23 czerwca 2016

Warszawa

Otóż okazało się, że wypasiona cyfrowa prognoza pogody ICM kłamie.

Ucieszona obiecanymi 25 stopniami i żadnymi opadami, poleciałam do Warszawy bez kurtki i w sandałkach. Przytomnie wzięłam jeszcze buty do biegania, w końcu będzie szansa się wyspac i poruszac się trochę przed zajęciami.

W butach do biegania przechodziłam całe dwa dni, bo w sandałkach sie nie dało...

Szkolenie okazało się jednak świetne, a sama Warszawa - jak zwykle - wzruszyła mnie.

No bo co ja na to poradzę, że sam widok nazw niektórych ulic powoduje u mnie gardłościsk. Plac Krasińskich, Freta, Aleje Jerozolimskie. Ilekroć jestem w Warszawie czuję wzruszenie. Może dlatego, że rzadko tu przyjeżdżam.
A może po prostu to wszystko przypomina mi skąd jestem.

Z ludzi, którzy nie poddali się germanizacji, rusyfikacji, sowietyzacji. Którzy okupili to swoją krwią.

Patetycznie brzmi... trudno. Takie są właśnie fakty. Na codzień nie myślę o tym, ale nawet mimowolne dotknięcie historii, jak widok pamiątkowej tablicy czy Polski Walczącej, ustawia moją rzeczywistość we właściwej perspektywie.

Przy okazji prawie wpadłam na Andrzeja Dudę, z jakimiś Chińczykami się lansował po placu Zamkowym. Prawie, bo byliśmy głodni i trzeba było szukać czegoś do jedzenia (warszawskie ceny to jednak duże rozczarowanie... strasznie poszły w górę przez ostatnie lata!), z daleka obserwowaliśmy przygotowania do spotkania na szczycie. To też uroki Warszawy :)

19 czerwca 2016

Szkoła w Arlöv

Coraz częściej docierają do nas niepokojące informacje dotyczące okolicznych szkół. Ale dzisiejsza mnie naprawdę poraziła.

Oto historia Marka, który ma diagnozę autyzmu. Znam tego chłopca, to znaczy na ile da się poznać takie dzieci. Chodził do poprzedniego przedszkola Kamyczka, ma polską mamę. Wiele razy widywałam ich rodzinę na spotkaniach przedszkolnych, albo placach zabaw, zwróciłam uwagę, że nigdy się nie otwierali na innych. Marek potrafił bawić się na tym samym placu zabaw co Kamyczek, obie mamy mówiły do swoich synów po polsku, ale nie następowała żadna interakcja. Dwa różne światy. Teraz rozumiem dlaczego. Ona nie chciała go zmuszać do zabaw z kimś innym, on nie czuł takiej potrzeby. Pewnie ze mną też nie chciała gadać w obawie, że będę ją naciągać na jakieś towarzyskie Everesty.

Marek jest starszy o dwa lata (kalendarzowe) od Kamyczka, bo w tym roku już chodził do pierwszej klasy. Do szkoły, która mieści się tuż obok poprzedniego przedszkola, w drugiej części naszej gminy. Do tej szkoły poszło bardzo wielu przedszkolnych kolegów Kamyczka.

Zerówka przebiegła dobrze - z uwagi na diagnozę autyzmu, chłopcu przysługiwał osobisty asystent, którego otrzymał razem z innym kolegą z klasy. Ale w trakcie roku zmienił się dyrektor, a latem 2015 wielu nauczycieli odeszło z pracy (mówią, że zła atmosfera w szkole, oficjalnym powodem są braki w kompetencjach, jako że w tym czasie zmieniły się przepisy i niektóre kwalifikacje przestały wystarczać), zabrakło personelu dla takich dzieci jak Marek. Ponoć w szkole jest więcej dzieci z większymi potrzebami, argumentuje nowa pani dyrektor. Rodzice byli przerażeni perspektywą braku asystenta w kolejnym roku szkoły.

Pierwsza klasa zamieniła się w koszmar już w pierwszych dniach szkoły, w sierpniu. Jednego razu Marek został pogryziony przez inne dziecko, gdy znajdowali się sami w klasie. Dzień później chłopiec został popchnięty na ziemię i zastraszony, co spowodowało, że uciekł ze szkoły. Kwadrans później odnalazła go mama, płakał. Nie miał na sobie butów.
Żadnego z tych występków nie odnotował personel szkoły.

