23 grudnia 2018

Świątecznie - czwarta niedziela adwentu

Święta we Wrocławiu to inny świat. Jak zawsze w tym okresie roku wspominamy panią Elę. To pierwsze święta bez niej, niecały rok temu zmarła po długiej chorobie, tuż po śmierci swojego męża. Idąc do lokalnego spożywczaka przechodzę pod jej oknami i zawsze wspominam radosny czas w ich wielkiej rodzinie. Otwarte serce i drzwi.

Od lat robimy jej pierniczki, teraz kolejne pokolenie się udziela. Kubuś sam wyciął większość pierniczków, a potem czekoladziliśmy je.



Ale Kami w tym roku nie pomagał. Zajął się... pisaniem książki.

Dotarła zamówiona juz dawno książka o Wojtku Niedźwiedziu, koleżanka poleciła. Ucieszyłam się, teraz będziemy czytać, taka niesamowita historia. Ale Kami niecierpliwy, od razu zaczął dopytywać o szczegóły. Nie dał się zbyć, kto nie za natarczywości dzieci nie zrozumie. A potem jakby grom w niego strzelił - tysiąc pytań. A skąd się wziął, a był prawdziwy, a co to jest konserwa, gdzie misiu spał, a co jadł, a jak to był żołnierzem. Gdzie teraz jest i czy on może go zobaczyć... Po czym rozpłakał się, że umarł. Ja też chcę misia, mamo!

Przesiedzieliśmy cały wieczór przy filmie dokumentalym na youtube, potem oglądaliśmy zdjęcia. A potem Kami i babcia zaczęli spisywać historię Wojtka. I tak powstała pięciostronicowa książka, z obrazkiem na okładce. Kto pisał kiedykolwiek z ośmiolatkiem te zrozumie ogrom wysiłku - dyktowanie, literowanie, poprawianie błędów ortograficzych (Kami śrenio kuma jeszcze zasady polskiej pisowni, dopiero od tego roku regularnie pracujemy nad materiałem drugiej klasy), i co chwila "pisz ładnie, masz przecież liniuszek". Jestem dumna z mojego synka!


5 grudnia 2018

Katedra

Nieprzewidziane koleje losu rzuciły nas do dawnej katolickiej katedry w Lundzie. To jeden z dwóch kościołóch, który przeżył reformację rewolucję z XVI wieku. Z pozostałych nie został kamień na kamieniu, tak oto zreformowano je.

Jeśli ktoś chce wiedzieć więcej, polecam mój dawny wpis na ten temat.

Dzisiaj nastały czasy ekumenizmu. Wiem, że może to dziwnie zabrzmi akurat w moich ustach, ale mam bardzo mieszane uczucia, bo w większości wypadków polega on na negowaniu katolickiego dziedzictwa i udawaniu, że nie ma żadnych różnic między chrześcijanami.

A różnica jest jedna podstawowa - to Kościół Katolicki ma sukcesję apostolska, a inne nie. Tylko w nim mamy pewność drogi zbawienia, inne to loteria (w najlepszym razie). Można się spierać w temacie prawosławia, pomijając politykę cerkwii z Kremla (jakże inaczej nazwać moskiewski patriarchat?), natomiast pozostawmy ten temat na boku. Mówimy o Szwecji. O kościele "chrześcijanskim" który otwarcie popiera homoseksualne dewiacje, święcenie kobiet na kapłanów i zdejmuje krzyże ze ścian, żeby nikt sie nie obraził.

Nie zdejmę krzyża z mojej ściany, za żadne skarny świata, bo na nim Jezus ukochany grzeszników z niebem brata. Jakże prawdziwa ta piosenka z dzieciństwa, do dzisiaj mam w głowie jej słowa.

W katedrze w Lundzie nie ma krzyża. Jest piękna mozaika, płaskorzeźby i organy, ale nie ma krzyża. na pewno kładziemy swój na ołtarzu, bo żadna eucharystia nie może się bez niego odbyć. Ale wierni widzą go tylko podczas procesji wejścia, potem gdzieś jest odstawiany, bo nie ma dla niego miejsca.

Jak może pamiętacie, choćby z doniesień gościa niedzielnego, po raz pierwszy od 500 lat w katedrze w Lundzie sprawowane są regularne katolickie msze. Na czas remontu naszego kościoła pozwolono nam korzystac z tego. Czasem o 8:30 rano, czasem dopiero o 19 wieczorem, tak, zeby nie kolidowało to z luteranskimi planami. nasz proboszcz jest dumny z tej współpracy, nie pozwolił na jakiekolwiek komentarze na ten temat - za wyjątkiem wyrażania dozgonnej wdzięczności, oczywiście.

Także nie komentuję tej decyzji.

Natomiast nie czuję się w katedze dobrze.

Nie wiem, gdzie znika Ciało Pana, które pozostanie po komunii. Ksiądz gdzieś idzie poza prezbiterium, wraca bez.

Nie wiem, czy przyklękać przy wejściu, czy nie. Odruchowo to robię, ale zawsze się zawaham.

Dziwnie mi z "ochroniarzem" siedzącym "za biurkiem" przy wejściu do kościoła, który zajmuje się też nagłośnieniem. Czasem nie ten mikrofon włączy, nie wie przecież kiedy używa się ambonki, kiedy ambony a kiedy ołtarza. Raz po komuni odeszłam w pod same drzwi, on siedział i gadał z jakąś panią. A my tu dotykamy największej świętości!

nie pierwszy raz czuję taki ból na szwedzkiej mszy. Zawsze mam w sercu wahanie co do moich intencji, żeby nie było, nie krytykuję sobie tak dla zabawy. Ale staram się dbać o moją wrażliwość i o to, by już nigdy nie zagubić poczucia sacrum, tak strasznie łatwo do tego doprowadzić!

Kiedyś ksiądz przy spowiedzi mi powiedział, żeby popatrzeć na to z perspektywy Chrystusa. On sam się na to zgadza! Pierwszy raz to zrobił pozwalając się przybić do krzyża. Dzisiaj także pozwala na świętokradztwa. Daje niegodnym tego ludziom swoje Ciało. On nie dopuszcza niczego, na co sam nie wydał zgody. I tak właśnie mamy na to patrzeć, świadomi naszych własnych zaniedbań, nieustannie wdzięczni za Jego łaski.

Katedra w Lundzie to idealny symbol naszej pustki, czasem pięknej świątymi, ale jakże martwej.







26 listopada 2018

Rozmowy przy wigilijnym stole

Mieliśmy w weekend wigilię firmową. Pojawiło się sporo nowych twarzy, a może starych tylko umytych ;) wszak niektórych widuję tylko w hangarowych drelichach i z rękami pobrudzonymi smarem. Cudowne miejsce na kolację - piwnica w zabytkowej kamienicy,  szwedzki stół z doskonałym jedzeniem, kolekcja win...


W czasie wieczoru udało mi się pogadać z niektórymi „nowymi”, jeden zaskakująco dużo wiedział o historii Polski. Ale to wyjątkowa rodzina, pewnie jakaś szwedzka arystokracja. Pracuje u nas dwóch braci (jeden od niedawna) i to jedni z najzdolniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałam. Przy tym grzeczni, dobrze wychowani, elokwentni. Teraz się dowiedziałam, że rodzina przybyła z XV wieku z Nemiec, maja drzewo genealogiczne, które od tego czasu ktoś uzupełnia.

