29 maja 2016

O muzyce duszy

http://muzykaliturgiczna.pl/o-warsztatach/

Przyjechałam do Gdańska na dawno wyszukane warsztaty muzyki liturgicznej. "Muzyka Duszy".

Jestem absolutnie zachwycona poziomem technicznym i duchowością osób prowadzących zajęcia.  To właśnie oni uczą nas modlitwy liturgicznej, nie kapłani. Piękni i mądrzy ludzie.  Dzielili się sobą bez oporów, są prawdziwi i otwarci. Autentycznie modliliśmyy się śpiewami podczas naszych prób. Przy okazji uczyliśmy pięknych harmonii i emisji głosu.

Była Kasia Młynarska, która prowadzi studium wokalne przy "wrocławskich dominikanach".  Był muzyczny geniusz o. Dawid Kusz OP. Był Borys Somerschaf, Rosjanin, dyrygent chóru Kairos (polskie King Singers!).  Gdy nam tłumaczył charakter śpiewu "Ojcze Nasz", który ćwiczyliśmy, to ze wzruszenia napłynęły nam do oczu łzy. Umilkły też natychmiast wszelkie rozmowy, jakby każdy się zawstydził swojego hałasu. Śpiew poszybował w samo niebo.

fragment próby z Kasią

Był też Jakub Tomalak. Powiem szczerze, że to, co on nam zaproponował poruszyło mnie najmocniej.

Jakiś czas temu przypadkiem odkryłam tego muzyka - zachwycił mnie "Akatyst do św. Józefa", który on nagrał z męskim chórem (zachęcam do obejrzenia tego krótkiego reportażu z tego dzieła, Jakub jest też autorem pięknej pieśni "Rozmowa ze św.Józefem", o której kiedyś pisałam). Bardzo silnie odczuwam śpiewy wschodnich liturgii. Są napisane jakby były poza miejscem i czasem. Człowiek odrywa się od ziemi i wchodzi w przedsionek nieba.

Bo uwielbienie Boga w liturgii to nie jest praca nad nutami, rytmem i emisją (choć nie powiem, przyjemnie jest zaśpiewać do górnego G, i w ogóle potrzebne to wszystko bardzo, żeby było pięknie!), ale to jest to coś więcej. Chodzi o stawanie przed Nim. Klękanie. Patrzenie na Niego, nie na siebie. Słuchanie. Wylewanie duszy.

Żeby usłyszeć i doświadczyć.

Niby oczywiste. A takie trudne. Bo jak tu żyć w świecie i nie żyć w nim...?

Chwała Ojcu, i Synowi, i Duchowi Świętemu! Niech Wam też w duszy zagra!

Fragment próby Glortia Patris Orientalis

Będę jeszcze dorzucać nagrania i zdjęcia. A jeśli Was to interesuje to za rok kolejna edycja warsztatów, początek w Boże Ciało!

26 maja 2016

Teraz o plusach

Dzisiaj przy odkurzaniu natchnęło mnie. Kiedyś się nie odkurzało, bo nie było odkurzaczy! Każdy dywan trzeba było wynieść na trzepak (ten sam, na którym się tak świetnie siedziało i gadało, robiło fikołki tudzież grało w króla) i mocno w niego walić urządzeniem, które było często postrachem dzieci, bo te najbardziej rozhuliganione potrafiły nim obrywać po tyłkach.

Trzeba było uważać, żeby kurz nie wpadł w oczy.

A teraz? 5 minut machania leciutką rurą i wszyctko wyssane (wystarczająco na moje standardy).

Potem kolejne 10 minut i cała podłoga wyparzona. Dom lśni, ja się nawet nie spociłam (a może to niedobrze??).

Uświadomiło mi to, że jest parę atrybutów naszych czasów, które sobie bardzo cenię w domu. Z tego jednego powodu nie zazdroszczę naszym babciom (choć z wielu innych owszem...)

1. Odkurzacz

2. Mop parowy - żadnego mycia podłóg szmatami, żadna chemia nie jest potrzebna. Gorąca para usunie wszystko w kilka minut.

3. Robot kuchenny. Nieoceniony przy drożdżowym cieście. Ponoć takie ciasto "lubi rękę", ale moja ręka zdecydowanie woli robota kuchennego :)

4. Ręczny blender. Małe podłożne coś z obrotowym nożykiem na końcu. Nie wyobrażam sobie robienia sosów czy zup-kremów bez niego.