Jeszcze jesienią 2015 rodzice kilkakrotnie zgłaszali się do inspektora szkolnego [coś jakby kuratorium  - przyp. moje].

3 września 2015: Marek i trzech innych uczniów zostało powalonych na ziemię i skopanych przez grupę innych uczniów
 
5 listopada 2015: Trzech uczniów kłóciło się z Markiem w szatni, po czym kopali go. 
 
13 listopada 2015:Jeden z uczniów kopał i bił Marka, dopóki nauczyciel nie zainterweniował.
 
23 listopada 2015: Marek został popchnięty z dużą siłą, tak że spadł z krzesła i uderzył głową o ziemię. Policzek został przecięty i spuchł, potem zaczął krwawić.

Mama Marka pojawiła się w szkole po kilku godzinach, ale nikt nie wiedział co się stało. Syn miał plaster na policzku. Rodzice postanowili przeprowadzić obdukcję w przychodni, po czym zawiadomili policję.
 
W trakcie pierwszych miesięcy szkoły odbyli wiele bezowocnych spotkań z dyrektorką szkoły. Po ostatnim wydarzeniu nie odezwała się do nich więcej.

Po piekle jesiemi przyszły jeszcze gorsze doświadczenia.

Jeden z nowo zatrudnionych nauczycieli poszedł na zwolnienie lekarskie po 1,5 miesiącu pracy. Stres, wynikający z poczunia nie panowania nad sytuacją. W klasie było wielu uczniów, którzy wymagali specjalnej opieki. Zaczęły się zastępstwa mniej lub bardziej wykwalifikowanego personelu. Problemy klasy Marka rozprzestrzeniły się na drugą pierwszą klasę, gdyż nauczyciele i asystenci [w Szwecji występuje instytucja "pomocnika nauczyciela", który pomaga opanować klasę, ale nie jest pedagogiem] zaczęli kursować pomiędzy nimi. Sytuacja pierwszaków całkowicie wymknęła się spod kontroli.

Na przełomie roku wielu rodziców zdecydowało się zabrać swoje dzieci z tej szkoły. Artykuł opisuje drugi przypadek - dziewczynki, która ma problemy ze słuchem i nosi aparat. Nie będę go tu rozwijać, bo chcę się skupić na jednej historii, tej bliższej mi.

Sygnały o problemach w szkole zaczęły docierać do władz gminy już jesienią. Informowano przede wszystkim o przypadkach mobingu, kłótni w klasach oraz bójek. Nie było żadnej interwencji. Po pierwsze kładziono to na karb zmian personalnych oraz dużej - większej niż średnia - ilości zwolnień lekarskich wśród nauczycieli. Ale przede wszystkim czekano na raport dyrektorki szkoły, który nie wpłynął dopóki sytuacja nie stała się naprawdę poważna.

Mimo wszystko pracownicy władz szkolnych nie chcą się przyznać do błędów. Nawet wiedząc, że jedna trzecia rodziców złożyła na policję zawiadomienia o popełnieniu przestępstw - 28 zgłoszeń w minionym roku szkolnym, tylko wśród pierwoszoklasistów. Za wszystko obwinia braki personalne i braki w procedurach szkoły.
 
Nie trzeba chyba dodawać, że poziom wiedzy uczniów też okazał się alarmująco niski. "To zdolna grupa, ale brak nauczyciela przeszkodził w osiągnięciu postępów" [zaiste, geniusz... szef programowy szkoły!... komentarz mój].

Nie będę tłumaczyć reszty artykułu, jest dość długi. Postaram się streścić.
 
Pani dyrektorka odpowiada na pytania o tę sytuację, tłumacząc, że według niej Marek nie potrzebował aż takiego wsparcia, że w szkole są gorsze przypadki. Inny pracownik gminy bije się w piersi, że to nieakceptowalne, że asysten się należy i trzeba poruszyć niebo i ziemię.
Pani dyrektor jako rozwiązanie problemu proponuje "poprawę działania szkoły", co "będzie możliwe dzięki tej konstruktywnej krytyce". Ale od maja pani dyrektor przebywa na zwolnieniu lekarskim, trwają poszukiwania zastępcy.

