31 grudnia 2016

2017

Moje postanowienia na ten rok. Dwadzieścia pozycji lektur, które wprowadzą mnie w nowy świat. Poszerzą horyzonty.

Poza tym nie mam postanowień, jakieśtam "zrzucić 15 kilo" to żadne postanowienie jak dla mnie. Nie cel się liczy, ale droga do niego. Kształtować charakter, oto jest wyzwanie.

1. "Biesłan" Zbyszka Pawlaka - dokończyć
2. "Czy Jezus jest Bogiem" Lisicki
3. "My, reakcja" Semka
4. "Bóg i Nauka" Michał Heller
5. "Obrona Wiary" Chesterton
6. "Reformacja" Todd
7. "Czy to naprawę Franciszek" Socci
8. "Seeking Allah finding Jesus" - świadectwa nawróconych muzułmanów
9. "Jezus z Nazaretu. Dzieciństwo" - Benedykt XVI - dokończyć
10. "Traktat o łuskaniu fasoli" - Wiesław Myśliwski
11. "Leśna Mafia" Maciej Zaremba - dokończyć
12. "Hańba domowa" Trznadel - odświeżyć
13. "Moje życie w bliskości o. Pio"
14. "Wstęp do religii" Fulton Sheen
15. "Ostatnie rozmowy" Benedykt XVI
16. "Eucharystia, zobaczyć więcej" M. Witalis
17. "Chata" - Young - dokończyć
18. Suzuki Piano vol 1 - dokończyć - opanować wszystkie utwory
19.  Suzuki Piano vol 2 - opanować połowę utworów
20. Teach Yourself Urdu - przerobić ponownie (już raz przerobiłam... w 2008... dużo zapomniałam)

Kolejność przypadkowa. Będę brać w zależności od nastroju, teraz na tapecie "Dzieciństwo".

Miałam wiecej na liście, ale wykreśliłam - połowa i tak przepisana z listy na 2016... kilka pozycji nowych.

A, no i zacząć biegać. Cokolwiek, choćby 5 km na tydzień, ale zacząć.

...

Kurcze, ten 2017 powinien trwać ze trzy lata... albo muszę rzucić pracę. Albo blogowanie. Albo gotowanie.

Ponoć ludzie przeceniają to, co mogą zrobić w ciągu roku, a nie doceniają tego, co mogą osiągnąć w ciągu dziesięciu lat, zatem grunt to się nie zniechęcić przepisywaniem na kolejny rok i wybaczyć sobie to, czego nie dam rady "przeczytać" :)

Do siego roku, moi drodzy!



25 grudnia 2016

Bóg się rodzi, Pakistańczyk...


Słynna ostatnio tęczowa kolęda Magdy Umer i Grzegorza Turnaua wzbudziła falę komentarzy w internecie, mojego też.

Z jednej strony jestem oburzona wmieszaniem polityki i propagandy w tę sferę, a także perfidną manipulacją, jakiej sie dopuszcza na sumieniach chrześcijan. Chociaż to nie pierwszy raz, jakby dobrze zanalizować kolędy Piwnicy pod Baranami (które, skądinąd, uwielbiam) to i tam można się dopatrzyć tych samych treści co tutaj. Humanizm, humanizm i jeszcze raz humanizm, oczywiście tylko wobec wybranych. Nie wolno nam siąść do wigilii bez pochylenia się nad losem tych, co najeżdżają nasz kraj - i to takiego pochylenia, jak żądają rządzący, nie wystarcza pochylenie, na jakie nas stać. Bo teściowa w domu się nie liczy, mam koniecznie wpisać się w narrację lewicowych elit i wpuścić do domu kryminalistę niewiadomo-skąd, o nieustalonym imieniu.

Z drugiej strony tekst sam w sobie piękny i prawdziwy. Ach, jak pięknie się rodzić,czy w Aleppo, czy w Łodzi... tak, to Bóg powołuje każdego w łonie matki! I każdy jest piękny.

Ale nie wolno stracić z oczu kontekstu. Polityka i propaganda ostatnio weszła na taki poziom emocjonalny (a może to ja weszłam...?), że nie przechodzę obojętnie wobec niektórych niuansów. Już mi nie wystarczy, że coś jest po prostu ładne. Patrzę, kto i co za tym stoi. I jak słucham tego utworu, tekst skądinąd wzruszający, zwłaszcza dla mnie, to widzę tych, którzy to śpiewają na czarnym proteście z wieszakiem w dłoni. Serio, Bóg im się rodzi...? Ten, którego nie zdążyli wyskrobać...? Nie daję rady słuchać hipokrytów.

Przepraszam, że tak z grubej rury w święta.

Ale nie ma już cienkiej rury.

Bóg sie wcielił w człowieka i od momentu poczęcia działa. Maryja odwiedza Elżbietę - i hop, Janek podskakuje w łonie. Może pierwszy pokłon oddaje?

A teraz nam się urodził Bóg Pakistańczyk. To była moja pierwsza wigilia, na której nie było polskiej rodziny, innych katolików ani nawet chrześcijan, dzieci nie liczę. Bardzo się bałam jak to będzie. Nie o to, czy dam radę wszystko sama upiec, ugotować, popakować, pochoinkować. Ale jak to będzie z tym opłatkiem?
Czy w ogóle ktoś będzie chciał ze mną obchodzić Boże Narodzenie?? Sam mąż zawsze chce, ale teraz mamy taką przewagę innych tradycji, że naprawdę miałam wątpliwości.

Chcieli.

Podzieliliśmy się opłatkiem - bez życzeń "każdy z każdym", ale z moimi życzeniami dla całej rodziny. Wszyscy byli wzruszeni i odświętni. Przynieśli prezenty, Spędziliśmy cudowny czas.

Dla pakistańskiej babci to było pierwsze Boże Narodzenie w życiu.

Odstąpiłam od niektórych tradycji - zamiast karpia zrobiłam rybę w pakistańskich przyprawach i pieczone pierożki ("to polskie samosy, mamo!"), ale polski barszcz musiał być - smakował chyba najbardziej...

Nie wystarczyło mi odwagi na lekturę Ewangelii na początku. Może za rok się odważę.

A Wam życzę błogosławionych Świąt i niech się narodzi!! Gaudete, gaudete!!!








"dostrzec cud Wcielenia w natłoku obowiązków"




18 grudnia 2016

Koncert Bożonarodzeniowy

Dziś jest jeden z tych dni, kiedy mama może być dumna z synka :)

A jednocześnie mam nadzieję, że tę wariację na temat "Kurki Trzy" słyszę po raz ostatni w życiu... od tego zaczynają "dzieci Suzuki", no i pani nauczycielka kazała wszystkim to zagrać na koncercie... (utwór nr 2)

Kami też już nienawidzi tej melodyjki.

Ale w tej na dwie ręce się zakochał. Może dlatego to jego pierwszy utwór na dwie ręce?



Potem dzieci grały trójkami. Strasznie się ten koncert ciągnął przez to. Nie wiem jak wyglądają koncerty w polskich szkołach muzycznych, czy cała klasa po kolei coś gra a reszta czeka na swoje 5 minut (tutaj: dwie)? Maluchy bardzo ciężko to zniosły, a maluchów było sporo - całe rodzeństwo "artystów". A nawet sami artyści, niektóre dzieci nie miały 5 lat i siedziały w pierwszym rzędzie bez rodziców.

Był też jeden dziewięciolatek, który zagrał pięknego menueta Bacha. Zachwyciłąm się tym utworem niemal tak samo jak grą Kamyczka.

Generalnie - wspaniałe doświadczenie, trochę źle pomyślane organizacyjnie. Co by tu podpowiedzieć pani Elizabeth przed następnym...?

13 grudnia 2016

Do panów

Czy zaglądają tu jacyś panowie?

Co wybrać:

Audi A6
Volvo V70
BMW 520
Honda CR-V

Szukamy samochodu kombi na 5 osób, takiego, żeby z tyłu było wygodnie. Honda mnie zachwyciła ogromna przestrzenią w tym miejscu, ale resztą czynników już nie. Najpierw myśleliśmy o jakimś modelu z siedmioma siedzeniami, ale sa takie płaci się tu koszmarne podatki. A ilość wyjazdów w takim gronie jest na tyle rzadka, że bardziej opłaca się wtedy brać dwa auta...

Ilość koni i jakieś tam emisje CO2 mnie kompletnie nie interesują :)

Bardziej koszty utrzymania, prawdopodobieństwo kradzieży, wygoda... względy praktyczne

Bardzo jestem ciekawa co by wybrał polski mężczyzna (przepraszam, jeśli niechcący obraziłam kobiety, no ale jakoś nie mam przekonania, że którąkolwiek interesuje taki temat). Co się ceni w Polsce. Co Wy byście brali z tej listy?

Tutaj pan sprzedawca w salonie powiedział po prostu "wiecie... Volvo to Volvo".

Hmmmm


8 grudnia 2016

Na dzisiaj

Do posłuchania na dzisiaj, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia. Wspaniała schola, wspaniała pieśń. Polecam posłuchać innych ich utworów.


Słucham rozmarzona i zastanawiam się, czy moje struny głosowe kiedykolwiek wrócą do stanu "sprzed papieża". Teraz świszczę i chrypię, żadne takie gładziutkie śpiewanie nie uda się :(

22 listopada 2016

O narzekaniu

Naukowcy twierdzą, że narzekanie - krytykowanie, martwienie się, pesymizm i takie tam pokrewne kierunki - zmienia mózg człowieka.

Już wiele razy widziałam nagłówki z artykułami na ten temat, ale jakoś do tej pory je omijałam. przecież to mnie nie dotyczy, nie?

Jednak dotyczy.

Stwierdziłam, że zmieniam się w jakieś wkurwione zombie, przepraszam za słowa.

Wczoraj dwie godziny bezskutecznie usypiałam dziecko, normalnie jakby się czegoś nawciągał. A nawe słodyczy ostatnio mało je, to o co chodzi? Skakał i skakał po tym łóżku, jak mu w końcu dałam w dupę (tak!) to się rozryczał i zawył za tatusiem. Nie było go, w poniedziałki ma trening. Sorry, Winnetou, tylko mama ci teraz została. Nie zacytuję pozostałych słów, jakie mu powiedziałam tego wieczoru...

Wrzeszczę na to dziecko a jednocześnie cała się w środku kurczę, że nie daję rady nie wrzeszczeć. Że nie słucha, że nie umiem nauczyć go spać, że nie umiem zaprowadzić ładu i pokoju w moim własnym domu. Porażka. Nie sprawdzam się. Bo wczorajsza sytuacja to nie pierwszyzna.