5. Mikser ręczny. Czasy bicia piany trzepaczką w kształcie sprężynki odeszły w niepamięć. Do dziś pamiętam ten ból ręki z dzieciństwa...

6. Lodówka i pralka. Rozumie się samo przez się.

6. Kosiarka do trawy. Ciekawe czym nasi dziadkowie kosili trawę, czyżby sierpem albo kosą? Zawsze mi się jednak wydawało, że to zboże tym koszono. A może trawy kiedyś nie koszono...?


Reszta sprzętów AGD mogłaby dla mnie nie istnieć. Suszarek do włosów ani innych sprzętów tego typu nie używam. Wypasione maszyny do kawy przegrały na dłuższą metę z poczciwą cafetierą z Florencji. Wszystkie wyszukane blendery dadzą się zastąpić małym ręcznym mikserem, ewentualnie w kombinacji z ręcznym blenderem. Nie wliczam do tej listy komputerów, bo to inna kategoria sprzętu domowego. 

Lubię domową elektronikę, ale nie za bardzo. Nie chcę się od niczego uzależnić, niczego przecenić, jak trzeba wszystko powyższe zrobię ręcznie. Nawet robię coraz więcej - makaron, chleb, szycie zasłon. Żeby się nie zdegenerować. Żeby nie oderwać się od rzeczywistości. Nawet dzieci najlepiej się bawią prostymi mechanicznymi zabawkami.

Nie zapomnieć kim i po co jestem.

Przez pięć, dziesięć tysięcy lat nie zmienił się materiał ludzki. Zmieniły się tylko kostiumy, ustroje i warunki życia. To, co jest człowiekiem — dusza i charakter — nie zmieniło się. W mieście Ur, w Babilonie, żyli tacy sami ludzie, jak w dzisiejszym Budapeszcie — tak samo postrzegali w swoich duszach świat i dokładnie tak samo reagowali na świat. Tyle że — bez narzędzi — bliżej byli tajemnic świata, bliżej czasu, bliżej gwiazd i migowego języka natury. Mieli subtelniejszy słuch, wzrok — nawet i bez teleskopu ostrzejszy, więcej postrzegający, czulszy, więcej przeczuwający, więcej ogarniający. Materiał ludzki nie zmienił się, ale człowiek — dzięki paru geniuszom i
przyrządom — jest w cywilizacji technicznej bardziej ślepy i głuchy, niż był u zarania ludzkich dziejów. Gnuśniejszy i głupszy. Lepiej poinformowany i zarazem mniej wykształcony. Wydaje mu się, że za pociśnięciem guzika kieruje wszechświatem. Ta olbrzymia struktura — cywilizacja — skazała człowieka na wygnanie z wielkiej, tajemniczej, intymnej wspólnoty świata.  [Sandor Marai - Księga Ziół]

21 maja 2016

Największy minus naszych czasów (i plus)

Kira zachęciła nas niedawno do dyskusji nad plusami i minusami naszych czasów. Prosty temat a cieszy, można się rozmarzyć :)

Albo zatrwożyć.

Śledząc polski internet za największy minus "naszych czasów" uważam utratę kontroli nad własnym życiem. W coraz większym stopniu sterują nami różnej maści interesy finansowe. Dopóki to ma wymiar nierównej konkurencji na półce w supermarkecie nie przejmuję się tym zanadto, nie można mieć wszystkiego.

Ale to, co się dzieje w świecie medycznym mnie przeraża. Wiele krajów, w tym Polska, stosują prawdziwy terror w dziedzinie szczepień. Ilość preparatów, które próbuje nam się wcisnąć jest oszałamiająca. A do tego jesteśmy to tego przymuszani różnymi metodami, od łagodnej perswazji, poprzez grzywny pieniężne aż po zagrożenie odebranim dzieci z powodu "zaniedbywania ich". niby to wszystko dla naszego dobra. Ale - jak mawiał klasyk - "wszyscy chcą Twojego dobra, nie pozwól im go sobie odebrać!".