***

Poza oczywistym współczuciem dla chłopca i jego rodziców zastanawia mnie - i martwi - kilka spraw.
 
Po pierwsze wydaje się, że nauczyciele mają bardzo niski status i ich głos nie jest słyszalny. Boją się zgłosić problem, a jak sobie nie radzą to bach, zwolnienie lekarskie. Ponoć w Szwecji większość takich zwolnień (na depresję) dotyczy sektora publicznego - środowiska szkół, służby zdrowia i urzędów gminy to istna wylęgarnia szwefów sadystów i mobujących. W tym "biznesie" wskaźniki sukcesu są zupełnie inne niż w przedsiębiorstwach, nie da się łatwo zmierzyć dobrych rezultatów pracy nauczyciela - stąd tak łatwo nimi pomiatać. Wyżej opisana historia pośerdnio to pokazuje.

Po drugie, gmina nie radzi sobie z zarządzaniem placówkami edukacyjnymi. Zwrócił już na to uwagę Maciej Zaremba w swoim cyklu artykułów o szkolnictwie - przeniesienie odpowiedzialności za szkolnictwo z ministerstwa edukacji na gminy spowodowało katastrofę. Nie ma nad tym odpowiedniej kontroli, a niektóre gminy po prostu partaczą robotę. A ponieważ są sonbie sterem, żeglarzem i okrętem łatwo im przychodzi zamiatanie problemów pod dywan.

Po trzecie, szwedzki system socjalny się wysypał. Jakm widać nie stać go już na indywidualnych asystentów. Ten sam problem dotyczy osób starszych i upośledzonych, ogromne braki. Inna rzecz, że w Polsce żadne dziecko z autyzmem nie ma żadnego osobistego asystenta, normalny nauczyciel i rodzice muszą sobie z tym radzić. Myślę, że szwedzki system już dawno zeżarł własny ogon i nie potrafi się odnaleźć w nowych warunkach.

I wreszcie. W tym artykule nikt nie zająknął się na temat innego źródła tego problemu, myślę że głównego. Myśmy mieli o wiele większe klasy niż te szwedzkie i nie zawsze porywających nauczycieli. Przysługiwał nam jeden nauczyciel na klasę i nie było żadnych asystentów. I wszystko grałio! Nie było żadnej histerii! Wygląda na to, że szwedzcy nauczyciele sobie po prostu nie radzą z tym zawodem, miało być pięknie i łatwo a tu problem, dzieci nie słuchają... Ale to niesłuchanie to zmora, hałąs w klasie i krzyki są na porządku dziennym. Wynika to z tego, że ogromna większość mieszkańców terenu tej szkoły to imigranci z trzeciego świata. Panuje wśród nich duża agresja i nie ma wpojonego szacunku dla autorytetu nauczyciela. To prawdziwa bomba biologiczna. Trzeba ją rozbroić, ale nie nabierając wody w usta! Wprowadzić oceny, kary, prace społeczne... zgłaszać rodziny problemowy do opieki społecznej... Dlaczego tak się interesują klapsami polskich rodziców, a lekceważą to, że arabskie dzieci skopią do krwi kolegę w szkole...?

Zaiste perspektywa edukacji moich dzieci nie wyglada różowo. 
 
Plan A to lokalna szkoła. Na naszym terenie nie ma tylu problemów demograficznych co w tamtej części gminy. Widać to już po przedszkolu - w tamtym Kami regularnie narzekał, że "Ahmed go bije", tutaj nigdy. Obaj chłopcy uwielbiają swoje przedszkole.
 
Ale gdyby coś poszło nieteges, to mamy plan B. To katolicka szkoła w Lund, tam nie ma miejsca na takie historie a w klasach panuje atmosfera szacunku dla nauczycieli. Wiem, bo byłam i widziałam lekcję otwartą.

Może powinnam skontaktować się z rodzicami Marka i im o tym powiedzieć...?

18 czerwca 2016

Ogrodnika chętnie przygarnę (3)

Sąsiad się zgodził. Ostrzegł jedynie, że jego pies zżera kwiaty, które przejdą na jego stronę. A niech zżera.