Mam zasyfiałe wieczory - ani nie poczytam, ani nie obejrzę filmu. ani nie porozmawiam z mężem, ani nie załatwię żadnej z zaległych spraw, takich jak wkładanie zdjęć do albumu. Albo napisanie czegoś na bloga. Już nie mówię o pobieganiu, wieczorami i tak nie można, bo za duże ryzyko napaści - w okolicy mieszkaja uchodźcy i często czytamy w lokalnych gazetach o jakichś rozróbach a nawet gwałtach. Poczułam jakby może życie się skończyło.

Kami chodzi od niemal roku na pianino - zmusić go do ćwiczeń to niezły wyczyn. Uciekam się do perswazji, manipulacji, szantażu. Bo gdy - zrezygnowana do cna - oznajmiam, że w takim razie rezygnuję z lekcji, żeby przestać wyrzucać pieniądze, zaraz siada i się świetnie bawi. Zaczął ostatnio grać na dwie ręce, dopiero kilka taktów, ale to milowy krok. Niemniej jednak nasłuchałam się ostatnio od bliskiej osoby, że ćwiczyć to trzeba codziennie, w utalentowane dzieci w naszej rodzinie są codziennie pilnowane przez jedno z rodziców i teraz na konkursy jeżdżą! To sprawia to, że widzę jakim kiepskim rodzicem jestem, nie radzę sobie.

Wieści z mediów od jakiegoś czasu też staram się omijać, bo mnie nakręcają. Jednak jakoś przebiły się do mózgu. Czarno widzę przyszłość Szwecji i całej Europy. Wszystko, co do tej pory zbudowaliśmy ulega zniszczeniu i nie możemy tego powstrzymać.

Teściowa nie jest w stanie używać wanny, więc pewnego dnia wróciłam do domu a tu wanna wymontowana. A tyle lat marzyłam o wannie! Dopiero w domu się udało, mam dwie łazienki i jedną na tyle dużą, żeby mieć w niej wannę. Poprzedni lokatorzy nawet wstawili, niczym prezent z nieba dla nas. I kolejna przyjemność tego świata odeszła. Mąż mówi, że uzgodniliśmy to przecież, ale jak dla mnie było to tylko luźna rozmowa w stylu "cos trzeba zrobić, może na górę jednak da się jakąś małą wannę wstawić?".
Po wieczorze z wanną, a raczej bez wanny, wpadłam w rozpacz. Nad niczym nie mam kontroli!

Mogłabym podać jeszcze kilkanaście dziedzin, które mnie bezpośrednio dotyczą, nad którymi nie mam kontroli...

A może naprawdę zmienił mi się mózg?

Zdałam sobie ostatnio sprawę, że nie umiem juz żyć ewangelicznie i w każdym położeniu dziękować. To chyba ten właśnie ten moment, jeden z wielu, kiedy powinnam odpuścić "swoje życie". Może ta cała gehenna dzieje się tylko i wyłącznie w mojej głowie, bo uczepiłam się kurczowo jakiejś wizji, a ona się nie realizuje? Albo raczej - poległam na próbach jej realizacji.  A przecież miłość nie szuka swego. Może jednak moja szukała?

Tyle lat szukania dobrego we wszystkim, co mnie spotyka, nawet w tym trudnym czy niechcianym, byłam osobowoscią typu "pionier" - pełna entuzjazmu i kreatywności.
Ale już nie mam siły. Muszę wziąć się w garść i przewartościować różne sprawy. Czasem wystarczy przestać o nich gadać czy myśleć, czasem wystarczy nie odpowiedzieć na zaczepkę. A czasem trzebatupnąc nogą i zrobić grafik - w tych godzinach włączamy telewizor, w tych jemy kolację, a goście wychodzą o tej i o tej, nawet jeśli to rodzina.

Zaczynam od najważniejszego, już umówiłam się na spowiedź. Trzeba się najpierw nawrócić.


28 października 2016

Bardziej papieska od papieża

Dzisiaj nietrudno o to. Papież w zasadzie sam się prosi - roby wszystko, by papieżem nie być. Nie mieszka jak papież, nie zachowuje się jak papież, nie nosi strojów jak papież, czasem nawet nie przemawia jako papież tylko "biskup Rzymu".

Chociaż "nasz papież" też spotykał się z takimi zarzutami, pozory czasem mylą. Nie skupiam się na nich.

Ale tutaj jednak zabolało.

Głowa naszego Kościoła oraz lokalni hierarchowie gorąco zachęcają do włączenia się w obchody reformacji. W poniedziałek nastąpi oficjalne rozpoczęcie Roku Reformacji. Poniedziałek, bo to będzie 31.10, pięćsetna rocznica "protestu" Lutra.

Na pierwszą wzmiankę o włączeniu w te obchody Kościoła Katolickiego oburzyłam się. Jak to tak?? Bezczelni, zapraszać katolików do świętowania swojej herezji! Ktokolwiek podchodził do mnie podekscytowany "słyszałaś?? Papież będzie w Malmo!" napotykał na obojętność, w najlepszym razie.

W lecie jakoś jednak zgadałam się z kierowniczką szwedzkiego chóru w kościele, do którego chodzę, i ona zaprosiła naszą scholę do współudziału we mszy papieskiej, która będzie we wtorek 1 listopada. Wszystkie katolickie chóry w Szwecji przygotowały śpiewy, w najbliższą niedzielę będziemy je razem ćwiczyć - pierwsza i ostania wspólna próba.

A potem okazało się, ze ten nasz chór jest zaplanowany do spotkania dzień wcześniej, czyli 31 października w katedrze w Lund.

TYM spokaniu. Gdzie będzie dziękowanie za reformację!

Od razu poczułam niepokój, który zaowocował ostatecznie tym, że poszłam do szwedzkiej szefowej i powiedziałam, że się w tym nie widzę. Na co usłyszałam, że źle to wszystko rozumiem, to nie jest żadne świętowanie ani celebrowanie reformacji, tylko modlitwa o jedność i wzajemne przebaczenie. Chyba mogę i chcę modlić się o jedność, nieprawdaż? Poza tym Papież i biskupi też tam będą, chyba ufam hierarchii Kościoła? Taka postawa to dla niej bycie bardziej papieskim od papieża. Podesłała mi też dokumenty, z któych wynika to spotkanie - wspólna katolicko-luterańska deklaracja. Oficjalny dokument.

Złajała mnie jak burą sukę, przyznam się. Skutkiem czego pokajałam się i grzecznie poszłam na próbę przed-generalną do katedry. Bo tak, o jedność chcę się modlić. I tak, uważam, że trzeba iść za pasterzami.

Próba odbyła się ona wczoraj. Na wstępie wyjaśniono o co ma dokładnie chodzić. Pierwszą częścią nabożeństwa będzie podziękowanie za dary reformacji, drugą - modlitwa o jedność i wspólna modlitwa o pokój, i wreszcie - wspólne celebrowanie jednej Ewangelii (jak na ironię będzie odczytany fragment o winnicy, którą trzeba wyciąć jeśli nie przynosi owocu... przeczyta biskupka kościoła Szwecji). Już przy tych słowach zesztywniałam... a jednak kierowniczka chóru mnie wprowadziła w błąd. A może i ją wprowadzono - wszystkich nas wprowadzono! O szczegółach dowiadujemy się na samym końcu, gdy już jest za późno na jakikolwiek ruch. Inaczej zapachnie ostentacją i manifestowaniem "zamknięcia", tego samego, który to Polacy okazują wobec "uchodźców".
Reszta próby to był chaos i kakofonia, bębny i grzechotki w przepięknej katedrze. Kwintesencja fałszywej jedności.

Naprawdę nie mam nic do luteranów ani innych protestantów - bardzo chcę jedności, wierzę, że wiele nas łączy i że trzeba się tym cieszyć. Ale ta jedność tutaj, przy okazji tej rocznicy, jest wymuszana i jesteśmy w nią wmanipulowywani. Tak po szwedzku, w białych rękawiczkach - tutaj ceni się różnorodność pod warunkiem, że to jedna ze starannie zaplanowanych opcji różnorodności. Prawdziwie własne wybory są wysoce niepożądane - indywidualizm to egoizm przecież.

Spodziewam się już teraz wszystkiego. Piosenka o diversity i tęczy już jest, ulubiony hymn Marcina Lutra, ten, w którym prosi Ducha świętego o ochronienie od fałszywych doktryn, też, teraz jeszcze mamy zaśpiewać pieśń wdzięczności w czterech językach po słowach podziękowania za reformację... może flagi PRIDE na ołtarzu, który robi za stół...?

To takie moje notatki na gorąco, tuż przed Wielkim Dniem. Gorzkie, bo gorzko się czuję.

Już chyba nie pomyślę nigdy nic złego o pożytecznych idiotach, wrobionych w jakieś pseudo ekumeniczne przedsięwzięcia. Zostałam jedną z nich i czuję, że nic się nie da zrobić. Jutro próba generalna w "docelowych" strojach, sprawdzą czy dobrze wypadamy w telewizji. Kolejne pójście do kierowniczki chóru to by było chyba zerwanie storunkówm dyplomatycznych do końca życia, a ja przecież chcę, zeby polski i szwedzki chór współpracowały w naszej parafii.

Pozostaje wpiąć w klapę jakąś Matkę Bożą i z całych sił duchowych odseparować się od cudzych intencji. Iść tam z własnymi, tymi, które głosi Matka Kościół, nie tymi, które różni pasterze nam wykrzykują nad głową. Bo wierzę, że zasadnicza idea dążenia do wspólnoty i do bycia znakiem dla świata jest tym, co naprawdę chce Chrystus, wierzę, że nawet z grzechu (którym była herezja Lutra) Pan Bóg może zbudować swoje Którelstwo - jeśli ludzie się na to zgodzą i będą o to prosić. Ja właśnie będę, przepraszając także za moje grzechy.
Nie mogę się obwiniać za to, że jacyś ludzie będą próbowali podpiąć pod to swoją ideologię!

A fałsz ostatecznie wyjdzie na jaw, jakby kolorowo go nie pomalowali.

22 października 2016

Małe zwycięstwa

Nie wiedziałam, że pójście na basen to taka wielka sprawa.

Ale po kilktu tygodnaich pracy po 10 godzin na dobę, z weekendami, taka rzecz to wielkie wyzwanie.