W "nowoczesnym" i "postępowym" świecie rodzice nieszczepiący swoich dzieci są portretowani jak oszołomy. Rzekomo zagrażają całej populacji, a całe to swiństwo popełniają z premedytacją i wielką uciechą. Z dziką satysfakcją zarażają ich drogocenne pociechy krztuścem!

Już pomijam chorą logikę w skali globalnej, bo na innych forach te same postępowe głosy tłuką nam do głowy, że ziemia jest przeludniona, więc aborcja to największe dobrodziejstwo medycyny.

To które w końcu...? Wychodzi mi, że dobrodziejom tego świata chodzi zarówno o zarobek na aborcjach i powikłaniach po nich, jak i na szczepionkach i powikłaniach po nich...

Polska ostatnio proponuje kolejne usprawnienie w tej dziedzinie:


Z tego powodu bardzo cieszę się, że mieszkam w Szwecji. Tutaj szczepienie jest dobrowolne.

Przeryłam dziesiątki stron na ten temat, między innymi ten portal. Polecam też konferencje/wykłady pani Susanne Humphries, nawet do Szwecji tu z nimi przyjeżdżała.

Wypisałam na kartce dane dotyczące chorób zakaźnych, na które dzisiaj trzeba się zaszczepić.

I podjęłam decyzję o niezaszczepienie Kubusia. I rezygnacji z kolejnych dawek dla Kamyczka. Tak, jestem tą antyszczepionkową matką, która dybie na Wasze dzieci. Uważajcie na mnie w tramwajach.

Na każdej wizycie pani pielęgniarka nalega, że może jednak zaszczepię, zawsze twardo mówię, że "na razie nie". Trochę jej wyjaśniłam, ale nie chciałam za bardzo (w Szwecji nie lubią ludzi przekonanych do czegoś i twardo broniących swojego zdania, nazywają ich fanatykami, a to tylko krok od kłopotów). Nie wiem jak długo uda mi się unikać tego, choć może potem dadzą mi spokój. Żadna szczepionka i tak nie chroni więcej niż 10 lat, moje dzieci w tym wieku będą miały taki sam status jak zaszczepieni koledzy, tyle, że unikną NOPów. DObrze mi z tą świadomością. Choć każda wizyta w przychodnie to stres, porównywalny ze stresem u szwedzkiego dentysty.

Poza tym czuję, że także Szwecja zacznie wprowadzać przymus, bo coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z ryzyka i odmawia szczepień (od niedawna głośno o duńskim filmie dotyczącym powikłań po szczepionce przeciwko wirusowi HPV), a Szwecja nie lubi łamistrajków.

Do tej pory Szwedziki łykały wszystko jak pelikany. Nigdy nie zapomnę czasu ciąży z Kamyczkiem, rok 2009. Szalała wtedy, bodajże, ptasia grypa. Szwedzki rząd wydał miliardy na szczepionki, rozprowadził po szkołach, podawali dzieciom niczym płyn lugola w 1986. Do mnie pewnego dnia przyszedł list z przychodni - że tego i tego dnia mam się zgłosić na szczepionkę. Za darmo.

Mąż mnie zachęcał, że przecież lekarze wiedzą co robią. Nie dałam się przekonać. Jakieś 85% populacji dało. Z czego 100% w szwedzkich gminach i dzielnicach, 25% w dzielnicach imigranckich.

A 2 lata później było już wiadomo, ze to była jedna wielka ściema, a dziennikarze zaczęli rozliczać ówczesny rząd z wydanych pieniędzy. Że tylko Szwecja była taka naiwna!

Jestem autentycznie zbulwersowana stopniem kontroli "systemu" nad naszymi ciałami. I tego, że nikt z tego systemu nie weźmie potem odpowiedzialności za to, co pójdzie źle. Wszelkie dowody na fałszertwa koncernów są zamiatane pod dywan, ludzie tracą życie, a głos pana z TV przekonuje, że świat zaszczepiony jest wolny od wszelkich chorób.