Łodygi róż są już grube i odstają trochę od płotu, nie było łatwo je nagiąć. Chyba muszę jeszcze dostawić jeden "balkonik" po lewej stronie, do tego najstarszego krzewu.

Ale zaczyna to już nieźle wyglądać. Jak zadbany ogródek :)

Wiele kwiatów bardzo obciąża wiotkie łodyżki i dlatego zwisają. Nie bardzo wiem jak sobie z tym poradzić, z nieba nie spuszczę sznurków, żeby podwiązać... ale może jak przytnę na jesień to się wzmocnią? A może trzeba obciąć wszystkie te wiotki i tylko grube zostawić, a w przyszłym roku pokryją się nowymi odrostami i kwiatami - ale będą na sztywniejszej łodydze?

Cóż, chyba muszę poeksperymentować.






17 czerwca 2016

No Pazdanan!

Teraz pewnie podpadnę panom.

Kibic piłki ze mnie średni. To znaczy patrzę, emocjonuje się, ale żeby umieć ocenić kto jak GRA to już nie. Nie mówię o wyniku końcowym, oczywiście ;) to nie zawsze jest właściwa ocena gry na boisku, a fachowcy na pewno wiedzą, że często jak najbardziej niewłaściwa.

W zasadzie moge powiedzieć, że na boisku dostrzegam bramkarza, atakujących i obronę, ten cały środek po prostu robi tłum jak dla mnie ;)

Jakieś analizy typu "XYZ jest wyśmienitym lewym rozgrywającym" tudzież "ABC lepiej grał jako środkowy napastnik" to dla mnie fizyka kwantowa.

A dodatkowo miałam jakąś strasznie długą przerwę w śledzeniu futbolu, bo jak wyszła drużyna Włoch na boisko to rozpoznałam tylko Buffona (a może taka stara jestem??).

Wczoraj jednak gapiłam się z uwagą (na ile można mówić o uwadze matki oseska, sypiającej po 5 godzin na dobę, która po południu jeszcze poszła na basen i zużyła całą resztkę energii na 1,5 km wody). I byłam szczerze zdumiona.

Nasza obrona nie dawała Niemcom żadnego pola manewru! Co biegli, to jakiś łysy gościu wykopywał im piłkę spod nóg. I to piłkę, czyściutko, bez kopania po kostkach (aż nie wiedziałam, że tak się da!). W zasadzie nie zdołali stworzyć ani jednej groźnej akcji!

Wyglądali jak zmęczona Legia Cudzoziemska, która strajkuje z powodu zbyt niskich wypłat...

Mąż trochę jęczał, że nudny mecz, jak widać nie starczyło serca na uważne śledzenie takich detali (a może za bardzo przywykł do Paki dram? to taki rodzaj kina niby telenowela brazylijska, ale o wiele więcej krzyczą i wpadają w histerię... ja nie moge ogladać, ale on się zachwyca)... a może to dlatego, że trzeba było w połowie meczu iść usypiać Kubusia (to dziecko nie chce spać :/ ) i przegapił łysola w obronie.

Dzisiaj jednak otworzyłam internet, a tam aż huczy od pochwał naszego obrońcy. I to nie tylko humorystycznych, ale takich rzeczowych! Cieszy mnie, że moja intuicja mnie nie zawodziła wczoraj - naprawdę mielismy wysmienita obronę.

te memy nie rozbawiły do żywego :)


Cieszy, że reprezentacja TenKraju odchodzi w niepamięć, a reprezentacja Polski zaczyna grać bez kompleksów.

Wstyd się jednak przyznać, że nie postawiłam 20 koron na Polskę. W pracy wszyscy robią zakłady, kolega pół-Polak jako jedyny obstawił biało-czerwonych. Ja obstawiłam Węgry. Za ich piękna grę z Austryjakami. No i z uwagi na miłość Orbana do piłki. Ponoć jedna z pierwszych jego inicjatyw po objęciu władzy to odbudować narodowy futbol. Jako że odbudowuje już kilka lat, uznałam, że miał więcej czasu niż Kaczafi* na odbudowanie naszego i że ich szanse sa większe.