Wtorek to nasz basenowy dzień w tym semestrze. Zajęcia są tak ustawione, że jadę na nie prosto z pracy, zgarniam tylko dziecko ze szkoły. W czasie jego zajęć, mam 45 minut na swoje popływanie. No idealny układ, poza tym, że od kilku tygodni nie pływałam, bo było dużo do zrobienia. W czasie zajęć dziecka siedziałam nad pracą...

Basen i pianino Kamyczka należą do mnie, mąż nie lubi pływać, a pianino uważa za przerost formy nad treścią (no i trzeba jechać na drugi koniec miasta na tę dwidziestominutową lekcję). Ale przez chwilowy nawał moich zajęć w poprzednim tygodniu to mąż był na basenie, nawet nie dałam rady wyjść z pracy, żeby ją przynieść do hali basenowej...

Teraz powoli zaczynam się wygrzebywać z tej góry zadań. W tym tygodniu już basen należał znowu do mnie. Ale ze stresu nie wzięłam rano strojów.

No więc pisałam potem sms-y do męża, żeby spakował i wziął ze sobą do pracy. Wracając ze swojej zgarnę po drodze.

Niestety, nie znalazł spodenek synka.

We wtorek mamy więc taką sytuację: wychodzę z pracy, basen za pół godziny, nie mam stroju a dziecko jeszcze w szkole... nie mamy drugich spodenek, a na pewno nie zdążę kupić nowych przed zajęciami.

Burza mózgu. A może jednak odpuścić, odpocznę przynajmniej, poleżę na kanapie przez chwilę...

Nie! Nie mogę tak łatwo się poddać. Zapytamy w recepcji czy nie znaleźli turkosowych spodenek. Jak mamy pływać, to się znajdą. To nic, ze już za pięć czwarta. Jedziemy!

Wpadliśmy na basen 2 minuty po rozpoczęciu zajęć. Pytam o te spodenki... pani idzie na zaplecze i przynosi!!! Od razu widać, że to mąż był na basenie z dzieckiem, mówię sobie. Ale nie mogę narzekać, w inne dni załatwiał ostatnio gotowanie, sprzątanie i kładzenie dzieci spać.

Sprintem do przebieralni, Kami spóźnił się na zajęcia tylko 5 minut. A ja dostałam jakichś skrzydeł podczas swojego pływania. A może raczej płetw. Pomimo kilku tygodni przerwy płynęło mi się lekko i sprawnie. Nie wyrobiłam całego dystansu, który zwykle pokonuję w 45 minut, ale miałam rózny oddech.

Największym sukcesem jednak był dla mnie sam fakt, ze w ogóle weszłam do tej wody. Tak łatwo było zrezygnować, miałam tyle wymówek, całkiem prawdziwych! Dla mnie to wtorkowe pływanie było jak ogromy sprawdzian charakteru.

Całe moje harcerskie życie odbywało się pod znakiem trenowania silnej woli i doskonalenia charakteru. Wtedy wydawało się to o wiele łatwiejsze niż dzisiaj. Wstać o północy i przez kilka godzin łazić po lesie, zamiast spać w ciepłym śpiworze. Podjąć wyzwania, o jakich nie śniło się mojej mamie. Samej organizwować rejsy morskie...

Nie wiem czy to ja się tak zmieniłam, czy też po prostu prawdziwe życie to zupełnie inne wyzwania niż nocna warta na obozie. Teraz nie mam siły na nic, a głupie pójście na basen to ogromne zwycięstwo.

29 września 2016

O strachu

Mój drogi Piołunie!

Bardzo jestem rad, że wiek twego pacjenta i jego zawód kwalifikują go do służby wojskowej, oraz że sprawa powołania do wojska nie jest całkowicie przesądzona. Dla nas jest rzeczą ważną, by utrzymać go w maksimum niepewności, tak by umysł jego był wypełniony najrozmaitszymi sprzecznymi wyobrażeniami o przyszłości, wzbudzającymi w nim lęk lub nadzieję. Niepewność i obawa - to niezrównane sposoby, by zabarykadować myśl ludzką przed Nieprzyjacielem. On chce, by ludzie interesowali się tym, co aktualnie czynią; w naszym zaś interesie jest utrzymywać ich w rozpamiętywaniu tego, co im się może przydarzyć w przyszłości. Twój pacjent zdobędzie naturalnie w końcu przeświadczenie, że musi się cierpliwie poddawać woli Nieprzyjaciela. Nieprzyjaciel rozumie przez to, że przede wszystkim winien on przyjmować z poddaniem się cierpienia, które faktycznie zostały na niego zesłane - obecną troskę i niepewność. Właśnie ze względu na to winien on powtarzać: "bądź wola Twoja" i w zamian za codzienny trud znoszenia tego otrzyma on chleb powszedni. Twoją już sprawą jest dopatrzeć, by pacjent nigdy nie myślał o tym, Że to obecny strach jest wyznaczonym mu krzyżem, lecz by za krzyż uważał sprawy, których się obawia. Niech patrzy na nie jak na zesłane mu krzyże. Pozwól, niech przeoczy, że skoro jedne z nich wykluczają drugie, wobec tego nie mogą go wszystkie spotkać; niech wreszcie w odniesieniu do tych spraw próbuje już z góry praktykować cnotę męstwa i cierpliwości. Rzeczywista bowiem i jednoczesna rezygnacja wobec tuzina rozmaitych i tylko hipotetycznych kolei losu jest prawie niemożliwa, Nieprzyjaciel zaś nie wspiera zbytnio tych, którzy próbują to osiągnąć; natomiast rezygnacja wobec obecnego i aktualnego cierpienia, nawet jeśli to cierpienie polega na strachu, jest o wiele łatwiejsza i bywa zazwyczaj wspomagana przez tę bezpośredniość działania. Mieści się w tym doniosłe prawo duchowe. Wyjaśniłem ci, że możesz osłabić jego modlitwy przez odwrócenie uwagi od samego Nieprzyjaciela i skierowanie jej na jego własne stany umysłowe odnoszące się do Nieprzyjaciela. Z drugiej strony łatwiej jest opanować strach, gdy myśl pacjenta odwróci się od wywołującego go przedmiotu, a skieruje ku samemu strachowi pojętemu jako aktualny i niepożądany stan wewnętrzny; a skoro spojrzy na strach jako na wyznaczony mu krzyż, to nieuchronnie zda sobie sprawę z tego, że jest to jego stan wewnętrzny. Można przeto sformułować ogólną zasadę: we wszystkich czynnościach umysłu, które sprzyjają naszej sprawie, popieraj u pacjenta nieświadomość samego siebie i zachęcaj go do skupienia uwagi na przedmiocie, natomiast we wszystkich sytuacjach korzystnych dla Nieprzyjaciela skierowuj jego uwagę z powrotem na jego własny umysł. Niech zniewaga lub ciało kobiece tak przykuje jego myśl i uwagę, by nie zdawał sobie sprawy z sytuacji i by nie myślał: "Oto wstępuję obecnie w stan zwany Gniewem" albo "Oto ogarnia mnie żądza". Przeciwnie, niech refleksja: "Oto moje uczucia stają się teraz pobożniejsze i bardziej miłosierne" - tak przykuje jego uwagę do samego siebie, by już nie spoglądał poza siebie i skutkiem tego nie mógł dojrzeć naszego Nieprzyjaciela ani swych własnych sąsiadów. (...)
Twój kochający Stryj Krętacz
[C.S. Lewis "Listy starego diabła do młodego"]


Ostatnio dopadł mnie strach. Może dlatego nie mam serca pisać blog, ani wgłębiać się w blogi innych (wybaczcie). Paraliżuje mnie strach.

O nasze życie - kilka dni temu strzelanina w Malmo. Tak po prostu, o godzinie 19 w niedzielę, ktoś wywalił 20 kul z karabinu automatycznego w grupę ludzi. Mogłam akurat przejeżdżać tamtędy i się załapać... Innego dnia płoną samochody. Jeszcze innego - włamanie, policji nie wystarcza ludzi do wysyłania na wszystkie miejsca zgłoszeń. Mam w domu nielegalny gaz pieprzowy i kilka stalowych prętów z płotu, co to przerdzewiały i wypadły. Schowałam pod schodami. Wracać do Polski? Tam też niepewnie, Putin z Europejskim Sojuzem ostrzą pazury. A w Polsce pożyteczni idioci łażą na KODy i wzywają do jakichś zamieszek o utracone koryto, teraz do mordowania własnych dzieci na życzenie. Życzenie polityków, rzecz jasna. Nie mogę uwierzyć co się stało z polską tradycją oporu wobec zaborcy i ukochania własnej tożsamości! Umieramy jako naród.

O dzieci. Co je czeka w szwedzkiej rzeczywistości, co będzie z edukacją. Nawet Szwedzi zdają sobie sprawę, że osiągnęła dno. Wzywają do "społecznego ruchu obywatelskiego" w tej sprawie. Do szkoły musi wrócić dyscyplina, szacunek i wymagania! Inaczej czeka Szwecję analfabetyzm i trzeci świat.

A od kilku dni o naszą rodzinę. Otóż teściowa wreszcie dostała wizę do Szwecji. Na początku listopada przyjedzie na pół roku. To znaczy to jest oficjalna wersja. Nieoficjalnie wszscy wiedzą, że złoży wniosek o azyl, czyli, że jest intencja, żeby została tu na stałe. Mąż wreszcie czuje, że może zająć się starą mamą i zapewnić jej godną starość - z rodziną a nie w samotności. 

A ja niby to rozumiem, cieszę się, że mąż ma takie otwaete serce, zawsze miał. Ale się okropnie boję. Że nie dam rady mieszkać z kimś z tak innej kultury, nie mówiącym w żadnym z moich języków. Że będę się czuć obco we własnym domu. Że będzie mi trudno zapraszać do domu moich znajomych i przyjaciół. Że będzie zachęcać męża do wychowania dzieci po packu, a on się uniesie honorem i zastosuje. Że zleci się tu pół meczetu, żeby zająć czas starszej pani, która nie ma w Szwecji żadnej wspólnoty poza tą właśnie. Że to może trwać kolejne 20 lat mojego życia!

Jednocześnie jest mi wstyd, że tak nie mam serca, powinnam zrozumieć, że babcia chce poznać wnuki i spędzić resztę życia otoczona miłością. A przecież nawet jej nie znam, nie wiem jaki ma charakter ani temperament. Może to przemiła mądra staruszka, która po prostu potrzebuje opieki, ale która da nam w zamian wiele ciepła i miłości. Rodzina potrzebuje wszystkich pokoleń.

