w zadania domowe - zakupy, pranie, sprzątanie, opiekę przy Kubusiu...  to ostatnie robi bardzo chętnie, czasem nawet uznaje się za "eksperta od Kubusiów" ;) Wczoraj - na przykład - świetnie się z nim bawił, budując "automatyczny sprzęt". Mieliśmy super zabawę póki nie przyszedł tatuś i nie kazał posprzątać poduchy...

(klik klik na zdjęciu - link do filmiku)

Summa summarum na tym kończy się moja inwencja. Niemal całą resztę czasu Kami łazi za mną i prosi "mamo, pobaw się ze mną". A ja, często po słabej nocy albo innej gimnastyce z Kubusiem właśnie siadłam umęczona do zjedzenia śniadania...

- Mamo, mogę bajkę?
- Nie, już dziś oglądałeś przez godzinę.
- Mamo, ale nudzę się...
- Właśnie dlatego się nudzisz, że za dużo czasu spędzasz gapiąc się na te bajki. Chyba zabronię ci je w ogóle oglądać!
- Nie mamoooo ....buuuu - ryczy - dobrze, to ja pójdę pobawić się troszkę a potem troszkę pooglądam, dobrze?
-  mmmm - myślę, co odpowiedzieć
- Dobrzeeee?... dobrzeeee??? MAMO, dobrzeeee? Mamo, prooooooszę!

I napastuje mnie... Ma szczęście jeśli nie wybuchnę w takim momencie... Zdarza się mu walnąć "kazanie" o głupich dzieciach, których mózgi się zepsuły od oglądania za dużo telewizji, czy chce być takim kimś, czy chce skończyć jak tępy matoł który tylko umie pilota obsłużyć...

Bardzo się pilnuję się, żeby nie użyć wulgarnych słów ani jego nie zwyzywać.

A pozatrm siedzę i myślę co zrobiłam źle. Dlaczego moje dziecko ma tak mało własnej inicjatywy w zabawie. Dlaczego wisi na mnie i to ja muszę mu podpowiadać co robić. Dlaczego go tak ciągnie do bajek i komputera. Jakiś czas temu zaczęłam mu to ostro dawkować, to po 10 minutach zabawy przybiega z pytaniem "mamo, ja już się pobawiłem, mogę teraz komputer?"


Czy dlatego, ze ja sama używam komputera? Dla mnie komputer to swoiste okno na świat - czytam blogi, pocztę, wiadomości, jest moim słownikiem i mapą, źródłem wszelkiej informacji. Stąd moje kilka godzin przy komputerze dziennie. Nie pamiętam kiedy oglądałam na nim jakikolwiek film, a youtube używam do wrzucenia własnych filmów... Ale dziecko tylko biernie gapi się na bajki i jest mu z tym dobrze!!

I to nie jest tak, że daję dziecku wszystko oprócz czasu, jak niektórzy sugerują. Dzieci są cały czas ze mną i poświęcam im uwagę, spędzamy czas razem - ale nie chcę, żeby stały się centrum mojego świata. Nie mogą nim się stać, co innego ma być tym centrum (pewnie, że walczę o właściwe proporcje wszystkiego, kto nie walczy?).

A jak to robią inni?
Może inne matki to supermatki, które mają nieograniczoną wyobraźnię, energię i żadnych własnych potrzeb...? Czytam czasem jakieś blogi na ten temat i wpadam w depresję.
Jakoś jednak nie wierzę, że inni rodzice wracając z pracy rzucają się na teatrzyki dla dzieci, klocki czy puzzle. Nie wierzę, żeby moi rodzice, mądrzy i twórczy, spędzali całe dnie na wymyślaniu mi zabaw.

Najpierw zabawa w malowanie twarzy, a potem o wiele dłuższa zabawa w mycie...

To o co chodzi?
Jak to zmienić?
Drogi internecie, pomóż..