Otóż nie jest. Wszystkie ostatnie "epidemie" odry czy krztuśca wydarzyły się wśród ludzi zaszczepionych. Choroby dzieciństwa, takie jak różyczka czy świnka, najlepiej jest przechorować w dzieciństwie, a nie szczepić się na nie. Na polio w zasadzie nie ma szczepionki, bo istnieje wiele mutacji tego wirusa, szczepionka pokrywa tylko kilka typów. A obrazki powykrzywianych kończyn u hinduskich dzieci to skutek któregoś wirusa a tej rodziny, ale niekoniecznie polio ("wirus polio jest jedną z wielu możliwych przyczyn paraliżu zaliczanego do kategorii medycznej ostre porażenie wiotkie (polski skrót to OPW, angielski skrót to AFP od acute flaccid paralysis), co zostało opisane w Przeglądzie Epidemiologicznym").

Nie jestem ekspertem w dziedzinie medycyny, wybaczcie, że nie rozwinę tematu konkretnych szczepionek i chorób. Ale szukam informacji i chcę zrozumieć. I jak dotąd zrozumiałam, że jestem okłamywana. Aktualnie nie ufam żadnej szczepionce.

Korzystam ochoczo z największego z plusów naszych czasów czyli możliwości utrzymania higieny, lepszych niż kiedykolwiek w historii.

14 maja 2016

O brudnych dzieciach


"Wiele mnie jeszcze kosztowało to, że musiałam całować dzieci, znajome przychodziły z dziećmi i prosiły, żebym je brała chociaż na jedna chwilę na rękę i pocałowała. Mieli to za wielką łaskę,a dla mnie była sposobność do ćwiczenia się w cnocie, bo niejedno było dosyć brudne, ale żeby się przełamać i nie okazać wstrętu, to takie brudne dziecko pocałowałam dwa razy."

Zgadnijcie kto to powiedział?

Dzisiaj pewnie byłaby niezła nagonka w mediach gdyby jakaś osoba Kościoła tak się wypowiedziała. I to w stosunku osób, które ją wyraźnie wyszczególniają i doceniają! Bo nie wszystkie przecież, połowa jej zakonu miała ją za histeryczkę i wariatkę.

Chodzi o świętą siostrę Faustynę. 

Czytam od pewnego czasu "Dzienniczek", niesamowita lektura, czasem łzy wyciska. Ale po przeczytaniu tego kawałka zaplułam kartki :)

Nigdy w życiu nie czułam wstrętu do czegokolwiek, co dotyczyło mojego dziecka. Jakie by nie było brudne, jakie zarobaczone (tak, tak, widziałam kiedyś owsiki na żywo), jakie nie zaropiałe (różne dziwne rany przywlekają z placów zabaw), jak by na mnie nie wrzeszczało ze złości, jakie by nie było złośliwe... Czasem jakaś odzywka boli jak cholera, ale to nic.

Pomyślałam sobie w tym momencie, że nasz Bóg Ojciec musi nas właśnie tak kochać. A nawet bardziej. "Nawet gdyby niewiasta zapomniała o dziecku, ta która kocha syna swego łona [oj, kocha!], Ja nie zapomnę o Tobie".

Dopiero jako matka zrozumiałam o co chodzi.

13 maja 2016

Gimnastyka

Jedyna gimnastyka na jaką mnie ostatnio stać to ta szarych komórek.

Niektórzy mówią, że wystarczy tylko godzinę wcześniej wstać i nawet przy intensywnym trybie życia można się przygotować do ironmana. Aha.
Nie jestem wstanie już mniej spać.
Może to wiek. Może pogoda. A może dwa małe wampiry energetyczne, które przyssały się do mnie.
(Jeden z nich dzisiaj oświadczył, że to wcale nie jego wina, że to "Kubuś jest taki wymagający"! Pochwaliłam za dobre użycie imiesłowu czynnego i wróciłam do robienia gołąbków).

Z jednej z ostatnich delegacji przywiozłam starszemu wampirkowi taki oto prezent (bo jakiś przecież zawsze musi być...). I teraz cała rodzina gimnastykuje szare komórki - po zabawka jest przednia.

Nazywa się IQ Pussel, taki trochę analogowy Tetris, tyle że bez ograniczeń czasowych ;)

Małe pudełeczko daje możliwość układania tetriso-podobnych elementów na płasko lub w piramidę. Załączona książeczka objaśnia jakiego IQ wymagają kolejne kombinacje. Rozpisano około 500 propozycji, "od przedszkola do Einsteina". Początkowe poziomy podpowiadają większość konfiguracji i wystarczy włożyć brakujące dwa elementy. Wraz ze wzrostem poziomu trudności pokazywana jest mniejsza ilość ułożonych elementów.