Nie wiem jak dałam się wkręcić w tę spiralę lęku. Przecież ja się nigdy nie lękam, zawsze jestem silna, bo mam pełne zaufanie do Boga, zawsze umiem wszystko zanalizować i postawić diagnozę. Teraz jakoś nie umiem.

C.S. Lewis pięknie wyjaśnił ten mechanizm, ale głowa płata mi figle. Jedyne, co mi w tej chwili przychodzi do głowy to post i różaniec, żeby zebrać oręż do tej walki duchowej. Chcę zrozumieć ten strach, odseparować rzeczywistość od wyobrażeń o niej, i unieść to wszystko. 



15 września 2016

Nasz rasizm codzienny


Ci, którzy mówią, że w Polsce nie ma rasizmu, pewnie są biali. Ciemnoskóre dzieci od piaskownicy słyszą: „czarnuchu” (...) „Prokuratura Krajowa: w 2015 r. wzrosła liczba postępowań dotyczących przestępstw na tle rasowym – do 1548. W 2014 r. było ich 1365, w 2013 r. – 835, a w 2006 r. – 60.” za NewsweekPolska
Słyszę ostatnio w kółko o tym, wielkimi rasistami są Polacy. Na fejsbuku i w mediach lewicowych trwa festiwal wylewania pomyj na Polaków i katolików, nie wspomnę o narodowcach. Rasizm codzienny to słowo-wytrych użyte przez redaktorów Newsweeka.

Oczywiście wszystkie przypadki prawdziwego poniżania ludzi są czymś wstrętnym, tylko jaka jest prawda na ten temat? Moim zdaniem to kolejna odsłona „pedagogiki wstydu” – bycie Polakiem to najgorsze, co mogło nam się przytrafić, mamy odrzucić nasze wartości i słuchać światłych przywódców tego świata. Bo to wszystko dzieje się tylko w tej kaczystowskiej Polsce, olaboga.

Na wstępie zaznaczę, że samym statystykom „postępowań” nie wierzę absolutnie – dzisiaj ludzie obrażają się na nazwanie kogoś murzynem, a to przecież neutralne słowo, i niestety panuje tendencja by każdy afront klasyfikować jako dyskryminację (polecam starszy post "Słowo lekko obraźliwe"). Dodatkowo przekręca się kompletnie skalę przestępstw. 
"Każdego dnia dochodzi do setek, albo nawet tysięcy aktów agresji ze strony różnych pijanych lub trzeźwych mętów, setki ludzi staje się ofiarami takiej przemocy. A skoro przebywa w Polsce coraz więcej zagranicznych turystów i obcokrajowców (zwłaszcza w dużych miastach) toteż raz na parę dni ofiarą tych bandziorów musi paść obcokrajowiec. Wynika to raczej z praw statystyki niż z ksenofobii, bo jak podpitego karka świerzbi ręka i chce komuś przylutować, to każdy pretekst jest dobry; jednemu przyleje za mówienie po niemiecku, a innemu za długie włosy, a jeszcze innemu bo zwrócił mu uwagę, a kolejnemu za to, że ma szalik nie tego klubu piłkarskiego. No właśnie: jeśli spojrzeć na policyjne statystyki to skala przemocy wśród kibiców piłkarskich wielokrotnie przewyższa przemoc na tle narodowościowym czy rasowym.” (znalezione w komentarzach w necie)
Może nie jestem najbardziej odpowiednią osoba do podejmowania tego tematu... ale może właśnie jestem. Bo to przypadek mojej rodziny – mój mąż i jedno dziecko mają ciemniejszą karnację niż statystyczny Polak, a moje obserwacje wykraczają poza Polskę i Polaków.

Odkąd mam dzieci zawsze zabieram je ze sobą do mojej Ojczyzny i nigdy nie spotkałam się z żadną negatywną reakcją, a wręcz przeciwnie (zdarzyło się to natomiast w sieci, przeczytałam kiedyś rasistowski komentarz na jednym z blogów, na który po tym wydarzeniu przestałam wchodzić; nie pamiętam dokładnie, ale to było coś w stylu, że „jak mogę tak publicznie - na blogu niby - chwalić się swoim dzieckiem, skoro ono tak wygląda”. Pamiętam, że dla mnie był to autentyczny szok, bo nigdy nie postrzegam niczyjej wartości przez pryzmat jego wyglądu, a tym bardziej własnego dziecka. Którym, notabene, można sie chwalić jak mało którym, ma 6 lat i biegle mówi w trzech językach, chociażby dlatego. Ale to taka dygresja). Wiem, że mieszkam w dużym mieście, oraz, że sam fakt, że ja się nie spotkałam z czymś takim, nie znaczy, że tego w ogóle nie ma. 

Ten post chcę jednak napisać dlatego, że nie podoba mi się ta medialna nagonka na cały polski naród i sposób argumentacji. Uważam, że problem jest całkowicie przeinaczany i wykorzystywany jako narzędzie walenia nas, Polaków, po głowach.

Po pierwsze, to nie Polacy są rasistami, jeśli już to rasiści są WŚRÓD POLAKÓW. Tak, w naszym narodzie też. I w każdym innym. Dosłownie KAŻDYM. Rasizm trzeba piętnować, ale nazywanie całości jakiegoś społeczeństwa rasistowskim to wstrętna manipulacja.

Jak świat światem ludzie INNI od większości byli odrzucani przez społeczeństwo. W Sparcie tych gorszych zrzucano ze skały. W komunizmie – izolowano w obozach pracy, psychuszkach (w sumie dalej się tak robi) albo w inny sposób. Swego czasu Amerykanie wieszali osoby o ciemnym kolorze skóry na przydrożnych drzewach, o prawdziwie rasistowskich przepisach prawa nie wspomnę. W islamie za niektórą inność grozi kara śmierci. W skali szkoły i podwórka też to jest wszechobecne. W latach dziewięćdziesiątych kolegę o ciemnej karnacji wyzywano od Cyganów lub Rumunów (wtedy zaczęła się plaga żebrania na naszych ulicach, to był wyjatkowo silny komentarz!), a z grubasów drwiono już w podstawówce - niejeden był kaszalotem. Dzisiaj obelgą nie jest już „Cygan” tylko „Ciapaty” lub „Beżowy” lub „Brudas”. Zmieniła się struktura etniczna tych „innych”, w sumie nic dziwnego, że język za tym podąża. Uwaga, nie mówię, że to cokolwiek normalnego czy pożądanego, ale bądźmy uczciwi w ocenie zjawiska.

Pakistanczycy mówią na nas „gori”, czyli biali, też od koloru skóry, czy to już rasizm...? Jak ktoś przeczyta książkę Asi Kusy „Zwyczajne pakistanskie życie” to zrozumie, że bycie białym w Pakistanie to ciężki kawałek chleba. A bycie niemuzułmaniniem to już w ogóle wymaga odwagi i siły charakteru...

Przykład Izraela to kolejna interesująca historia – żydzi mają czelność nazywać innych rasistami...? Ksiądz Chrostowski w swojej książce „Kościół, Żydzi, Polska” opisuje przypadek mężczyzny, który był synem Polski i żydowskiego profesora. W latach sześćdziesiątych rodzina zmuszona była wyjechać do Izraela. Tam ojciec rodziny zmarł. Syn był wyklęty przez wszystkich – wmyśl żydowskiego prawa nie był Żydem, bo jego matka nie była. A w myśl polskiego – nie był Polakiem.

„Mam dwie ojczyzny i obie nie moje. Pierwsza, bom był Żydem; druga, bom jest gojem"
W multikulturowych społeczeństwach, takich jak Szwecja, też dochodzi dyskryminacji na tle rasowym. Chociaż Szwedzi zupełnie inaczej to demonstrują. Jako naród unikający konfliktów nikt Ci tego nie powie nigdy w twarz, ale noże w plecach to norma, niestety. Nieoficjalnie mówi się, że z obco brzmiącym nazwiskiem nie ma szans na pracę. Testowano nawet wysyłanie CV z podmienionym nazwiskiem na szwedzkie, gdzie tylko szwedzko brzmiące nazwiska zostały zaproszone na rozmowe kwalifikacyjną. Identyczne CV z nazwiskiem arabskim – nie.

Dzisiaj przeczytałam z kolei o tym, że segregacja mieszkaniowa jest identyczna tutaj, jak wszedzie na świecie – gdy dzielnica robi się w 3-4% „etniczna” to rodowici mieszkańcy, których na to stac wyprowadzają się do innej. A „etniczni” często wolą przebywać w swoim gronie i ani im się śni integrować (link do artykułu, po szwedzku)

Wydaje się, że policzne hasła walki ze zjawiskiem segregacji należy włożyć w kategorię pobożne życzenia (czyt. ideologia). Ludzie muszą nauczyc się koło siebie, ale nie da się nikogo zmusić do ukochania inności, piętnowanie tego to jak zmuszanie kogoś do jedzenia zupy pomidorowej, gdy on woli ogórkową.

Druga rzecz, która w tym wszystkim mocno pobrzmiewa i jest wyjątkowo niesprawiedliwa, to szyderstwa z Kościoła katolickiego. „Katolik rasista” pobrzmiewa w co drugim komentarzu. Troche podobna manipulacja do argumentu, ze chrześcijanie muszą przyjąć wszystkich uchodźców bez zadawania żadnych pytań, bo Bóg kazał być miłosierny. Wyszydzanie katolicyzmu z tego powodu, że wśród katolików są rasiści to dla mnie ten sam intelektualny poziom co dezawuowanie katolicyzmu z powodu tego, że wśród katolików są złodzieje, kłamcy, pasibrzuchy, cudzołożnicy czy mordercy. No niestety są. Człowiek, który się staje katolikiem, nie przestaje być człowiekiem i popełniać grzechów. Tak, powinien z nimi walczyć. Chodzić do spowiedzi i pracować nad poprawą charakteru. Ale grzechy dalej będą popełniane, bo taka jest natura ludzka. Twierdzenie, że nie powinno ich być jest kolejną manipulacją. Bo nie słyszałam, by jakakolwiek nauka Kościoła mówiła o rasach czy ich wartości. Wręcz przeciwnie – to chyba jedyna religia świata, która jest z założenia przeciwna eugenice czy wartościowaniu ludzi (stąd, między innymi, protesty przeciwko IVF czy aborcji... bo nie ma czegoś takiego jak niepożądane życie). Nie znajdzie się żadnego dokumentu kościoła nawołującego do poniżania kogokolwiek ze względu na pochodzenie czy kolor skóry. Nawet ostatnio na mszy słyszeliśmy: „Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: „Przyjacielu, przesiądź się wyżej ”; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony».”

