10 lutego 2014

Byliśmy przyszłością czyli o życiu bez JA

"Urodziliśmy się w roku 1960 w Jechiam, najpiękniejszym kibucu na świecie, zielono-żółto-liliowym od sosen, janowców i judaszowców, założonym w 1946 roku na wzgórzu u stóp twierdzy krzyżowców. Urodziliśmy się w grupie Narcyz. Było nas w niej szesnaścioro: ośmiu chłopców i osiem dziewcząt."
Jael Neeman opuściła kibic w wieku 20 lat i zamieszkała w Tel Awiwie. Nie wiem czy ma kontakt ze swoimi braćmi czy rodzicami. Kibucowe wychowanie znosiło więzi rodzinne, umieszczało człowieka w grupie „równych sobie” i w niej się żyło. Potem uczyło. Potem wychodziło w świat by posłużyć ojczyźnie (wojsko czy inne prace społeczne, czasem dalsza nauka) a potem miało wrócić do kibucu i dalej budować. Egalitarny świat bez własności prywatnej, bez burżuazyjnych więzi rodzinnych, które egoistycznie kształtują światopogląd dzieci, dając im nierówne szanse w przyszłym życiu, które upośledzają ambicje dzieci ambicjami ich rodziców. To był świat, który był realizacją utopii – życie w idealnej wspólnocie. Gdzie człowiek jest panem własnego losu, ujarzmia naturę i produkuje tyle, ile ma sił. We wspólnocie, oczywiście. Wspólnym wysiłkiem osiąga się wspaniałe wyniki w pracy, nikt niczego nie zazdrości, nie ma szkodliwej rywalizacji. Nie ma wypłat, nie ma hierarchii ważności, kultura jest zorganizowana i wspólnotowa. Nie ma języków narodowych (początkowo większość członków kibuców pochodziła z Europy Wschodniej i Środkowej, rodzice Jael i większość jej kibucu była Węgrami). Nie ma Boga ani religii. To świat zbudowany przez ludzi dla ludzi. Gdzie idea wspólnotowosci była przez wszystkcih wielbiona jedym głosem.

Jael pisze swoje wspomnienia w pierwszej osobie liczby mnogiej. MY. W kibucu nie było JA, było tylko MY.
 „Mówiliśmy w liczbie mnogiej. Tak się urodziliśmy i tak rośliśmy, od szpitala po wieczność. (...) Od wyjścia ze szpitala nigdy nie próbowano nas rozdzielić. Przeciwnie – łączono, zlepiano, spajano. (...) Ajednak nie o zespolenie chodziło przede wszystkim (...) zespolenie było jedynei efektem ubocznym eksperymentu z socjalizmem. (...) chodzilo o odzielenie, o uwolnienie dzieci od uciążliwego brzemienia rodziców, od ich pieszczot i pragnień narzucanych przez czułe matki, przez ambitnych ojców. (...) Chodziło o ukształtowanie nowego dziecka, z którego kiedyś wyrośnie nowy człowiek”. 
Członek kibucu. Idealny człowiek, którego najwyższą wartością jest praca dla wspólnoty.

Czytając książkę miałam bardzo mieszane uczucia. Bo to życie zawsze było kontrowersyjne nawet dla samych izraelczyków, ok 3% ludzi mieszkało w kibucach. Ale sama idea wydaje się być wspaniała. Równość. Niby nie jednakowość, ale równe szanse. Z drugiej strony programy wszystkich kibuców były jednakowe. O tych samych godzinach się karmiło dzieci. Dzieci nosiły takie same ubrania, takie same fryzury. Śpiewało się te same piosenki i opowiadało te same historie. Czyli jednak identyczność... Dla zrównania szans między płciami kobiety oddawały nowonarodzone dzieci do domów dzieci, widując je od tego momentu kilka godzin dziennie. Po to, by mogły oddawać się pracy, tak samo jak mężczyźni. Historia kibuców pokazała, że działo to w jedną stronę – kobiety harowały w polu i rodziły dzieci, często miały też służby w domach dzieci, doglądając całej gromaby nie swoich dzieci. Mężczyźni natomiast niechętnie poświęcali czas dzieciom, woleli inne służby. Budowali nowatorskie maszyny do znierania tytoniu czy bananów.