Za to inny wręcz przeciwnie. Nowy chłopak, facet raczej. Zawodowo średni, wydaje się, że miga się od roboty. Na pewno nie szuka wyzwań. Ma szwedzkie imię i nazwisko, ale zupełnie nie wygląda na Szweda. Okazało się, że jest adoptowany. Urodził się w 1973 roku w Chile... w sumie mogłabym przestać w tym momencie, bo uważny czytelnik od razu wie co, to znaczy. Pinochet, dyktatura wojskowa, tysiące "znikniętych" ludzi i/lub ich dzieci. Szwecji, takiej neutralnej przecież, pieniądze z wojennych działań nigdy nie śmierdziały.

Jakieś plotki na temat Daniela krążyły wcześniej, że z Chile. Ale nie chciałam spekulować, w końcu historie moga być różne. Ale teraz sam potwierdził najgorsze przypuszczenia. Twierdzi, że dopiero niedawno zaczął się tym interesować – wszczął postępowanie z agencją adopcyjną, która się zajmowąła jego adopcją. W 1975 roku ktos go wsadził w samolot i wylądowali w Szwecji – tyle wie o sobie. Zapytałam o jego szwedzkich rodziców. Nie ma żadnego kontaktu odkąd skończył 18 lat i wyprowadził się z domu.

To wiele mówi. nie dopytywałam o szczegóły.

Jego syn niedawno w szkole zaczął się uczyć hiszpańskiego. Ponoć na pierwszej lekcji wypalił „jestem pół-chillijczykiem”. Daniel zbaraniał jak mu o tym powiedziano. On sam nigdy nie czuł się chillijczykiem, wręcz przeciwnie – wszystko, co zna to Szwecja. Ale na Szweda zupełnie nie wygląda, wyraźnie widać, że karnacja i rysy południowoamerykańskie. Teraz czuje, że jest winien to swojej rodzinie. Ale otwarcie przyznał się, że sie boi. Już wie, że miał pięcioro rodzeństwa. O rodzicach nic nie wie.

Od jakiegoś czasu głośno w Szwecji o chillijskich adopcjach. Setki dzieci zostały nielegalnie przywiezione do kraju Olofa Palmego i wykorzenione ze swoich rodzin. Na niektóre nie ma żadnych dokumentów zgody biologicznych rodziców. Skandal wstrząsnął szwedzką opinia publiczna, może to właśnie wtedy Daniel zdecydował się pogrzebać w swojej przeszłości.

Koleżanka z pracy adoptowała 15 lat temu dziewczynkę z Chin. Ponoć kolejki do adopcji są tu tak długie, że jedyną szansą jest zagraniczna adopcja. Kiedyś o tym rozmawiałysmy, ale nie jestem zbyt blisko z tą koleżanką, żeby dopytywać. I trochę też nie chcę.

Bo jestem bardzo sceptyczna do takich adopcji. Nie tylko dlatego, że wiele sie naczytałam ostatnio o tym, jak ten proceder wygląda. Skurwysyństwo jakiego świat nie widział, koniecznie przeczytajcie  podlinkowany artykuł. Ale słyszałam też wypowiedzi szwedzkich adoptowanych „kolorowych” dzieci, które nie potrafią się odnaleźć w szwedzkim społeczeństwie. Mają poważne problemy z tożsamością, niekoniecznie z braku miłości rodziców adopcyjnych. Po prostu WIDZĄ, że są inne, że nie da się ich wpasować w żadne znane schematy. A wbrew propagandzie feminizmu schematy są częścią naszego życia i każdy ich jakoś potrzebuje - krzykliwe zaklinanie rzeczywistości nie zagłuszy prawdy, nigdy.

W sobotę dotknęłam tego dramatu osobiście. Muszę przyznać, że jestem już znacznie mniej surowa dla Daniela. Człowiek ma mocno pod górkę... A jednocześnie doceniam to, że o tym mówi - najwyraźniej potrzebuje.

Lubię wigilijne wyjścia z ludźmi z pracy. 


18 listopada 2018

Podróż w czasie

Wyjeżdżamy z lotniska. Lawirujemy między fatalnie zaparkowanymi samochodami, dziurami w asfalcie i przebiegającymi pieszymi. Skręcamy na drogę otaczającą lotnisko, musimy dojechać na jego drugą stronę – tam będę przez trzy dni szkolić kilku mechaników z systemu IT. Z okien samochodu widać ... dziwne rzeczy. Niby jesteśmy w dużym mieście, stolicy europejskiego kraju, a tu koza leży na wielkiej górze siana. Po podwórku błakają się psy. Domy zbudowane z czego popadnie – niektóre jak fawele, inne murowane i otynkowane, czasem bez szyb w oknach. W przecince między domami widać osiołka ciągnącego rozklekotany wózek, scena rodem ze Skrzypka na Dachu.





zdjęcia z neta, jak widać... własnych tam nie robiłam

- To dzielnica cygańska – mówi mój przewodnik. Tutaj lepiej samemu nie przyjeżdżać. Te domy zbudowane bez żadnych pozwoleń, oczywiście.

Taki widok wita przybysza do Sofii, stolicy Bułgarii.

W hangarze już w miarę normalnie, trochę jak w halach popeerelowskich we Wrocławiu (kiedyś pracowałam w dawnym Archimedesie i PaFaWagu). W starych murach pobudowano ścianki gipsowe i wstawiono nowoczesne okna, czasem jako wewnętrzna warstwa starego wybitego. W takiej sali szkoliłam :)

Internet i właściwy sprzęt są.
Ale toaleta ma krzywo wymurowaną podłogę, a co gorsza nie ma papieru toaletowego. Dobrze, że babcia klozetowa nie siedzi...

Każdy z moich gospodarzy pali. Na szczęście już nie w biurze, ale w drodze na obiad każdy wyciąga fajkę, nawet młode dziewczyny.

W technicznym biurze planowania szefuje kobieta – Gargana. Bardzo ciekawa i energiczna kobieta, wypytała mnie o moje szkolenie zanim zdążyłam się zorientować. Potem powiedziano mi kto to.

NB widać, że Jordan Peterson mówi prawdę o tym, że w najbardziej „wyemancypowanych” krajach, gdzie kobiety mają najbardziej równą mężczyźnie pozycję, stereotypowe role płciowe najbardziej się uwidaczniają. Wśród naszych szwedzkich mechaników nie ma ani jednej kobiety, tam – kilka. Ponoć jedna z nich należy do najlepszych mechaników w firmie. Pracują długo, do 17:30-18, codziennie.

Przyzam, że nic nie wiedziałam o Bułgarii. Moja rodzina nie należała do tych, co jeżdżą na takie egzotyczne wczasy. Dąbki, Darłówek i Jarosławiec, to pamiętam z dzieciństwa. Głupio mi było zapytać moich gospodarzy jaka tam właściwie obowiązuje waluta – ogłupiona częstymi wyjazdami po Europie zapomniałam to sprawdzić, nie mówiąc o jej kursie. Pomyślałam z obawą o planach wieczornego wyjazdu do miasta... jak to zrobię? Jak zapłacę?