Od niedawna mamy też nowy wymiar problemu. Inwektywą stało się słowo „uchodźca”. Pewnie dlatego, że kojarzy się jednocześnie z Cyganem, Arabem, murzynem, oszustem i cwaniakiem. Signum temporis. Stało się tak za sprawą buntu przeciwko tej niesprawiedliwości społecznej - dzisiejszym uchodźcom nieba się przychyla w naszych szerokościach geograficznych, dostają wyjątkowe przywileje. W szwedzkich kolejkach do mieszkań przeskakuja tych, którzy w niej stoją od lat, dostają zapomogi, o jakich nie śniło się rodowitym Szwedom, a popełniane przestępstwa są puszczane płazem. Czy to dzięki ideologii (co jakichś czas wychodzą na jaw przypadki fałszowania informacji o pochodzeniu sprawcy przestępstwa, których się dopuszały lewicowo nastawione ofiary przestępstw, by nie pokazywać w złym świetle idei otwartych granic), czy po prostu przez fakt, że przestępcy kłamią o swojej tożsamości, a jeśli są nieletni, lub choćby tak twierdzą, to nawet nie wolno im pobrać odcisków palców. W ostatnich latach ilość przestępstw ogromnie wzrosła, a ich wykrywalność dramatycznie spadła, do 14% w zeszłym roku. Politycy i policja chowają głowy w piasek, także ze względów ideologicznych, a ludzie czują się bezsilni i narasta frustracja. To wszystko powoduje, że coraz więcej ludzi płonie gniewem na widok osoby o ciemnym kolorze skóry albo na widok hidżabu. Tym, którzy pochodzą z tych samych krajów ale są uczciwi i praworządni to wszystko wyrządza ogromną krzywdę. Ale nie dziwię się temu, że ktoś może być uprzedzony do pewnej grupy ludzi. Dzisiaj bardziej do „ciapatych” i „arabów” niż cyganów czy grubasów. Takie czasy :/  Sama jestem uprzedzona do niektórych grup, nie otworzę drzwi nieznanej osobie o wyglądzie Somalijczyka, no niestety.

To naprawdę nie jest łatwe nie dać się zwieść pozorom i popatrzeć na człowieka jak na Człowieka. Na każdego indywidualnie, bo każdy jest odrębna osobą. Gniew, bezsilność i strach naprawdę grają tu ogromna rolę, i jeśli ktoś nie potrafi złożyć swojego życia w rękach Boga to zawsze będzie podążał za tymi instynktami, takie jest moje tłumaczenie takiej postawy.

Podsumowując. Patrzmy na problem uczciwie i realnie, zawsze rasizm trzeba piętnować i nazywac po imieniu. Ale analizujmy prawdziwe przyczyny zjawiska i akceptujmy to, że ktoś może nas nie polubić nawet bez powodu.

Tego właśnie uczę moje dzieci. Jedno z nich czasem pyta ze smutkiem „mamo, a dlaczego ja jestem taki brązowy, chcę być taki jak ty”. Zawsze zasmuca mnie ogromnie to pytanie, bo może oznaczać, że mojemu synkowi, który jest niewinnym, ufnym, kochanym dzieckiem, ktoś zrobił jakąś przykrość. Za każdym razem cierpliwie dopytuję, dlaczego w ogóle o to pyta, jest piękny taki, jaki jest i nie mamy wpływu na nasze genetykę. Po czym dodaję, że kocham go nad życie takiego, jaki jest. I że nawet sam Bóg go ukochał nad swoje życie.
Ale także uczciwie wyjasniam, że, niestety, wszędzie może się zdarzyć, że spotka kogoś, kto popatrzy na niego krzywym okiem. Bo wiele zła dzieje się na świecie, ludzie krzywdzą innych z różnych powodów, takich ludzi jest zresztą ogromna wiekszość. I on nie może nigdy uwierzyć takiemu spojrzeniu. Bo prawdziwie widzi się tylko sercem.


8 września 2016

Poszybować jak Ptak

Spodobało mi się kiedyś określenie, że żyjemy w czasach nagród za uczestnictwo. Czyli takiej rzeczywistości, gdzie każdemu należy się uznanie za sam fakt brania w czyms udziału. Skutek tego jest taki, że niemal wszystko straciło na wartości – no bo skoro każdy może wziąć we wszystkim udział i każdy będzie tak samo doceniony to po co w ogóle się starać...?
W tle, oczywiście, walka o równość. Przecież nie można nikogo dyskryminować za to, że nie ma słuchu, prawda? Przecież to niesprawiedliwe odmawiac komus prawa do samorealizacji. Niech gra w zespole, „good job!”.

To samo dotyczy osiągnięć naukowych czy sportowych w szkołach, na tym niższym poziomie. Bo na tym najwyższym już mamy do czynienia z „życiem” i ono weryfikuje to wszystko, co do tej pory pracowicie równaliśmy walcem.

Przerażająca perspektywa. Już kiedyś pisałam tu o szwedzkim prawie Jante czy o metodach Amy Chua, chińskiej matki w USA, która niemiłosiernie cisnęła swoje córki we wszystkich dziedzinach edukacji, ale przede wszystkim w muzyce. Wczoraj znowu zostałam zainspirowana tym samym zagadnieniem – jako że jestem matką bardzo mnie ono interesuje.

Obejrzeliśmy film „Whiplash”, o studencie pierwszego roku prestizowej szkoły jazzu w Nowym Jorku, którego talent zostaje zauważony przez charyzmatycznego nauczyciela, Fletchera. Chłopiec trafia do elitarnej orkiestry pana Fletchera, ale praca w niej okazuje się być torturą. Nauczyciel wydaje się pomiatać uczniami i wymagać od nich rzeczy niemożliwych. Niewybredny język, rzucanie w uczniów przedmiotami, wiele godzin pracy, łzy i krew to była codzienność. Wielu nie wytrzymywało tej presji.

(Teraz będzie trochę spojler, ale nie taki straszny – nie zdradzam fabuły filmu, ale jego mądre przesłanie)



Ale na tym właśnie polega szlifowanie diamentów. Otóż okazuje się, że postawa nauczyciela to nie są żadne sadystyczne zapędy czy zemsta za własne nieudane życie. Mistrz Fletcher (grany zresztą przez mistrza, J.K. Simmonsa, który, notabene, jest także muzykiem z wykształcenia) jest zainspirowany historią Charliego Parkera, który na początku swojej kariery saksofonisty trafił do zespołu Jo Jonesa.

Podczas jednej z sesji nie dał rady zagrać dobrze, a wściekły dyrygent rzucił w niego talerzem od perkusji, ledwo się uchylił i ledwo uratował głowę. Ośmieszony schodzi ze sceny, rozpacza całą noc. A następnego ranka co robi? Zabiera się za ćwiczenia. Ćwiczy i ćwiczy, mając jeden cel przed oczami – żeby nikt się z niego nigdy więcej nie śmiał. Rok później wraca do klubu Reno i wchodzi na tę sama scenę i gra najlepsze solo, jakie świat kiedykolwiek słyszał.
Wyobraź sobie, co by było gdyby Jones wtedy powiedział do młodego Parkera: „Hmm, niech będzie, Charlie, w porządku. Dobra robota”. Charlie by wtedy pomyślał: „Cholera, naprawdę jestem niezły”. I koniec historii. Nie ma Ptaka! [“Bird” to był pseudonym artystyczny słynnego jazzmana]. Jak dla mnie to by była totalna katastrofa.
Ale to jest to, czego dzisiaj chce świat. A ludzie zastanawiaja się dlaczego jazz umiera.
Widzisz, chłopcze, to, co robię to absolutna konieczność. To, co robię w szkole to nie jest dyrygowanie. Każdy idiota może stać na środku i dyktować tempo. Jestem od tego, by wydobywac z ludzi tego, co najlepsze. Inaczej pozbawiamy świat Charlie Parkerów i Louisów Armstrongów.
- Ale czy jest jakaś granica? – pyta zaintrygowany uczeń.
- Nie, nie ma. Bo prawdziwego Charliego Parkera nie da się zniechęcić.
[dialog z filmu "Whiplash"]

29 sierpnia 2016

Szwedzki apartheid


Ciąg dalszy sportu, w pewnym sensie ;)

W szwedzkich mediach burza, bo któraś szkoła podstawowa (klasy 1-9) zdecydowała się wprowadzić odrębne lekcje dla chłopców i dziewcząt. A lokalne kuratorium pozwoliło.

No i huczy. Że przecież Szwecja to taki równościowy kraj, jak można tak ograniczać dzieci. Przecież to państwo świeckie, co nas obchodzą czyjeś religijne zakazy. W podtekście, oczywiście, że większość uczniów danej szkoły to muzułmanie i to dlatego tak łamane są standardy demokracji.

Nawet chrześcijańskie media (tak, są tu takie) i zapiekli krytycy idiotycznych pomysłów rządu biją na alarm, czytam blog Marcusa Birro i zdębiałam. Taki rozsądny facet, a porównuje odrębne lekcje wuefu do apartheidu. "W Szwecji nie rozdzielamy ludzi ze wzgledu na płeć, co za ciemnogród!". "Odzielanie chłopców od dziewcząt na czas wuefu to seksualizacja!" (że też nikt nie zauważa seksualizacji podczas obowiązkowej edukacji seksualnej czy zabierania dzieci na parady równości... ) "Mamy takie postępy w integracji i równości, jak można to zaprzepaszczać!".

A ja siedzę i nie wierzę, Ten kraj (sic!) całkiem zdurniał. Jak może NIE BYĆ oddzielnych lekcji wuefu?? Przecież to zupełnie naturalne, że młodzież w okresie dojrzewania NALEŻY oddzielić od siebie na takich zajęciach! Z mnóstwa powodów. Bo chłopcy i dziewczynki rozwijają się w innym tempie, więc na każdym etapie trzeba im wyznaczać cele właściwe dla ich etapu rozwoju. Bo dziewczynki miesiączkują i rosną im piersi, i straszne się wtedy wstydzą chłopców. Bo chłopcy zaczynają rosnąć w górę, wysoko skakać i szybko biegać - i już dziewczyny sobie z nimi nie pograją w kosza czy nogę, bo to zero frajdy (no chyba, że tak wyrównamy szanse, że wtedy to już absolutnie nikt nie będzie miał żadnej frajdy). To tak oczywiste, że aż dziwię się, że trzeba to komukolwiek tłumaczyć.