Ale w sumie wolałabym, żeby to kolega Fredrik wygrał nasze małe zakłady piłkarskie :)





* pojęcie wymyślone przez Młodych, Wykształconych i z Wielkich Ośrodków

12 czerwca 2016

Pavlova

Ilekroć trafiłam na przepis na ten boski deser, zawsze mi ciekła ślinka. Kubki smakowe doczekały się wreszcie :)

Trochę przypadkiem. Tydzień temu pojechaliśmy do parku, a w lokalnej kawiarni serwowano "Pavlovą". Skusiłam się - i zawiodłam. Sucha beza z bitą śmietaną, udekorowana jedną truskawką :/ Zapragnęłam prawdziwej Pavlovej, takiej jak jadałam w kawiarniach przy wrocławskim rynku.

Przypomniałam sobie natychmiast, że mam zrobione bezy, zamknięte w szczelnym pudełku. Tydzień temu robiłam jakieś ciasto, gdzie potrzebne były same żółtka, no to machnęłam i bezy, żeby się nie zmarnowało. 5 białek, cukier - na oko, żeby było słodkie, 2 łyżki mąki ziemniaczanej. Suszyłam ok. 2 godzin, zamknęłam w puszce.

Teraz dorobiłam krem - 250g mascarpone zmiksowane z 250 ml śmietanki 36% oraz 2 łyżkami cukru pudru waliniowego - i polewę (2 łyżki miodu z łyżeczką soku z cytryny).

W oryginale trzeba było upiec spód bezowy z wysoko podwiniętymi brzegami, ja już miałam gotowe bezy. Żeby krem nie spadał musiałam je lekko spłaszczyć, czyt. połamać. Ale to nie szkodzi, w żołądku się pomiesza.

Krem nakłada się na bezę tuż przed podaniem, na wierzch świeże szwedzkie truskawki. Mogą być też polskie ;) Całość polać łyżeczką "sosu" miodowo-cytrynowego.


Idealny deser na upały :)

Ogrodnika chętnie przygarnę (2)

... choćby wirtualnego. Czy ktoś z szanownych czytelników wie co się robi z takimi różami?

Wyglądają już jak piwonie i gną się do samej ziemi. Bambusowe podpórki nie dały rady, musiałam przywiązać do płotu sąsiada (bez pytania to zrobiłam, wystawały metalowe oczka, to skorzystałam, pewnie już pisze donos na mnie...). Ale zastanawiam się co powinno się robić z takimi różami. Wysoko rosną. To jakaś inna odmiana niż takie klasyczne, co się kupowało ukochanym kobietom - krótkie i sztywne. Mają pogięte łodyżki i mnóstwo kwiatów, pachną średnio.

Jedno źródło internetowe mówiło, że róże trzeba na zimę obciąć nisko.

Nie obcięłam poprzedniej jesieni. Wyrosły jak smoki, większe i piękniejsze niż rok temu.

To chyba dobrze zrobiłam...?

Ale co dalej?




7 czerwca 2016

Dwadzieścia lat później...

Pamiętam moje pierwsze podróże do Szwecji. To były lata dziewięćdziesiąte. Byłam harcerką "wodną" czyli  "żeglarzem" (tak nazywali nas "zieloni" harcerze, na których my - w odwecie - mówiliśmy "zieloni" ;) ). Całe miesiące skrobaliśmy łódki w hangarze, żeby potem z dumą je zwodować na Odrze i pożeglować na Bajkał. Czasem dało się na tym trochę zarobić i zdobyte pieniądze ciułaliśmy na rejsy morskie.

Nigdy nie zapomnę roku 1994, kiedy wybraliśmy się na pierwszy Poważny Rejs. Miał trwać 3 tygodnie, mieliśmy dopłynąć do Sztokholmu - trzeby bylo wypływać staż na tzw. "pełne uprawnienia". Dziesięciu nastoletnich żeglarzy, chyba tylko 4 osoby były pełnoletnie, stalowy jacht Freya z Górek Zachodnich. Historyczny jacht, bo zbudowany w 1969 na pierwszy polski rejs na Grenlandię. Jeszcze we Wrocławiu starannie zaplanowałam całe menu, jako że byłam drugim oficerem, czyli "tym od żarcia". Przez kilka dni robiliśmy "weki" (pulpety, pieczenie, gulasze), potem - już w Gdańsku - resztę aprowizacji. Nawet chleb, bo wiedzieliśmy, że nie będzie nas stać na kupienie świeżego w Szwecji. 