A zaraz potem pojawiła się myśl, czy to bezpieczne.

Już w samolocie współpasażerowie wydali mi się egzotyczni. Trochę jakby cyganie... trochę ludy bałkańskie (mamy w Szwecji sporę emigrację stamtąd). A na miejscu przekonałam się, że jeszcze więcej tu takich rumuńsko-wyglądających osób.

Moi uczniowie okazali się bardzo energiczni i zainteresowani – nie tak jak szwedzcy mechanicy. Spędziłam owocne 3 dni i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że to było moje najlepsze szkolenie.

A z taksówką wieczorem było tak. Hotel ma przycisk, zamawiający taksówki. Niektóre nawet przyjmują karty, choć w holu jest bankomat. Zaraz wzięłam 100 LEVÓW (ok. 50 EUR) i za 2 minuty podjechała taxi.

Kazałam się wieźć do katedry św. Aleksandra Newskiego, najbardziej okazałej budowli miasta. Taksówkarz mówił dobrym angielkim i był szalenie miły. Na koniec dał mi wizytówkę z numerem kopanii taksówkowej (w hotelu kazano używac tylko żółtych taksówek, najlepiej poprosić o wizytówkę) a nawet napisał swój osobisty numer, że jak chcę mogę do niego bezpośrednio.

- tu napiszę Ci moje imię – Izchak. To żydowskie imię. Bo ja jestem Żydem. - ozajmił dumnie.

Oho, ciekawie!


Poszłam na starówkę. Udało mi się wejść do kościoła, ostanie 15 minut zanim wąsaty odźwierny zamknął cerkiew ogromnym złotym klulczem. Kolejnego dnia pojechałam do innej katedry, okazała się jeszcze piękniejsza.






 


Potem poszłam piechotą na główny deptak miasta. Było już koło 20. Bardzo dziwnie się czułam... dawno nie byłam w mieście o tak późnej porze, zwykle walczę wtedy o położenie dzieci spać! A tu pełnia życia. Wszystkie sklepy były tam otwarte! Nie tylko restauracje i puby, absolutnie wszystkie.

W drodzę powrotnej znajomy Żyd opowiedział mi swoją historię. Mieszka w Sofii of czwartego roku życia, jest ich tu bardzo dużo – ponad 10 000. Rodzice przyjechali z Izraela, jeździ tam co roku. Zdobyłam jego rodzinny przepis na hummus („tahinę trzeba najpierw pomieszać z wodą! Oto sekret”).

O bugarskim jedzeniu napiszę jednak osobny post, bo warto!

W Sofii czułam się jakbym wróciła do PRL-u. Z jednej strony piękne reprezentacyjne miejsca. Za płotem – bezdomne psy, palacze i wolna amerykanka na drogach. Muszę przyznać jednak, że doświadczyłam uczucia wolności. Można zapalić, gdzie się chce, przejść przez ulicę jak się chce, kupić alkohol gdzie i kiedy się chce (tu dochodzi do głosu moja spaczona szwedzka perspektywa z państwowym monopolem na sprzedaż alkoholu) czy pójść do cerkwi o 20 i pomodlić się. W Szwecji i wielu miejscach Europy zachodniejkościoły pozamykane poza mszami.

Wiadomo, że zawsze jest drugie dno. Ponoć każda firma musi płacić łapówki, żeby móc działać. I nie wiem też na ile wystarcza bułgarska pensja – dla mnie wszystko było tanie. Kolacja z winem i przystawką – ok. 18 EUR, to jakaś połowa ceny szwedzkiej.

To miejsce przywołało także dawne wspomnienia z odwiedzin Kazachstanu. Piękne góry otaczające Sofię przypomniały mi zapierający dech widok gór Tien Shan w Ałmacie. W Kazachstanie także widziałam kozy i wozy cygańskie na ulicach. Oba kraje mają podobną sowiecką architekturę – brzydkie betonowe bloki stylizowane na „orientalne” – fikuśne kształty, ozdobne zwieńczenia ścian, ale w środku niedorobione – krzywe podłodi i ściany, niedopasowane schody i takie tam. W wielu oknach ordynarne klimatyzatory, szpecące fasady. Nie ma przytulnej i ślicznej starówki w europejskim tego słowa znaczeniu, zupełnie inny klimat – widać wływ rosyjskiego imperializmu.

Sofia ma jednak swoje własne korzenie – to ponoć jedno z najstarszych europejskich miast, centrum handlowe z początków naszej ery. Niedawno w centrum miasta dumnie wyeksponowano pozostałości po starożytnym mieście, zwanym wtedy Serdika. Pod powierzchnią ulic i deptaków widać oczyszczone do tej pory mury z III wieku, prace dalej trwają.


 Obok przepiękny romański kościół z IV wieku, a kawałek dalej – imponująca cerkiew Sweta Nedela, obecnie katedra biskupia. W środku cudowne freski - ponoć to ulubione miejsce na ślubne sesje fotograficzne. Gdy wyjęłam aparat zaraz kazano mi kupić bilet na fotografowanie. 5 LEVA czyli ok 2,5 EUR, da się przeżyć za takie pamiątki.






Góry otaczające Sofię są także przepiękne – i latem, i zimą. Niedaleko znajdują się dobre resorty narciarskie, moi gospodarze bardzo polecają.

Kto wie, może to kolejny wakacyjny cel...? Lot Wizzem z Kopenhagi naprawdę niedrogi.

28 października 2018

Kidsvolley

Wciągamy się w siatkę. Kami został zaproszony na swój pierwszy "turniej" siatkówki. Nasz klub z Lundu bardzo liczny, wystawił aż trzy drużyny.



Turniej był w Ystad, 40 minut drogi od nas - trochę daleko, ale Kami bardzo chciał pojechać. Pomimo deszczu, przejmującego zimna i mojego zapalenia ucha zdecydowaliśmy się na wyprawę.

I było rewelacyjnie.

Już sama gra mnie zaskoczyła. Kami jest w grupie 6-8 lat, jest w najstarszym rocznikiem w niej. Dzieci jeszcze nie potrafią odbijać piłki, na razie uczą się łapać i rzucać. Oraz zagrywać dołem (nasz wuefista by nas przeczołgał za takie zagrywki). Bardzo mnie nurtowało jak oni w ogóle będą grać.

W turnieju brało udział 6 drużyn, sworzono dla nich trzy małe boiska. Każdy z każdym grał dwa razy.


A sam mecz miał takie zasady: każda drużyna zaczynała 4 zawodnikami, ustawionymi w romb w stosunku do siatki. Po każdej akcji było przejście. Akcja polegała na wprowadzeniu piłki zagrywką, drużyna przeciwna miała złapać piłkę i odrzucić. Upadek piłki na ziemię kończył akcję. Osoba, która "zawiniła" (zepsuła zagrywkę, wypuściła piłkę, nie doszła do piłki) opuszcza boisko, reszta drużyy gra. Dopiero gdy cała drużyna zejdzie z boiska (= przegra 4 akcje) drużyna przeciwna dostaje punkt Każdy mecz trwa 10 minut.



Bardzo jasne zasady i żadnego forowania swoich synków. Już tu zapunktowali :)

Kamyczkowi bardzo się podobało - jest wysoki i szybki, szło mu świetnie, mówię to nie jako mama.