Całą podstawówkę miałam w-f oddzielnie od chłopców, i to często nawet w innych godzinach - bo była jedna sala, więc trzeba było si dzielić, My na 8 rano, a chłopcy zostawali po lekcjach, albo na odwrót. Sporadycznie łączono klasy gdy nauczyciel był chory, albo gdy trzeba było zagrać jakieś sparingi. Notabene do dziś pamiętem jeden wuef w czwartej klasie (10 lat). Połączono nas z chłopakami, bo któryś wuefista zachorował. Pamiętam, że musiałam być w parze z jakimś chłopakiem i było to traumatyczne przeżycie dla dziesięciolatki. 

Oddzielne lekcje wuefu to dla mnie normalność, a nie żaden religijny nakaz. O PeErelu można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był religijnym reżimem...

Myśląc z perspektywy czasu, wiele zajęć w tym okresie życia powinno być rozdzielonych - żeby każdy mógł się skupić na włożeniu pełnego wysiłku i nie kępowanie się płcią przeciwną. Tudzież nie przejmowanie się tym, jak wyglądam albo z kim biega ulubiony kolega (w późniejszym wieku ;) ). Dlatego właśnie metoda harcerska zakłada podział na organizację harcerek i harcerzy, żeby młodzież się rozwijała a nie flirtowała. Sama prowadziłam później drużynę harcerek i pamiętam, jakiego małpiego rozumu dostawały przy wszelkich zajęciach z drużyną chłopców. Taka dygresja. Mówimy tu o WUEFIE, gdzie nawet w Szwecji kobiety i mężczyźni rywalizują oddzielnie. Dlaczego taki raban o lekcje w szkole?

Szczena mi opadła i stwierdziłam niniejszym, że to społeczeństwo ma już tak wyprane mózgi, że chyba naprawdę tylko islamizacja jest nadzieją na normalność... nie myślałam, że kiedykolwiek dojdę do takich wniosków.

27 sierpnia 2016

Jedzie pociąg, jedzie

Mamy we Wrocławiu Szuflandię ;) Gdybym nie była z dziećmi siedziałabym tam chyba cały dzień, coś niesamowitego.

To znaczy gdybym nie była z Kubusiem, Kami też by tam siedział cały dzień. Panie strażniczki wyłapują dzieci i dają im zadania. Policz ile w całym kolejkowie jest ptaków. Albo kotów. Albo... ZNAJDŹ KROKODYLA.

Kami znalazł :)



22 sierpnia 2016

Głowy w piach

Podczas oglądania igrzysk, kilka razy miałam dziwne odczucie, że coś tu nie gra.

Jak to jest możliwe, że gramy z Iranem a jednocześnie setkom Iranczyków przyznaje się azyl w zachodniej Europie? Jednego dnia uznajemy, że dany kraj prześladuje ludzi, a kolejnego poklepujemy go po plecach i pijemy szampana na olimpiadzie. Gratulujemy sukcesu, wspaniale przygotowaliście Waszą drużynę, outta boy!

Ja rozumiem, że nie ma czegoś takiego jak odpowiedzialność zbiorowa. Ale igrzyska to nie są tylko zmagania sportowców – ale zmagania oficjalnych reprezentacji różnych państw! Rafael Nadal nie gra tu z Djokovicem, tylko Hiszpania gra z Serbią.

W czasach zimnej wojny państwa takie jak Polska nie mogły swobodnie wysyłać swoich sportowców, gdzie chciały. A także – ci sportowcy nie mogli pojechać tam, gdzie sportowo zasługiwali. O wszystkim decydowała polityka. Także dlatego, że panicznie obawiano się „ucieczki na zachód” (taki wstyd! to by pokazało, że w Polsce coś nie działa!).

Jeśli teraz nie ma żadnego problemu z przyjmowaniem sportowców z Iranu, Tadżykistanu, Erytrei, Somalii, Sudanu, Afganistanu czy Korei Północnej to znaczy że uznajemy te państwa za równe wszystkim innym. I tym samym nie ma żadnego powody, by przyjmować jakieś masy ludzi uciekające z tych państw (oczywiście nie mówię o pojedynczych, uzasadnionych, przypadkach). No albo – albo!

Pamiętam z lekcji historii, że w 1936 roku wiele państw straszyło Hitlera bojkotem igrzysk w Berlinie, jeśli ten nie odstąpi od polityki wykluczenia z nich sportowców pochodzenia żydowskiego. Odstąpił.

A teraz spokojnie machamy swoimi flagami maszerując wśród tych, którzy machają flagami państw, które wsadzają ludzi do obozów koncentracyjnych. Z uśmiechem podajemy rękę przedstawicielowi ministerstwa kraju, którego połowa populacji uciekła do Europy.

Naprawdę staramy się rozdzielić sport od polityki czy też wygodniej schować głowę w piasek? A może to o kasę chodzi, bo jakby programowo eliminować te kraje z czołówki listy Human Rights Watch to może by się okazało, że ileś milionów od Rosji nie spłynie...?

20 sierpnia 2016

Zakręć jak Beckham?



Kobieca piłka nożna jest jak świnka morska - ani świnka, ani morska...

Myślałam, że się przekonam, w końcu w Szwecji ta dyscyplina jest coraz bardziej popularna. Dzieci znajomych trenują, normalna sprawa. Właśnie oglądam finał - wielka rzecz jakby nie patrzeć, Olimpiada!

A jednak nie. Żałosne widowisko. Żadna nie przypomina Beckhama.

Dziewczyny niby wiotkie i piękne. Ubrane przyzwoicie (w przeciwieństwie do siatkówki plażowej, gdzie strój kobiet przypomina bardziej ten do tańca na rurze), biegają i podają sobie piłkę, czemu nie.

Ale piłka nożna to nie tylko kopanie. To wślizgi, główki, branie piłki "na klatę". Także przewracanie się i faule. W tej grze kobiety wyglądają wyjątkowo niekobieco.





Całość jest też o wiele wolniejsza niż w wydaniu mężczyzn - słaba podróba prawdziwego meczu, jak dla mnie.

Wiem, siatkówka, ręczna czy inne dyscypliny sportu też są inne w wydaniu kobiet i mężczyzn. Muszą być - inna dyspozycja fizyczna. Ale jednak jest różnica. Nawet nie tylko w kontaktowości, wszak w ręcznej czy koszu też zawodnicy dotykają się nawzajem, a czasem nawet drą koszulki.

W moim odczuciu piłka nożna zupełnie nie przystoi kobietom głównie przez to, że... trzeba to wszystko robić nogami. Jakoś zupelnie mi to nie pasuje do misji kobiety, którą jest tworzenie piękna, ciepła, delikatności. Od kopania (ogródka, piłki czy napastnika) jest mężczyzna, nawet jeśli to kobieta czasem załatwi łopatę.

17 sierpnia 2016

Smaki Polski B


Tegoroczne wakacje były wyjątkowo udane. Piękne miejsca, ciekawe imprezy "towarzyszące", nowe smaki... zakochałam się w Polsce B. Tej tak często pogardzanej przez Polskę A, czyli "ziemie odzyskane". To był mój pierwszy raz na wschodzie, napiszę na pewno o najpiękniejszych miejscach i spotkaniach. Ale do serca przez żołądek...

Białystok ma najlepsze lody na świecie. Tak jak nie przepadam za lodami, tak wracałam tam dwa razy. Dzieci też.


W Lublinie odkryłam popularny szwedzki napój zwany cydrem. Promowany powszechnie cydr lubelski ("o, co to takiego? weźmy jeden na spróbowanie, w końcu lokalny specyjał") okazał się przebojem gorącego lata. Nawet dzieci ochoczo łykały, musiałam bardzo ich hamować... Pamiętam jak mój pierwszy szef Szwed z łezką w oku wspominał swój ulubiony szwedzki cider. Nie miałam pojęcia co to takiego, a jak kiedyś nam przywiózł na spróbowanie to byłam mocno zawiedziona. Zwykła oranżada w sumie...

Ale teraz przeprosiłam się z cydrem. A raczej - dorosłam do niego :) Uwielbiam tę goryczkę, która tak doskonale gasi pragnienie.
Cydr - trunek przygotowywany z soku jabłkowego i drożdży. Wykazuje właściwości antyoksydacyjne - dzięki zawartości przeciwutleniaczy neutralizuje wolne rodniki.

Cydr może być niegazowany, musujący - z naturalnym CO2 i sztucznie gazowany dwutlenkiem węgla. Najbardziej popularny jest na Wyspach Brytyjskich, we Francji, Hiszpanii i w Skandynawii. Ale od niedawna cydr (cider, jabłecznik, apfelwein) zdobywa uznanie Polaków.
Czym różni się cydr od wina jabłkowego?

Cydr (2-7% alk.) jest napojem o niższej zawartości alkoholu niż wino jabłkowe (9-18% alk.) Główną różnicą między nimi jest to, że w cydrze sok jabłkowy nie jest dosładzany cukrem przed fermentacją.



Wróciłam wczoraj do domu i zaskoczyła mnie nasza jabłonka - w tym roku wyjątkowo obrodziły jabłka! Niektóre są wielkie i słodkie.