(zdjęcie robione z "bączka", przeze mnie prawdopodobnie... miałam wtedy zenita i czarno-białe klisze)

W tamym roku do Sztokhomu nie dopłynęliśmy, bo kapitan nas zrobił w konia. Pojawił się na kei, popatrzył na naszą piękną Freyę, powiedział, że jesteśmy nienormalni i odjechał.

Znalezienie nowego kapitana zajęło nam kilka dni, w końcu trafił nam się inny "nienormalny", student ciułający stać na kapitana, i popłynęliśmy, Za mało czasu było na Sztokholm, został nam południowy Bałtyk. 

Przez kolejne lata zdobyliśmy wiele portów południowej Szwecji, ale nigdy Sztokholmu.

Z tych podróży zapadły mi w pamięć te rzeczy:
- w Skandynawii jest czysto - wszędzie czysto i pachnąco, nawet podłogi w portowych toaletach (kto bywał w tych latach na Mazurach wie, o czym mówię :) )
- wszystko jest bardzo drogie, 
- wszędzie wiszą narodowe flagi.

Każdy niemal szwedzki ogródek to maszt z flagą, ewentualnie wimpelkiem. Zarówno w Szwecji, jak i w Danii. Było to dla nas sporym zaskoczeniem, w Polsce flagi wywiesza się tylko z powodu narodowego święta (i to trzeba uważać, żeby nie wywiesić za wcześnie).

Szwecja wydała mi się krajem, gdzie każdy jest dumny z bycia Szwedem. 

Potem pracowałam w szwedzkiej firmie, i nasi Szwedzi zawsze byli pełni swoistej arogancji. Szwedzki model zarządzania, szwedzki model produkcji, szwedzka stal. No mucha nie siada.

Rok 2016. Kilkanaście lat później. 
Wczoraj było świeto narodowe - dzień, w którym Gustaw Waza został koronowany na króla Szwecji w 1523 roku, który o dzień ustanowił Szwecję jako odrębne państwo (czasy reformacji, odłączenie od katolickiej Danii). Świeto wprawdze młode, wprowadzone dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku, ale każdy powód jest dobry, by pochwalić się szwedzkością, nie?

Już nie. Przejechaliśmy sporo okolicznych wiosek w drodze do parku Skrylle. Naliczyłam TRZY flagi.

Nie wiem czy to zalew "obcych" czy konsekwentnie wdrażany marksism kulturowy, grunt, że szwedzkie flagi i duma narodowa znikają. "Narodowy" zaczyna być utożsamiany z "faszystowskim", zupełnie jak w Polsce. Szwedzkie symbole pojawią się na celebracjach absolwentów liceów, ale to jest wręcz profanacja symbolu narodowego jak dla mnie. Brakuje tam tylko niebiesko-żółtych majtek.

Chyba trzeba to zaliczyć jako kolejny ze spektakularnych sukcesów szwedzkiego feminizmu.

Szwecji z lat dziewięćdziesiatych już nie ma.

2 czerwca 2016

O muzyce duszy (2)

A teraz nasze nagrania, z telefonu (ale nieźle słychać)


Przy pierwszej z nagranych piosenek stoi mi przed oczami dyrygentka - Kasia (to ta śliczna blondynka) - która uczy nas interpretacji tej pieśni.

- Zrozumcie, co śpiewacie! "Powiedz "Wstań", a wstanę!". Czy Wy w to wierzycie??
Ja wierzę! I tą pieśnią będę się modlić w intencji mojej przyjaciółki Ewy, która umiera na raka. Jest najpiękniejszym altem, jakiego znam, bardzo kocha Pana Boga i swoją rodzinę, ma dwóch małych synków. Niestety, pogarsza się jej. Wierzę, że Jezus może jej powiedzieć WSTAŃ.

Chyba zawsze już będę tę pieśń śpiewać częściowo w intencji tej Ewy. I z wiarą, że mogę wstać,z każdej choroby!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...