Sporo rodziców jest bardzo zaangażowanych, biegają po boisku z dziećmi i razem z nimi się rozgrzewają. Ach, jak fajnie było zowu pograć w siatkę, Kami nauczył się nieźle odbijać dołem. Ma zmysł taktyczy, zaczął kombinować z uderzeniami, żeby rzucać tam, gdzie nie ma przeciwnika. Naprawdę, widzę jego przyszłość w tym sporcie. 

Czy o zobaczy to się okaże, nie będę przecież go zmuszać.


Kubuś we wszystkim kopiuje brata. Od wczoraj ma ksywę Kubiak bo przy rzucaniu piłką próbuje atakować z podskoku zamiast rzucać!

Stosunki z inymi rodzicami też zupełnie inne niż na meczach piłki. Nie wiem czy to kwestia innej tkanki społecznej grającej w siatkówkę, czy języka, czy tego, że klub jest z Lundu, ale atmosfera o wiele lepsza. Znamy się od kilku tygodni, z widzenia tylko, a już nawiązałam kontakt z czterema fajnymi rodzicami - Szwedem, Włochem i dwoma Polakami. Syn pana Piotra chodzi na katechezę z Kamyczkiem i widujemy się na polskich mszach, przy bliższym poznaniu okazał się wrocławianiem :)



Wiem, że w klubie siatkarskim są też grupy dla dorosłych amatorów. Wysłałam wczoraj zapytanie o warunki uczestnictwa, treningi są dwa razy w tygodniue, ale ja mogłabym tylko raz. Jeśli tak można, to na bank wracam do gry!

Antidotum na chaos

Trochę w nawiązaniu do poprzedniego posta - oto potencjalna premier(ka) Szwecji, baba z ogromnymi ambicjami, magistrem a'la Kwaśniewski, zmieniająca poglądy polityczne wedle szerokości przejścia do koryta oraz wspierana przez grupę Bildengberga w starciu z Jordanem Petersonem. Na swoje szczęście nie mówiła za wiele tylko patrzyła z niedowierzaniem. A może po prostu nie rozumiała za bardzo co on mówi, bo jak wyjechała z równością w dziedzinie marzeń dla dziewczynek i chłopców to znaczy, że jednak nie zrozumiała postulatu "equality of opportunity" tak podkreślanego przez tego popularnego ostatnio psychologa.

Link do wywiadu na SVT 
A tu link do kopii na youtube






Jordan Peterson to fenomen ostatnich lat. Sama go czytam i oglądam. Moim zdaniem powód jest jeden - ten człowiek stał się antidotum na chaos, zaprowadzony przez lata kłamstw i fałszywych ideologii. A świat ma dość kłamstw, Jordan jest dla nich jak powiew świeżego powietrza w cuchnącym pokoju. Mówi jak jest i zachęca swoich słuchaczy do tego samego, do stanięcia w prawdzie i odważnego brania odpowiedzialności za swoje czyny.

Ma miliony czytelników i słuchaczy.

A prawda stara jak ... chrześcijaństwo - "poznacie prawdę i prawda Was wyzwoli".

W szwedzkim studio Jordan jest kompletnym przeciwieństwem swoich rozmówców - konkretny, szczery i odpory na ideologie. Jak zwykle wychodzi zwycięsko, bo stoją za nim lata badań nakukowych. Za szwedzkimi rozmówcami piękne frazesy i emocje.


Mam nadzieję, że szanowni czytelnicy połapią się w angielskim, bo bardzo warto obejrzeć. Oto starcie Szwecja kontra Logika i Prawda.

P.S. Nie wiem kto to jest ten gość z brodą, ale pytania o rozwody co najmniej infantylne - pokazują poziom argumentacji w Szwecji oraz poziom rozumienia argumetów merytorycznych. Rozmówca pokazuje naukowe podstawy swoich  teorii, ale i tak najważniejsze jest "a co jeśli się już nie kochają".

11 października 2018

Sorry, taki mamy klimat!

Wybory, wybory i po wyborach. No chyba że będzie powtórka, jeśli komisja weryfikująca wynik uzna, że doszło do zbyt wielu oszustw... a do tego do dziś nie udało się uformowac rządu - ponoć już wszystkie mosty koalicyjne spalone.

Rządząca partia znowu wygrała (cały naród za Kim Ir Senem!). Otrzymała 10 punktów procentowych mniej niż w poprzednich elekcjach, ale to znowu ok 28%. O 24 za dużo jak dla mnie... po szkodach, jakie poczynili.

Skandale legislacyjne i finansowe czlonków tej partii przewyższają to, co robiła PO. Bezczelność i arogancja bije na głowę każdego pieniacza Rzeczpospolitej, a publiczne wypowiedzi członków rządu sa na poziomie Ryszarda Petru, czy Bieńkowskiej, podlane sosem feministycznych łez, tudzież agresji.

Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, że jest jedna partiach, z poparciem społecznum na poziomie 20%, trzecia lub druga siła sceny politycznej, z którą po prostu nikt nie rozmawia! Nie bo nie. To są rasiści, z nimi się nie bawimy. Poziom piaskownicy, dosłownie.


Kuriozalna sytuacja miała miejsce kilka miesięcy temu. Owa nielubiana partia SD ("Jimmie"), wypuściła w trakcie kampanii wyborczej film dokumentalny, podsumowujący historię szwedzkich socjalistów. I wyszło kto tu naprawdę segreguje ludzi i marginalizuje tych gorszych. Było bicie piany i oskarżenia o zachowanie "nie fair". Oraz o to, że to zamierzchłe czasy, co tam, ze SD spokojnie wypomina sie ich zamierzchłe czasy (założyciel był za młodu w szwedzkim Hitler Jugend czy coś w tym stylu).

Nie ma też rzetelnych opracowań problemów politycznych i propozycji rozwiązań (no, może z wyjątkiem nowo powstałej partii Medborgerglig Samling, z nazwy coś jakby Platforma Obywatelska, ale bez pieniędzy Angeli Merkel... na ich blogu przeczytałam sporo rewelacyjnych analiz i sugestii politycznych, niemal żywcem wyjętych z postulatów instytutu Misesa). Niestety, wszystkie duże prasowe media w Szwecji to odmiany naszej wyborczej. A publiczna telewizja manipuluje bardziej niż TVN, wycina niewygodne, nadaje łzawe reportaże o biednych uchodźcach. Podczas politycznej debaty doszło do skandalu. W czasie rozmowy padły słowa przewodniczącego SD o nie pasowaniu imigrantów do Szwecji, skoro nie potrafią po wielu latach nauczyć się języka ani znaleźć pracy. Co się wydarzyło potem? Otóż publiczna telewizja SVT ogłosiła, że ona dystansuje się od tych słów. Od opinii polityka, gdzie jedynym zadaniem SVT było dać studio i kamerę, a nie oceniać wypowiedzi!

Takich kwiatków jest więcej. Nie podawanie sobie ręki, odmowa odpowiedzi na pytania... sceny rodm z komisji śledczej w sprawie reprywatyzacji kamienic w Warszawie. Nie wiem, nie pamiętam, nie odpowiem. A w ogóle jak pan może pytac mnie o politykę.