Zgodnie ze swoją zasadą nie zmarnowania niczego upiekłam już ogromne ciasto z jabłkami.
A z reszty planuję zrobić cydr :)
Przepis na domowy cydr

Składniki:
15 kg jabłek
drożdże specjalistyczne
pożywka dla drożdży

Wykonanie

Sama produkcja cydru nie jest problematyczna. Najważniejszy jest odpowiedni dobór jabłek. Najlepszy cydr otrzymamy wybierając 40% jabłek kwaśnych i 60% jabłek słodkich. Jabłka kroimy (nie obieramy ich ze skórki) i wyciskamy z nich sok w sokowirówce. Sok jabłkowy przelewamy do balonu, w jakim tradycyjnie produkuje się wino, dodajemy namnożone drożdże i pożywkę. Fermentacja powinna zachodzić w temperaturze 20-24 st. Celsjusza. Po około dwóch tygodniach, kiedy trunek przestanie już pracować, zlewamy go znad osadu soku i w chłodnym miejscu pozostawiamy na czas 2-3 tygodni. Po upływie tego czasu cydr przelewamy do butelek. Nie musi dłużej leżakować. Trunek jest gotowy do wypicia!
Przepis na cydr musujący

Jabłka i sok przygotowujemy w taki sam sposób jak w przypadku zwykłego cydru. Sok fermentujemy przez 7-10 dni w temperaturze ok. 24 st. Celsjusza. Następnie przelewamy go do butelek. Najlepsze będą półlitrowe butelki do piwa. Do każdej z nich dodajemy łyżeczkę cukru. Kapslujemy butelki i odstawiamy na 3-5 dni w ciepłym miejscu (temp. ok. 24 st. Celsjusza). Cukier w reakcji z drożdżami zamieni się w delikatne bąbelki. Butelki przenosimy do chłodnego miejsca jeszcze na 3 tygodnie. Po upływie tego czasu przyjemnie musujący cydr jest gotowy!
Pamiętaj! Cydr najlepiej smakuje schłodzony. *


Muszę jeszcze poszperać za przepisem na kwas chlebowy...


Dorosłam bowiem także do kwasu chlebowego. Widywałam go wcześniej w sklepach, ale nazwa nie kojarzyła mi się z niczym przyjemnym... A tu taka niespodzianka. Smakuje trochę jak szwedzki julmust, czyli popularny szwedzki napój bożonarodzeniowy. Jego smak - w moim odczuciu - przypomina rozgazowaną coca colę, ale nie wolno tego powiedzieć przy Szwedzie.

Kwas chlebowy jest bardziej wytrawny i lekko musujący. Pyszny!

Schłodzony, był naszym zbawieniem w upalny dzień w sercu białowieskiej puszczy.












* źródło: http://www.poradnikzdrowie.pl/zywienie/przydatne-w-kuchni/cydr-jablkowy-co-jest-i-jak-go-zrobic-przepisy-na-cydr_42025.html

17 lipca 2016

Wpis techniczny

Przenosiłam dzisiaj niektóre wpisy między blogami, niektóre komentarze się nie przeniosły i nie umiem tego naprawić manualnie.
Przepraszam za niedogodności.

Drugi blog, prywatny, został ponownie zamknięty i tak już zostanie.

10 lipca 2016

Co masz zrobić jutro...

... zrób dziś.
A co masz powiedzieć dziś - powiedz jutro.

Jakiś mędrzec to wymyślił chyba.

Nie zdaję sobie sprawy z tego jak ważne jest czasem ugryźć się w język. Zawsze brałam takie "rady" za oklepane powiedzonka, dopóki nie doświadczyłam jak słowo - a zwłaszcza pochopne słowo - może niszczyć.

Powiesz jedną rzecz w gniewie,  trafisz na nieciekawy emocjonalnie moment u drugiego, więc ten ci odwinie z nawiązką. W dodatku w tym zakręceniu nie ocenisz trzeźwo rozmiaru szkody, wyda ci się ogromna a twoja krzywda wielka. Nie będziesz potrafić spojrzeć obiektywnie. Interlokutor, który pewnie też czuje, że nastąpił konflikt, dodatkowo się wzburzy, bo przecież chciał dobrze, i nie jego wina, że wyszło źle. Może niczyja wina. Ale ludzie sobie już skoczą do gardeł.

I w jeden dzień  zburzysz kilka lat mozolnej pracy nad budowaniem dobrego dzieła.

Chwila braku cierpliwości - i tyle zła.


Natrafiłam na ciekawy artykuł o tym, że dzięki tej jednej cnocie można zablokować wiele wad. Dobrze podsumowane.
Św. Augustyn ujmuje to tak: ”cierpliwość ludzka jest tym dzięki czemu znosimy zło z równowagą umysłu – to jest wolni od zaburzeń ze strony smutku – po to, byśmy na skutek znieprawienia umysłu, nie odstąpili od dobra, poprzez które dochodzimy do dóbr większych” (tamże, q. 136, a. 1)

Czyli: cierpliwość pozwala nam doznać smutku i nie skoncentrować się na nim, nie zafiksować na swojej krzywdzie, ale myśleć czysto i uczciwie o Większej Sprawie.

Bardzo trudne. Dzisiejszy świat w ogóle nie pozwala nam na powściągliwość - musisz wyrazić siebie! postaw na swoim! bądź sobą! (wybierz pepsi ;) ). Człowiek, który nie zareaguje natychmiast to mięczak i tchórz.

Chciałabym nauczyć się tego.
Pracować nad charakterem. Czy nie jestem już za stara na takie rzeczy...?

No i jak odwrócić słowa, które padły? Jak nie zakopać się w kolejnym żalu na te, które się usłyszało "w odwecie" (bo tamta osoba też nie miała dość cierpliwości... jak każdy z nas chyba). Jak się pojednać?

Co się stało, to się nie odstanie. Też ludowa mądrość.
:/

9 lipca 2016

Polsko-ruska Madonna

Chyba się uda. Chyba, bo uwierzę jak dotknę ;)

Otóż... jedziemy na wymarzoną "ścianę wschodnią"!!! Wymarzoną przeze mnie, rzecz jasna.

Mąż powiedział wreszcie sakramentalne TAK. "Tak, możesz wybrać miejsce wakacji". No to wybrałam: Hajnówka, Puszcza Białowieska, Garbarka, Kodeń, Kostomłoty, Lublin.


Ach, jak się cieszę. Nigdy nie byłam w tych miejscach, tak wiele razy marzyłam.

Raz udało się pojechać do Kostomłotów. To wyjątkowe miejsce - jedyna na świecie cerkiew w obrządku neounickim czyli bizantyjsko-słowiańskim. Byłam tam w 1999, jako drużynowa ze swoimi zastępowymi, taka wędrówka "starszyzny" ;) My i dwóch chłopaków z zaprzyjaźnionej jednostki, tak dla ochrony. Wspaniały czas, niezapomniany. Lasy lubelszczyzny plus kilka dni w Kostomłotach.

Ciekawe jak teraz doświadczę tego miejsca. Już pewnie nie ma pana Witka, który z takim zapałem nam wszystko opowiadał - nauczyciel z Białegostoku, którego pasją było to miejce. To on malował ściany cerkwi i kosił trawę przez całe lato. Wiele lat potem dostawałam od niego życzenia świąteczne. Wstyd, ale nie mam pojęcia, co się z nim dzieje.
Nie ma również archimandryty Romana Piętki - wyjątkowego kapłana, który przywrócił to miejsce do życia. Zmarł w 2007.
Ale Kościół jest i żyje.




Trochę się boję długiej jazdy samochodem z dziećmi, bo moje dwa jęczące trole potrafią doprowadzić mnie do szaleństwa. Zdaję sobie też sprawę, że długie zwiedzanie czegokolwiek nie wchodzi w grę. Cóż, zadowolę się krótkim.

Obawiam się też tego, czy agroturystyka w Polsce będzie zjadliwa dla człowieka, który nigdy nie spędzał wakacji w lesie, nie mówiąc o namiocie. Cóż, życie to kompromisy - a dla miejskich dzieci wieś jest ciekawa, no i ogniska będziemy robić (hurra!).

Najbardziej jednak boję się komarów. Chyba sobie burkę kupię, taką z gęstą siatką na oczy.

Ale nie zrezygnuję z odwiedzenia drewianych cerkwi i Królowej Podlasia w Kodniu!




P.S. Amatorom Kresów polecam wspaniałe opowiadanie Kaczki, autorki bloga On Her Majesty's Secret Service
http://www.biznesistyl.pl/kultura/ksiazka/4390_matka-bosk-czasow-swietgo-spokoju-najlepsza-w-konkursie-zaloguj-sie-na-kresach.html

23 czerwca 2016

Warszawa

Otóż okazało się, że wypasiona cyfrowa prognoza pogody ICM kłamie.

Ucieszona obiecanymi 25 stopniami i żadnymi opadami, poleciałam do Warszawy bez kurtki i w sandałkach. Przytomnie wzięłam jeszcze buty do biegania, w końcu będzie szansa się wyspac i poruszac się trochę przed zajęciami.

W butach do biegania przechodziłam całe dwa dni, bo w sandałkach sie nie dało...

Szkolenie okazało się jednak świetne, a sama Warszawa - jak zwykle - wzruszyła mnie.

No bo co ja na to poradzę, że sam widok nazw niektórych ulic powoduje u mnie gardłościsk. Plac Krasińskich, Freta, Aleje Jerozolimskie. Ilekroć jestem w Warszawie czuję wzruszenie. Może dlatego, że rzadko tu przyjeżdżam.
A może po prostu to wszystko przypomina mi skąd jestem.

Z ludzi, którzy nie poddali się germanizacji, rusyfikacji, sowietyzacji. Którzy okupili to swoją krwią.

Patetycznie brzmi... trudno. Takie są właśnie fakty. Na codzień nie myślę o tym, ale nawet mimowolne dotknięcie historii, jak widok pamiątkowej tablicy czy Polski Walczącej, ustawia moją rzeczywistość we właściwej perspektywie.

Przy okazji prawie wpadłam na Andrzeja Dudę, z jakimiś Chińczykami się lansował po placu Zamkowym. Prawie, bo byliśmy głodni i trzeba było szukać czegoś do jedzenia (warszawskie ceny to jednak duże rozczarowanie... strasznie poszły w górę przez ostatnie lata!), z daleka obserwowaliśmy przygotowania do spotkania na szczycie. To też uroki Warszawy :)

19 czerwca 2016

Szkoła w Arlöv

Coraz częściej docierają do nas niepokojące informacje dotyczące okolicznych szkół. Ale dzisiejsza mnie naprawdę poraziła.

Oto historia Marka, który ma diagnozę autyzmu. Znam tego chłopca, to znaczy na ile da się poznać takie dzieci. Chodził do poprzedniego przedszkola Kamyczka, ma polską mamę. Wiele razy widywałam ich rodzinę na spotkaniach przedszkolnych, albo placach zabaw, zwróciłam uwagę, że nigdy się nie otwierali na innych. Marek potrafił bawić się na tym samym placu zabaw co Kamyczek, obie mamy mówiły do swoich synów po polsku, ale nie następowała żadna interakcja. Dwa różne światy. Teraz rozumiem dlaczego. Ona nie chciała go zmuszać do zabaw z kimś innym, on nie czuł takiej potrzeby. Pewnie ze mną też nie chciała gadać w obawie, że będę ją naciągać na jakieś towarzyskie Everesty.