O dziwo pewne układy są zdecydowanie trudniejsze niż inne, choć z pozoru wydaje się, że to wszystko jedno czy zaczniemy od układania prostego fioletu czy zakrzywionego różu.

 Zabawka jest genialna, bo niemal nie da się jej zepsuć, a różnice w poziomach trudności pozwalają na trening zarówno sześciolatkowi, jak i czterdziestolatkowi.

ktoś urwał kawałek pudełka...

 

 

12 maja 2016

Witaj Przybyszu!

Stary blog Oli istnieje dalej, ale ma zamiar zostać blogiem osobistym, rodzinnym. Postanowiłam wrócić do pierwotnej koncepcji bloga, część postów przeniosłam nawet. Stąd tytuł: KSIĘGA ZIÓŁ.

Tytuł nawiązuje (a raczej jest bezczelnie zerżnięty) do tytułu mojej ulubionej książki Sandora Maraia. Książki, która jest takim papierowym blogiem: zeszytem notatek na różne tematy, od przepisów kulinarnych po głębokie filozoficzne refleksje. Bardzo polecam tę malutką, acz bardzo ciekawa pozycję (kiedyś napisałam mini-recenzję).
Czytelniku, ta książka chciałaby być szczera. Napisał ją człowiek, którego wiedza jest skromna i ograniczona. Ta książka nie chce niczego więcej, niż wszystkie niezliczone książki w czasie zaprzeszłym i przeszłym dokonanym, które pragnęły mówić o losie ludzkim na ziemi. Chciałby ów człowiek opowiedzieć, jak należy mieszkać, jeść, pić, spać; jak chorować i jak zachować zdrowie, jak kochać i jak się nudzić, jak sposobić się na śmierć i jak pogodzić się z życiem. To niewiele, bowiem człowiek w ogóle, a autor tej książki w szczególności, mało wie o sobie i świecie. Ale dostatecznie dużo jak na trud wyznaczony człowiekowi. Bo też i niczego więcej nie możemy się w życiu podjąć. Zatem ta książka, Czytelniku, będzie szczera i nie będzie mówić o ideach i bohaterach, lecz tylko o tym, co ma związek z człowiekiem. Autor, pisząc tę książkę, nie chce pouczać, lecz sam się uczyć. Chce uczyć się z książek, jakie pisali przed nim mędrcy i wtajemniczeni, chce uczyć się z życia ludzi, na tyle, na ile udało mu się obserwować i zrozumieć, chce uczyć się ze znaków życia, a więc z liter, z człowieczego serca, z traw, a jednocześnie ze znaków na niebie. Bowiem wszystko to razem tworzy ludzki los. Nie jest to książka uczona, lecz taka jak książki, które uczą rzeczy elementarnych. Ten, który ją napisał, nie zna absolutnej prawdy i często myli się w szczegółach. Bo jest człowiekiem. Ale szuka bezwzględnej prawdy i nie wstydzi się, kiedy się myli w szczegółach. Bo jest człowiekiem. Więc ta książka będzie taka, jak dawne zielniki, które prostymi przykładami pragnęły odpowiedzieć na pytanie, co trzeba robić, gdy kogoś boli serce albo gdy Bóg go opuścił. [Sandor Marai]

Mam nadzieję, że będziecie czasem zaglądać. I komentować. Regulamin będzie krótki: nie akceptuję chamstwa wobec rozmówców i nieetycznych argumentów.

Przedstawię się też może nowym czytelnikom.
Mam na imię Ola, jestem mamą dwójki chłopców. Pochodzę z Wrocławia, od ponad 7 lat mieszkam w Szwecji, zawodowo zajmuję się informatyką i procesami biznesowymi. Bardzo prywatnie jestem katoliczką, mój mąż pochodzi z Pakistanu  i został wychowany w innej religii. Na codzień nie praktykuje, a w domu łączymy obie tradycje, choć duchowo dominuje chrześcijaństwo.
Dużo czytam, słucham, uwielbiam muzykę - posługuję w lokalnym kościele prowadząc scholę a'la dominikańska. Próbuję nauczyć się grać na pianinie :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...