Żałosne do kwadratu. Wszystkie najgłupsze wypowiedzi polityków tudzież ich kuriozalne decyzje, o których czytaliście w niusach ze Szwecji na pikio.pl czy wykop.pl to prawda... Absurdistan to zaiste eufemistyczna nazwa kraju, w którym mieszkam.

Alternatywny internet roi się od memów na ten temat.

"USA rozmawia z Koreą Północną... ale Moderaci (M) nie rozmawiają z SD (Szwedzkimi Demokratami)"


Inna rzecz, że ja absolutnie nie wierzę w tak wysokie poparcie socjalistów. Przedwyborcze sondaże dawały im nawet poniż 20%, co było klęską polityczną na miarę XX wieku. A SD miała w tych samych sondażach nawet 26%.

Wybory przyniosły ponad 70 tysięcy nieważnych głosów (w poprzednich wyborach przeciętnie było ich kilkakrotnie mniej!).

"Zieloni" weszli rzutem na taśmę, czemu też się dziwię. Znienawidzeni przez większość społeczeństwa za markowane ruchy proekologiczne, które utrudniają normalnum ludzion życie. Między innymi dramatyczne podwyższenie cen paliw, co budzi grozę jeśli w tle słyszy się brednie o wyeliminowaniu paliw kopalnych do 2020 roku.  A także wprowadzeniu podatku od szwedzkich biletów lotniczych, w celu ocalenia klimatu ziemi, przy czym parlamentarzyści zielonych zostali przyłapaniu na wielokrotym podróżowaniu biznes klasą za pieniądze podatnika oraz na przelotach z jednego sztokholmskiego lotniska na drugie. "Zieloni" dodatkowo podpadli w czasie poprzedniej kadencji szantażowaniem socjalistów, z którymi tworzyli rząd. To ich autorstwa są niechlubne ustawy o "amnestii gimnazjalnej" uchodźców* czy ostateczny upadek szkolnictwa, po prostu już nie ma niższego poziomu do którego można wyrównać... W ramach poprzedniej koalicji, w zamian za wiekszość w parlemencie, obsadzili kilka ważnych ministerstw, pomimo poparcia społecznego na poziomie 6% (które w trakcie kadencji malało do 3, by teraz za sprawą magii wzrosnąć do 4,4). Nawet teraz, pomimo minimalnego poparcia, brylują w mediach i spieraja się do którego rządu by chcieli wejść.

Sorry, taki mamy w Szwecji klimat.

Trzymam kciuki za powtórkę wyborów. Może tym razem przyślą więcej tych zagranicznych obserwatorów. Teraz było tylko dwóch i zgłosili mnóstwo zastrzeżeń co do sposobu głosowania.





* amnestia ma za zadanie objąć tych "młodych Afgańczyków", którzy dostali wielokrotne - a zatem ostateczne - odmowy azylu, ale którzy "długo czekali", gdyż w listopadzie 2015 roku zapanował chaos imigracyjny... no więc czekali po prawie 2 lata, by się okazało, ze na próżno... teraz są zaszokowani, masowo protestują na placach - że Afganistan nie jest bezpieczny i wysyła się ich tam na śmierć. Twierdzą przy okazji, że przez te dwa lata tak się zżyli ze Szwecją, że nie mają już po co tam wracać, chcą tu studiowac i stanowić przyszłość Szwecji. Cudzysłowy w komentarzu zamierzone, bo ci ludzie ani nie są młodzi (spekuluje się, że połowa ma ok 40lat, udają nieletnich), ani nie czekali tak długo, zważywszy na to, że celowo zalali Szwecję licząc, że uda im się poudawać uchodźców. Tylko tutaj nie było lekarskich badań mających ustalić wiek ludzi, którzy nie potrafią się wylegitymowac żadnym dokumentem tożsamości.

6 października 2018

Trzeba to przeżyć

Kolejny weekend pełen aktivitetów dzieci. Smaganie wiatrem, robienie kanapek, szukanie butelek na wodę, bycie szoferem swoich dzieci... Trzeba to przeżyć - poradziła doświadczona koleżanka. Tu w Szwecji nie ma SKSów, trzeba samemu organizować.

Pojęcie "aktivitet" oznacza wszelkie zajęcia pozalekcyjne, zwykle organizowane przez różne kluby, domy kultury czy organizacje skautowe. Kami ma piłkę, choć i pianino można by zaliczyć.

Wydawało mi się, że to już wszystko, co można wcisnąć w nasz grafik pełen szkoły, pracy, robienia lekcji, prób scholi i niedzielnych wyjść do kościoła (które trwają zwykle 3-4 godziny, bo po mszy jest zawsze czas na spotkanie przy kawie).

Ale nagle pojawił się temat siatkówki. Mamusia oglądała co wieczór, ile mogła, co tam, że dzieci trzeba nakarmić i położyć spać, nie mówiąc, że wypada czasem umyć. Nie teraz, Tatuś Ci da jeść, idź do niego!

 Siatkówka to moja miłość od czasów podstawówki. Od szóstej klasy trenowałam zawzięcie w szkole podstawowej nr 66, nasz ukochany wuefista pan Jan Liberski uczynił z bandy nastolatek wspaniałą ekipę. Byłyśmy klasą sportową, z sześcioma godzinami wuefu w tygodniu. Dodatkowo miałyśmy sześć godzin treningu, także codziennie od poniedziałku do soboty miałam dwie godziny lekcyjne siatkówki.

Byliśmy tak dobre, że trener zapisał nas do ligii szkół średnich. Pamiętam, że już w siódmej klasie wygrywałyśmy większość meczów w tej lidze, tylko szkoła Gwardii Wrocław nas biła na głowę. Ale tam były takie damskie wersje Bartosza Kurka.

Gdy o tym opowiadam znajomym pytają kiedy się uczyłam. Nie wiem kiedy. Nie pamiętam ślęczenia nad lekcjami w podstawówce. Ale pamiętam, że warunkiem trenowania było to, że oceny nie mogą się pogarszać. Na każdym półroczu pan Liberski robił tabelkę z naszymi ocenami, porównywał z końcowymi. Jak były gorsze to delikwentka wypadała z treningów, bo siatkówka nie może przeszkadzac w nauce. Także cała nasza siatkarska ekipa miała co roku czerwone paski. Niektórzy dodatkowo startowali w olimpiadach przedmiotwych, ja próbowałam sił w geografii, rosyjskim i polskim.

No a teraz mój syn poprosił mnie, żebym grała z nim w siatkówkę.

<3

Aż podskoczyłam z radości! 

W wakacje już kupiliśmy piłkę do zabawy na plaży i w ogródku, kilka razy zdarzyło nam się grać z linką rozpiętą między jabłonką a wieszakiem na pranie. Ale stara sztywna mamusia może sobie zrobić krzywdę przy zagrywce, nawet ogródkowej.

Poszperałam w necie i zobaczyłam, że niedaleko szkoły Kamyczka działa klub siatkarski. Kami od razu chciał spróbować, okazało się, ze początek roku roku to idealny czas na zapisy. Voila!