A może po prostu trzeba w ogóle nie mieć internetu ani komputera... Ani zabawek, jak to za perelu. I jak pokazał eksperyment w pewnym niemieckim przedszkolu. Dzieciom zabrano wszystkie "gotowe" zabawki na kilka miesięcy, zostawiono produkty - papier, spinacze, klej, sznurek, przybory do rysowania itp. W tym czasie dzieci od apatii, która towarzyszyła pierwszym dniom, przeszły do bardzo twórczych zabaw i wykorzystywania wszystkiego, w celu zrobienia sobie rekwizytów do zabawy. Tyle, że dzieci miały siebie nawzajem do zabawy, czy to jest wykonalne w domu...? Pewnie jest, jak pomysleć o nas, dzieciach lat siedemdziesiątych. Ale JAK to zrobić gdy wszystkie inne dzieci mają tryliony zabawek...?



11 marca 2015

Na spacerek po Arlöv

Pogoda u nas całkiem niezła ostatnio, jak na Szwecję. Słońce trochę daje, czasem z gradem, czasem bez. Wicher jednak nas nigdy nie zawiedzie.

Dobrze, że Kami nie ma za bardzo porównania, bo rzadko kiedy by chciał wyjść z domu. Jak jeździmy do Polski to są to wakacje i "coś ekstra", nie myśli o tym w kategoriach, że warunki życia mu się zmieniły.

Wczoraj jednak było naprawdę pięknie, nawet czapkę i rękawiczki zdjęłam.

Poniżej kilka zdjęć, z aparatu i telefonu. Zapraszam na spacerek po Arlöv!

Okolica Svenshög. Nie najlepsze miejsce do mieszkania czy uczenia się - małe Rosengård według niektórych - ale place zabaw świetne. I często puste, arabskie dzieci nie szwędają się po placach, jeśli nie są w przedszkolu to siedzą w mieszkaniach z zasłoniętymi oknami (NB po tym poznać które mieszkania należą do praktykujących muzułmanów).


W temacie niekupowania chłopcom pistoletów i strzelb... natury nie oszukasz! ;)


Droga z przedszkola. Dzisiaj Kubuś pierwszy raz "usiadł" w wózku. Nie chciał leżeć i gapić się w budę ani niebo, wyraźnie rozglądał się dookoła. No to mu zwiększyłam pole widzenia na chwilę...


Tak się kończy gdy blogująca mama wygotowuje smoczki...


Idziemy w kierunku pola golfowego i ogródków działkowych. Moja ulubiona część osiedla. Szwedzkie działki są bardzo podobne do polskich, domki większe i o wyższym standardzie. Podejrzewam, że starsi ludzie spędzają na działce całe wakacje :)






Z działek wraca się przez dzielnicę domków. Chciałabym tam mieszkać... Ten dom na drugim zdjęciu był swego czasu do sprzedaży, bardzo namawiałam męża, żeby go kupić. No ale on przestraszył się perspektywy kapitalnego remontu, narzekał, że grzybem mu śmierdzi na odległość i takie tam... Mi tam nie śmierdziało tylko miało klimat. Inna rzecz, że nie wiem czy by nas było stać na taki remont. Nowi właściciele wykarczowali całą działkę, postawili nowe płoty, a dom rzeczywiście kapitalnie wyremontowali, łącznie z wymianą dachu... Ale w oknach jakieś dziwne żaluzje wiszą, jakieś biuro tam jest...?



A potem poszliśmy na plac zabaw. Uwielbiam nasze osiedlowe place zabaw. Jest ich pełno i niektóre naprawdę ciekawe. Jak już wyprowadzimy się do domku będzie nam brakowało placu za oknem. Ale będziemy przyjeżdżać na nie rowerami, na pewno!


 
 



W tle nasz lokalny Rosengård... bloki naprawdę syfiaste, graffiti na klatce schodowej i takie tam. Ale okolica przyjemna. Nie wiem jak w nocy. Ostatnia strzelanina była na krzyżówce koło sklepu, nie tu...




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...