Marek jest starszy o dwa lata (kalendarzowe) od Kamyczka, bo w tym roku już chodził do pierwszej klasy. Do szkoły, która mieści się tuż obok poprzedniego przedszkola, w drugiej części naszej gminy. Do tej szkoły poszło bardzo wielu przedszkolnych kolegów Kamyczka.

Zerówka przebiegła dobrze - z uwagi na diagnozę autyzmu, chłopcu przysługiwał osobisty asystent, którego otrzymał razem z innym kolegą z klasy. Ale w trakcie roku zmienił się dyrektor, a latem 2015 wielu nauczycieli odeszło z pracy (mówią, że zła atmosfera w szkole, oficjalnym powodem są braki w kompetencjach, jako że w tym czasie zmieniły się przepisy i niektóre kwalifikacje przestały wystarczać), zabrakło personelu dla takich dzieci jak Marek. Ponoć w szkole jest więcej dzieci z większymi potrzebami, argumentuje nowa pani dyrektor. Rodzice byli przerażeni perspektywą braku asystenta w kolejnym roku szkoły.

Pierwsza klasa zamieniła się w koszmar już w pierwszych dniach szkoły, w sierpniu. Jednego razu Marek został pogryziony przez inne dziecko, gdy znajdowali się sami w klasie. Dzień później chłopiec został popchnięty na ziemię i zastraszony, co spowodowało, że uciekł ze szkoły. Kwadrans później odnalazła go mama, płakał. Nie miał na sobie butów.
Żadnego z tych występków nie odnotował personel szkoły.

Jeszcze jesienią 2015 rodzice kilkakrotnie zgłaszali się do inspektora szkolnego [coś jakby kuratorium  - przyp. moje].

3 września 2015: Marek i trzech innych uczniów zostało powalonych na ziemię i skopanych przez grupę innych uczniów
 
5 listopada 2015: Trzech uczniów kłóciło się z Markiem w szatni, po czym kopali go. 
 
13 listopada 2015:Jeden z uczniów kopał i bił Marka, dopóki nauczyciel nie zainterweniował.
 
23 listopada 2015: Marek został popchnięty z dużą siłą, tak że spadł z krzesła i uderzył głową o ziemię. Policzek został przecięty i spuchł, potem zaczął krwawić.

Mama Marka pojawiła się w szkole po kilku godzinach, ale nikt nie wiedział co się stało. Syn miał plaster na policzku. Rodzice postanowili przeprowadzić obdukcję w przychodni, po czym zawiadomili policję.
 
W trakcie pierwszych miesięcy szkoły odbyli wiele bezowocnych spotkań z dyrektorką szkoły. Po ostatnim wydarzeniu nie odezwała się do nich więcej.

Po piekle jesiemi przyszły jeszcze gorsze doświadczenia.

Jeden z nowo zatrudnionych nauczycieli poszedł na zwolnienie lekarskie po 1,5 miesiącu pracy. Stres, wynikający z poczunia nie panowania nad sytuacją. W klasie było wielu uczniów, którzy wymagali specjalnej opieki. Zaczęły się zastępstwa mniej lub bardziej wykwalifikowanego personelu. Problemy klasy Marka rozprzestrzeniły się na drugą pierwszą klasę, gdyż nauczyciele i asystenci [w Szwecji występuje instytucja "pomocnika nauczyciela", który pomaga opanować klasę, ale nie jest pedagogiem] zaczęli kursować pomiędzy nimi. Sytuacja pierwszaków całkowicie wymknęła się spod kontroli.

Na przełomie roku wielu rodziców zdecydowało się zabrać swoje dzieci z tej szkoły. Artykuł opisuje drugi przypadek - dziewczynki, która ma problemy ze słuchem i nosi aparat. Nie będę go tu rozwijać, bo chcę się skupić na jednej historii, tej bliższej mi.

Sygnały o problemach w szkole zaczęły docierać do władz gminy już jesienią. Informowano przede wszystkim o przypadkach mobingu, kłótni w klasach oraz bójek. Nie było żadnej interwencji. Po pierwsze kładziono to na karb zmian personalnych oraz dużej - większej niż średnia - ilości zwolnień lekarskich wśród nauczycieli. Ale przede wszystkim czekano na raport dyrektorki szkoły, który nie wpłynął dopóki sytuacja nie stała się naprawdę poważna.

Mimo wszystko pracownicy władz szkolnych nie chcą się przyznać do błędów. Nawet wiedząc, że jedna trzecia rodziców złożyła na policję zawiadomienia o popełnieniu przestępstw - 28 zgłoszeń w minionym roku szkolnym, tylko wśród pierwoszoklasistów. Za wszystko obwinia braki personalne i braki w procedurach szkoły.
 
Nie trzeba chyba dodawać, że poziom wiedzy uczniów też okazał się alarmująco niski. "To zdolna grupa, ale brak nauczyciela przeszkodził w osiągnięciu postępów" [zaiste, geniusz... szef programowy szkoły!... komentarz mój].

Nie będę tłumaczyć reszty artykułu, jest dość długi. Postaram się streścić.
 
Pani dyrektorka odpowiada na pytania o tę sytuację, tłumacząc, że według niej Marek nie potrzebował aż takiego wsparcia, że w szkole są gorsze przypadki. Inny pracownik gminy bije się w piersi, że to nieakceptowalne, że asysten się należy i trzeba poruszyć niebo i ziemię.
Pani dyrektor jako rozwiązanie problemu proponuje "poprawę działania szkoły", co "będzie możliwe dzięki tej konstruktywnej krytyce". Ale od maja pani dyrektor przebywa na zwolnieniu lekarskim, trwają poszukiwania zastępcy.

***

Poza oczywistym współczuciem dla chłopca i jego rodziców zastanawia mnie - i martwi - kilka spraw.
 
Po pierwsze wydaje się, że nauczyciele mają bardzo niski status i ich głos nie jest słyszalny. Boją się zgłosić problem, a jak sobie nie radzą to bach, zwolnienie lekarskie. Ponoć w Szwecji większość takich zwolnień (na depresję) dotyczy sektora publicznego - środowiska szkół, służby zdrowia i urzędów gminy to istna wylęgarnia szwefów sadystów i mobujących. W tym "biznesie" wskaźniki sukcesu są zupełnie inne niż w przedsiębiorstwach, nie da się łatwo zmierzyć dobrych rezultatów pracy nauczyciela - stąd tak łatwo nimi pomiatać. Wyżej opisana historia pośerdnio to pokazuje.

Po drugie, gmina nie radzi sobie z zarządzaniem placówkami edukacyjnymi. Zwrócił już na to uwagę Maciej Zaremba w swoim cyklu artykułów o szkolnictwie - przeniesienie odpowiedzialności za szkolnictwo z ministerstwa edukacji na gminy spowodowało katastrofę. Nie ma nad tym odpowiedniej kontroli, a niektóre gminy po prostu partaczą robotę. A ponieważ są sonbie sterem, żeglarzem i okrętem łatwo im przychodzi zamiatanie problemów pod dywan.

Po trzecie, szwedzki system socjalny się wysypał. Jakm widać nie stać go już na indywidualnych asystentów. Ten sam problem dotyczy osób starszych i upośledzonych, ogromne braki. Inna rzecz, że w Polsce żadne dziecko z autyzmem nie ma żadnego osobistego asystenta, normalny nauczyciel i rodzice muszą sobie z tym radzić. Myślę, że szwedzki system już dawno zeżarł własny ogon i nie potrafi się odnaleźć w nowych warunkach.

I wreszcie. W tym artykule nikt nie zająknął się na temat innego źródła tego problemu, myślę że głównego. Myśmy mieli o wiele większe klasy niż te szwedzkie i nie zawsze porywających nauczycieli. Przysługiwał nam jeden nauczyciel na klasę i nie było żadnych asystentów. I wszystko grałio! Nie było żadnej histerii! Wygląda na to, że szwedzcy nauczyciele sobie po prostu nie radzą z tym zawodem, miało być pięknie i łatwo a tu problem, dzieci nie słuchają... Ale to niesłuchanie to zmora, hałąs w klasie i krzyki są na porządku dziennym. Wynika to z tego, że ogromna większość mieszkańców terenu tej szkoły to imigranci z trzeciego świata. Panuje wśród nich duża agresja i nie ma wpojonego szacunku dla autorytetu nauczyciela. To prawdziwa bomba biologiczna. Trzeba ją rozbroić, ale nie nabierając wody w usta! Wprowadzić oceny, kary, prace społeczne... zgłaszać rodziny problemowy do opieki społecznej... Dlaczego tak się interesują klapsami polskich rodziców, a lekceważą to, że arabskie dzieci skopią do krwi kolegę w szkole...?

Zaiste perspektywa edukacji moich dzieci nie wyglada różowo. 
 
Plan A to lokalna szkoła. Na naszym terenie nie ma tylu problemów demograficznych co w tamtej części gminy. Widać to już po przedszkolu - w tamtym Kami regularnie narzekał, że "Ahmed go bije", tutaj nigdy. Obaj chłopcy uwielbiają swoje przedszkole.
 
Ale gdyby coś poszło nieteges, to mamy plan B. To katolicka szkoła w Lund, tam nie ma miejsca na takie historie a w klasach panuje atmosfera szacunku dla nauczycieli. Wiem, bo byłam i widziałam lekcję otwartą.

Może powinnam skontaktować się z rodzicami Marka i im o tym powiedzieć...?

18 czerwca 2016

Ogrodnika chętnie przygarnę (3)

Sąsiad się zgodził. Ostrzegł jedynie, że jego pies zżera kwiaty, które przejdą na jego stronę. A niech zżera.

Łodygi róż są już grube i odstają trochę od płotu, nie było łatwo je nagiąć. Chyba muszę jeszcze dostawić jeden "balkonik" po lewej stronie, do tego najstarszego krzewu.

Ale zaczyna to już nieźle wyglądać. Jak zadbany ogródek :)

Wiele kwiatów bardzo obciąża wiotkie łodyżki i dlatego zwisają. Nie bardzo wiem jak sobie z tym poradzić, z nieba nie spuszczę sznurków, żeby podwiązać... ale może jak przytnę na jesień to się wzmocnią? A może trzeba obciąć wszystkie te wiotki i tylko grube zostawić, a w przyszłym roku pokryją się nowymi odrostami i kwiatami - ale będą na sztywniejszej łodydze?

Cóż, chyba muszę poeksperymentować.








Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...