W sobotę poszliśmy na testowy trening. Szkolna sala gimnastyczna, taka typowa jak za peerelu, troche lepiej wyposażona bo z sufitu jakieś liny zwisają. Ale już rozwijanie siatki wzbudziło wspomnienia sprzed 30 lat :)

Trening to była taka typowa gimnastyka, ze skokiem przez skrzynię, fikołkiem na materacu oraz przejściem po równoważni. Dopiero ostatnie 20 minut to było uczenie się odbić czy rzucania piłką przez siatkę. Kamyczkowi bardzo się podobało, Kubusiowi też ;) dorwał piłkę i graliśmy sobie z boczku.

Pójdziemy na pewno na kolejny trening. Kami jest bardzo wysoki, fizyczne warunki ma o wiele lepsze niż ja.



Zastanawiam się trochę, czy to nie za dużo, czy nie przeciążam go. Ale przyznam, że perspekrywa odciągania dziecka od telewizora przez całą sobote jest średnio przyjemna, wolę go zabrać na trening, to zresztą tylko godzina. A póki dziecko woli zajęcia z mamą niż ekran... nie wiem jak długo to potrwa. Korzystać póki można!

Dodatkowym czynnikiem jest fakt, że nie jesteśmy pewni dalszego grania w piłkę nożną. Kami lubi grać, ale w naszym klubie zrobiła się klika. Pewne dzieci, te najdłużej grające i najbardziej zaawansowane, są zawsze wybierane na mecze. ich rodzice angazują się mocno, czasem pomagają w treningach. Przy podziale na drużyny, ci najlepsi chłopcy zawsze lądują w jednej drużynie. Inne dzieci to czują, już wcześniej słyszałam od rezygnujących matek, że to jest duży problem tej drużyny, ale dopiero po czasie doświadczyłam tego na własnej skórze. Czy raczej skórze rozczarowanego syna, który pyta czemu nigdy nie jest w dryzynie z tym czy tamtym, kolegami ze starej szkoły.

Nie wiem, synku. Nie przejmuj się tym, coraz lepiej grasz!

Zobaczymy jak się rozwinie sytuacja, póki co chodzimy na każdy trening. Kami przybrał na wadze w ostatnim roku, traktuję te treningi jako antidotum na otyłość. Mecze nie mecze, pobiegać za piłką jest zdrowo. Także póki ogarniamy logistykę – jeździmy. 


2 października 2018

Historia antykultury

Nie wiem czy drodzy czytelnicy mojego bloga śledzą twarzoksiążkę ani ciekawy blog "Młot na marksizm", stąd mała reklama.

Niedawno ukazała się zapowiedź "Historii antykultury" Krzysztofa Karonia. Zamówienia można składać już od jutra, zapowiada się bardzo ciekawie. Choć z drugiej strony... czasem zastanawiam się czy warto sobie bardziej podnosić ciśnienie, codzienne wiadomości ze Szwecji wydają się ponad moje siły...

"Antykultura jest ideologią władzy pasożytniczych elit nad pragnącym nieograniczonej wolności, ale pozbawionym zdolności do pracy społeczeństwem. Warunkiem realnej wolności, czyli możliwości działania zgodnie z własna wolą, jest dobrobyt, czyli dostępność dóbr, ponieważ bez posiadania dóbr człowiek nie może nie tylko działać, ale nawet przeżyć. Jeśli człowiekowi w procesie wychowania uniemożliwi się zdobycie kwalifikacji i zdolności do pracy produkującej pożyteczne dobra, to taki człowiek dla osiągnięcia realnej wolności musi potrzebne mu dobra ukraść tym, którzy je produkują i musi poprzeć taką ideologię (i taką władzę polityczną), która organizuje system legalnej kradzieży. Warunkiem trwałości takiego systemu jest pozbawienie producentów możliwości oporu przeciwko wyzyskowi.Marksizm klasyczny przedstawił program zdobycia i trzymania władzy przez komunistów za pomocą zrewoltowanego tłumu i fizycznego terroru, jednak program ten został odrzucony przez kulturowe i racjonalne społeczeństwo. Stworzony w Instytucie Badań Społecznych we Frankfurcie nad Menem nowy marksizm nazwany teorią krytyczną stworzył nowy program, którego celem było zniszczenie etosu pracy i etosu wspólnotowego, jednak ta nowa ideologia poniosła klęskę w konfrontacji z kulturowym społeczeństwem. Dopiero marsz przez instytucje umożliwił zmianę systemu wychowania nowych elit pozbawionych zdolności do pracy i uzależnionych od systemu kradzieży i zmianę ludzkiej mentalności umożliwiającej stosowanie psychicznego terroru wobec producentów. Jednak system pasożytniczy musi doprowadzić społeczeństwo do ekonomicznego upadku i do społecznego buntu. W celu stworzenia systemu fizycznego terroru umożliwiającego tłumienie takiego buntu podjęto realizację projektu Unii Europejskiej".


Więcej o książce Krzysztofa Karonia: http://www.historiasztuki.com.pl/BOOK-HISTORIA-ANTYKULTURY-…

21 września 2018

Trzeci kubek kawy

W zeszlym tygodniu odwiedził nas kapłan z Polski. przyjechał z prywatną wizyta do swojej dawnej nauczycielki, ale w niedzielę odprawił mszę Polakom z Lundu.

Powiedział nietuzinkowe kazanie o celniku Zacheuszu, którego przesłaniem była zachęta do wyjścia ze swojej skorupy i ośmieszenia się, po to, by móc zbliżyć sie do Boga. Pięknie rozwinął temat, plastycznie przedstawiając nam realia epoki oraz terenów Palestyny.

Tym księdzem okazał się ks. profesor Krzysztof Kościelniak, jeden z najbardziej doswiadczonych naukowców w dziedzinie orientalistyki. Swoje życie spędza w róznych krajach Azji, badając lokalne kościoły, ich historię i teologię oraz zwyczaje. Ostatnio pracuje na uniwersytecie w Gruzji. Kilka lat temu prowadził wykłady w Damaszku.

Ksiądz zna języki Biblii, ale także współczesne języki wschodu, takie jak arabski, co sprawia, że zupełnie inaczej rozumie to, co dzieje się na Bliskim Wschodzie.

Przy kawie opowiadał niesamowite rzeczy. Jak człowiek „stamtąd” – o tym jak naprawdę wygląda życie Palestyńczyków w Izraelu, o prawdziwym obliczu wojny w Syrii, o dwudziestu trzech kościołach unickich, o możliwościach dialogu z innymi religiami,  oraz o tym, jak bardzo źle robimy bezkrytycznie przyjmując uchodźców z Afryki i Azji... a także o tym, że polski kościół nie umie znaleźć się w sytuacji krytykowania wypowiedzi papieża, a ta zmiana mentalności nastąpiła za kadencji ... papieża Polaka. Bo przecież nie szło nie zgadzać się kimś, kto był wybrańcem Bożym dla pogromienia komunizmu!

Tematów przewinęło się mnóstwo, ksiądz okazał się kopalnia wiedzy. Połowa grona „kawowego” obsiadła księdza z wypiekami na twarzy i starała się wtrącać pytania – co nie było łatwe, bo każdy chciał. Coś niesamowitego, słuchaliśmy jak dzieci. Sączyliśmy kolejne kubki kawy i zapomnieliśmy, że dawno minęła pora lanczu.

Okazało się przy okazji, że ksiądz Krzysztod był u nas już drugi raz. Za pierwszym razem wygłosił wykład na temat islamu. Wykład okazał się zgorszeniem dla proboszcza i lokalnych kapłanów. W naszym kościele nie mówimy źle o muzułmanach.

Teraz nie pozwolono na kolejny wykład, stąd rozmowa przy kawie. Która była równie cenna jak wykład, niemniej jednak niesmak związany z atmosferą parafii pozostał...

Bardzo polecam zainteresować się pracami naukowymi księdza profesora, Wikipedia podaje sporo odnośników, już sobie conieco ściągnęłam.

źródło zdjęcia: http://wyborcza.pl/1,76842,7940390,Ksieza_w_orszaku_Kaczynskiego.html

3 września 2018

Rok urodzaju

Jak to napisał Józef, my maluczcy ogrodnicy, mieliśmy rok wyjątkowego urodzaju. Najlepiej to widać na przykładzie orzecha, który urósł w tym sezonie o niemal 2 m... to nasz kawałak Wrocławia w Szwecji.


A z orzechem było tak. Moja mama jest zapaloną drzewiarą (między innymi, ma też inne pasje). Chodzi i rozpoznaje drzewa. Zbiera liście, suszy i robi albumy. Od kilku lat zbiera też „owoce” tych drzew i próbuje z nich wyhodować nowe.


Jesienią 2015 roku znalazła orzechy, które spadły z wyjątkowej urody orzecha czarnego w Parku Szczytnickim (który, notabene, jest ponoć bardzo bogaty w egzotyczne gatunki drzew). Było ich około 10, zakopała je w doniczce z ziemią i wsadziła do piwnicy, mają ponoć mieć ciemno i zimno, niczym w przyrodzie. Podlewała całą zimę. Na wiosnę 2016 z jednego ziarna zaczął wychodzić pęd. Do wakacji urósł na około 30 cm.

 Orzech gotowy na emigrację

W tamte wakacje byliśmy samochodem w Polsce. Postanowiliśmy z mamą, że posadzimy go na naszej działce (wprawdzie mąż przypominał, że to nie jest nasza działka, że tylko wynajmujemy od gminy, ale ja na to że nic to, drzewa się sadzi dla potomności a nie tylko dla własnych korzyści, a poza tym jest za darmo, więc co mu szkodzi). No ale zabrał „doniczkę” do samochodu, poprosiłam o posadzenie na końcu działki. Jak wyrośnie, idealnie zasłoni blok naprzeciwko.

 świeżo posadzone drzewko, sierpień 2016

Nie wiedziałam, ze drzewa sadzi się z plastykową rurą w ziemi, żeby nawadniać korzenie. A to też było gorące lato. Jak przyjechałam po kolejnych 10 dniach, liście były zbrązowiałe a małe gałązki słabiutkie. Podlewałam jak szalona, ale na jesień został mały patyczek...



Byłam załamana lekko, najbardziej tym jak rozczaruję mamę. Oddawała mi orzecha niczym swoje trzecie dziecko! No ale nic, trzeba było czekać. Wiosną 2017 roku niecierpliwie sprawdzałam co obudzi się do życia. Wreszcie zobaczyłam małą „czuprynkę” na orzechu. Żył!!!

Kwiecień 2017


Co za radość!!

Ale tempo wzrostu miał średnie, przez cały sezon urósł może o 30 cm. Potem liście znowu zwiędły i został (wyższy niż poprzednio) patyczek. Nastąpiła ziman stulecia w Szwecji, trwała jakoś do kwietnia.

 początek maja 2017

koniec maja 2017

 sierpień 2017

 październik 2017

 kwiecień 2018


Potem przyszło od razu szwedzkie lato – orzech szybko wypuścił liście. Pod koniec maja Kubuś wys. ok 100 cm posłużył jako układ odniesienia.

25 maja 2017


A potem przyszło hiszpańskie lato. Nawadnialismy ogródek dość często, a któregoś dnia mąż zapytał: „a co się stało z tamtym małym drzewkiem, kupiłaś jakieś nowe?”

20 czerwca 2018, paliki mają wys 140 cm.

Wybuchnęłam śmiechem jak stąd do Wrocławia. Nasz orzech nagle miał 130 cm, w ciągu miesiąca! Musiałam dość szybko zaopatrzyć go w paliki, bo zobaczyłam, ze krzywo rośnie.


 lipiec 2018


W lipcu stożek wzrostu był jakoś na wysokości palików, ok 140 cm. Co 2 tygodnie przesuwałam sznurki na palikach.

A po powrocie z wakacji ma ok 2 metry!! Pień u dołu ma średnicę około 4 cm, paliki nie wystarczają – za słabo wbite i za małe. Podwiązałam do żywopłotu.


2 września 2018

Taki to rok urodzaju mieliśmy w Szwecji. Niczym w bajce o cudownej fasoli.

Teraz hodujemy mango z pestki pakistańskiego owocu, który mama przemyciła z czerwcowej wizyty. Jedna zakiełkowała w lipcu i dosłownie rosła w oczach, drugą, z mniejszym pędem, wzięłam do siebie. Teraz obserwuję postępy, ale póki co ... żadne. Może jednak mango nie chciało emigrować do Szwecji. A może tak jak orzech, potrzebuje trochę czasu.

29 sierpnia 2018

Księga ziół ... i warzyw


Witajcie po długiej nieobecności. Cóż... wiecie jak jest... co będę się tłumaczyć. Koniec szkoły to koncerty, akademie, początek wakacji, wizyty babci z Polski. Potem nasze wakacje, tym razem niemal w całości we Wrocławiu. Walka z żywiołem czyli gorącem oraz dwójką chłopców na małej przestrzeni blokowego mieszkania.

Spojrzałam teraz na mój blog i patrzę, a tu koper włoski na mnie wyziera z obrazka.

Ostatnio mnie zawiódł – źle ukisił ogórki. A może to ogórki były trefne, teraz wyczytałam, że trzeba kisić max 24 godziny po zerwaniu. Tja... a ja kupiłam sobie polskie ogórki gruntowe w centrum Malmo...

Ostatnie kilka miesięcy to także desperacka walka o ... wzięcie się w garść. W lipcu byłam z chłopcami na basenie, podkusili mnie żeby sie zważyć. I przyszło załamanie. Co tu robić. Wydaje mi się, że zdrowo jem, ale po czterdziestce zmienia się metabolizm. U mnie chyba wysiadł.

Pojechałam na wakacje zdesperowana, żeby coś z tym zrobić. Zacząć biegać, jak mama będzie zajmować się dziećmi. Kupować polskie cudowne warzywa i owoce, wysiąść z auta i pójść na tramwaj...

Wiele się udało, z wyjątkiem biegania (za to w tenisa pograłam kilka razy!), ale czułam, że to za mało.

Zaczęło do mnie docierać, że trzeba więcej, że gruntownie. I wtedy usłyszałam o poście Daniela zwanym także dietą dr Ewy Dąbrowskiej. W Polsce jest ona znana od lat, wiele razy widziałam ogłoszenia "turnusów wczasowych z Ewą Dąbrowską". Ale teraz nagle kilka osób z bliskiego otoczenia opowiadało mi jak to właśnie zrobili sobie oczyszczenie – albo są w trakcie – i jakie to cudowne uczucie.

Poczułam, że to właśnie wyzwanie dla mnie!

Same warzywa* przez okres minimum 2 tygodni, żadnych tłuszczów**, białek, żadnej kawy, czarnej herbaty, alkoholu, żadnych owoców z wyjątkiem małej ilości jabłek, grejpfrutów czy „jagodowych”. Dużo kiszonek, najlepiej z buraka, można inne też. Kiszonki naprawiaja bakterie w jelitach. Dużo wody, 2,5 l dziennie. Po kilku tygodniach czujesz się jak młody bóg, wiele chorób może się cofnąć, nawet takich, którym lekarze nie dawali szans... także chudniesz, oczywiście, ale przede wszystkim... zmienia ci się mentalność żywieniowa! I powinna na zawsze, bo tylko tak można być zdrowym.

Bezpośrednio po okresie ścisłego postu należy wprowadzić pozostałe składniki zbilansowanej diety, stopniowo oczywiście. W pierwszym tygodniu zakazane wcześniej warzywa czy owoce, potem kasze, ziarna bezglutenowe, nasiona, orzechy, potem jajka i jogurty. Na końcu ryby i mięso, max 2 razy w tygodniu. Tak w skrócie

Ale zmieniła Ci się przez ten czas mentalność. Już nie rzucisz się na pączka na śniadanie. Raczej zrobisz sobie owsiankę z jabłkiem, na wodzie.

Nagle okaże się, że nie musisz pić kilku kubków kawy dziennie.

W czasie postu odkryłeś/odkryłaś jak pyszne są niektóre warzywa (i jaki jarmuż z pietruszką ohydny), zdasz sobie sprawę jak mało warzyw jesz na codzień. Jak Twój organizm miał działać, jak Ty go tak zamulałeś przez lata! W czasie postu przekonasz się, że śniadanie w postaci surówki z jabłka, selera i marchewki spokojnie wystarcza do godziny 12/13, nie ma ssania w żołądku. Poziom cukru we krwi i insuliny jest niski i stabilny.

Przy wymyślaniu potraw z warzyw odkryjesz jak wiele cudownych potraw, autentycznie smacznych, bo cała rodzina je, można przyrządzić bez tłuszczu, mąki czy śmietany. Smakują lżej i o wiele lepiej.

A teraz coming out...

Jestem po pierwszym tygodniu postu Daniela. Zaczęłam trochę spontanicznie, dołączyłam do koleżanki, choć chciałam chwilę dłużej przygotowac się psychicznie. Ale poszło świetnie. Czuję się tak dobrze, jak już długo się nie czułam. Lżejsza o kilka kilogramów, łącznie z wakacyjnymi. Nie jestem notorycznie zmęczona, a przecież śpię tyle samo, co zawsze. Brak ssania w żołądku powoduje bardziej pokojowe nastawienie do świata, choć dzieci dostały swoje kary jak trzeba było.

Mam zamiar zrobić jeszcze 2 tygodnie.

A potem... pozostawić te same warzywa i pyszne zupy, ale włączyć do nich pełnoziarniste makarony, oliwę z oliwek, jaja i sery. Mięso oczywiście też, ale nie za często. O wiele rzadziej niż do tej pory. jest zalecane by ścisły post powtarzać jeden dzień w tygodniu, albo kilka dni na miesiąc. Można oczywiście czasem można poszaleć, od tego sa włąśnie święta, ale organizm da sobie z tym radę o wiele lepiej!

Widzę, że mąż też się przestawia, nieświadomie. Przygotowując kanapki do pracy podgryza marchewkę. A dzieci wyżerają moje czerwone grejpfruty.









*z wyjątkiem ziemniaków i proteinowych, czyli grochu czy fasoli

** termiczna obróbka tylko na wodzie albo pieczenie w piekarniku

25 maja 2018

Muzyka Duszy

Gdyby ktoś z szanownych czytelników przypadkiem był w Gdańsku na Boże Ciało to zapraszam do pozostania do niedzieli. Zjeżdżamy ze Szwecji na kolejna edycję warsztatów "Muzyka Duszy".

W niedzielę po mszy, tj. ok 12, odbędzie się prezentacja naszego warsztatowego repertuaru. Myślę, że warto.  Zaś wieczorami, podczas trwania warsztatów, będzie kilka ciekawych koncertów w kościele św. Jana.

Po cichu powiem Wam jednak, że wyjątkowo nie mam natchnienia na ten wyjazd.

Raz, że ciągle nie moge sie pozbierać po doświadczeniu spotkania oko w oko ze złym i generalnie straciłam motywację do wielu rzeczy. Łatwo się zniechęcam. Każda porażka od razu podcina mi skrzydła... dzieci nie chcą iść do kościoła? sa niegrzeczne na mszy świętej?

Koniec świata :(

A dwa, że codzienność mnie pożarła w stopniu niewyobrażalnym. I to nie, że jakaś mega ambitna jestem, po prostu wychodze z założenia, że podjętych zobowiązań nie odpuszcza się bez ważnego powodu. Chcąc tego samego nauczyć moje dzieci, biegam dwa razy w tygodniu na trening futbolowy, tzn nie tyle biegam co jadę na rowerze, z dwoma chłopcami, bo przecież Kubuś też chce jechac z mamą! Trening piłki to 2 godziny w sumie. Raz na miesiąc wypada jakiś mecz, w weekend (= nie pośpisz).

Nie możemy też zaniedbać szkoły. Kami ma codziennie zadanie domowe do zrobienia, minimum pół godziny nam to zajmuje. Ale jak raz odpuścimy to potem godzinę kolejnego dnia.

Raz w tygodniu mamy pianino, w domu na szczęście. Kami ma tylko pół godzinki, potem mam ja.

Jak by nie liczyć między przyjściem do domu około 17 a planowanym pójściem "do spania" około 20:30 jest tylko 3,5 godziny, w czasie których trzeba ugotować, zjeść, zrobić lekcje i wcisnąć te wszystkie zajęcia. Jeden wieczór w tygodniu jest dla mnie na próbę scholi. Jak widać sprzątanie się nigdzie nie mieści.

kwiecień AD 2018-  mecz wyjazdowy

Przemknęło mi zatem przez myśl, żeby w tym roku nie pojechać na warsztaty. Że nie nauczyłam się pieśni, przysłanych nam z wyprzedzeniem. Że nie dosypiam i nie mam czasu na ćwiczenia fizyczne, więc kiepsko z formą - intensywny śpiew to ciężka praca fizyczna. Że jak nie pojadę to poczytam sobie w weekend, że pójde na basen trzeci raz w tym sezonie.... tfu, zejdź mi z oczu szatanie!

Wszystko załatwione! Nie porzuca się podjętych zobowiązań! Baczność!

Bardzo pociesza mnie myśl, że ilekroć zmuszam się do wypełnienia jakiegoś obowiazku, zwykle dostaję potem ogromną nagrodę - Pan Bóg zsyła takie pocieszenia, że ach. Serce rośnie. Nie tylko moje. Im bardziej mi się nie chce, im mniej mam naturalnych motywacji, im więcej woli angażuje, tym większa nagroda potem.

Także ten, tego... sursum corda! Do zobaczenia w Gdańsku :)

dzieło powstałe w jeden z tych dni, w które bardzo nudzili się podczas mszy świętej



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...