Wyczytałam gdzie indziej, że w systemie kibucowym zadbano nawet o nowy system słownictwa. Równościowe, optymistyczne, no czysty socjalizm. Hebrajskie słowo „mąż”, które w tłumaczeniu dosłownym oznacza „właściciel” zamieniono na słowo, tłumaczone na „mój mężczyzna”. Za dużo tego było, zaczęło się walić pod własnym ciężarem. Dzieci urodzone w tych rodzinach i wychowane w domach dzieci, gdy wyrosły albo odchodziły z kibucu albo zmieniały model „systemu”. Ich mąż był znowu mężem, nie mężczyzną, i nie chciały oddać dzieci do domu dzieci... eksperyment życia w czystym socjalizmie poległ z kretesem.

A jednocześnie czytając wspomnienia Jael, pełne nostalgii i tęsknoty za dzieciństwem wolnym od świata rodziców i wypełnionym zabawą z rówieśnikami, serce sie rwało do życia w takiej wspólnocie. Przypominały się bowiem harcerskie czasy, kiedy przez trzy tygodnie w roku budowaliśmy swój kibuc nad jakimś jeziorem. Własnymi rękami. Wspólnie. W pojedynkę nic się nie dało zrobić. Nie byliśmy Olą, Kasią czy Magdą tylko wachtą albo zastępem. To była nasza tożsamość. Poranne apele, dyscyplina, mundury. Bogaty czy biedny tak samo się wyglądało. Życie w rytmie natury i na jej łonie, karczowanie sobie miejsca dla siebie, tak jak w kibucach. Dzieci słońca.

Ale jednak po trzech tygodniach wracało się do domu. Harcerzem miało się być całym życiem, nie tylko w wymiarze fizycznym, nie tylko trzy tygodnie żyjąc pod kloszem w idealnej wspólnocie. Wręcz przeciwnie. Harcerz służy Bogu i Polsce. Nie swojej drużynie, nie żadnemu systemowi czy ideologii. Sam ruch nie był nigdy celem. Każdy ma w nim odkryć swoje własne talenty i je rozwijać, stąd bardzo szeroki system „sprawności”. Ale najważniejsze jest to, żeby umieć nimi żyć w prawdziwym życiu. W szeroko pojętej wspólnocie, w służbie Najwyższego Dobra. Przed którym każdy jest jedynym i niepowtarzalnym JA.

Z opowieści Jael jasno widać, że wychowanek kibucu miał świadomość tego, że to nie było prawdziwe życie. „Szklarnia”, gdzie rośli i byli przycinani, ale nie potrafili sami żyć nim. Czuli się winni tego, że nie potrafią budować tej wspólnej wizji. Choroba sumienia, jak to nazywa Jael. W końcu odeszli. Zdezerterowali. Zawiedli tych, którzy pokładali w nich nadzieje. Bo oni wszak byli przyszłością.
„Piękno naszego kibucu było niepojęte. Nie sposób było do niego przywyknąć. Czuliśmy, że nie zasługujemy ani na nie, ani na system. Któż mógłby powiedzieć „nie” próbie stworzenia lepszego świata, opartego na róności i sprawiedliwości?”
Książka Jael Neeman Nnie jest jednak próbą rozliczenia z tą przeszłością. Nikogo nie obwinia o nic, w zasadzie jakby nie wiedziała nawet co tam się właściwie stało. To snucie wspomnień, z których przebija tragizm tej wspólnoty i jej wychowanków, pełzający od czasu życia w domach dzieci, kiedy to kilkuletnie dzieci dalej ssą kciuka i wymyślają razem sposoby jak przestać. Jedna z recenzji nazwała Neeman "mistrzynią niedopowiedzień" i miała rację - nic nie jest nazwane dosadnie, Jael po prostu maluje obraz swojej młodości. Niewinnie opowiadając rzeczy, które nam mieszczuchom jeżą włosy na głowie.

Warto przeczytać, bo cały ten projekt to fenomen. A dodatkowo sposób opisywania świata kibucu przenosi nas w sam jego środek - czujemy zapach bananów, tytoniu i ludzkiego potu, słyszymy socjalistyczne piosenki śpiewane z przejęciem przez dzieci oraz czujemy na sobie gorące izraelskie słońce. Zastanawiamy się nad czym jest własne JA... i jak ono się ma do wspólnoty...

Dzisiaj ruch kibucowy w dalszym ciagu istnieje. Ok 100000 ludzi jest w niego dalej zaangażowanych, ale formuła jest supelnie inna. Dopuszczono częściową własność prywatną. Otrzymuje się wynagrodzenia. Istnieją kibuce religijne. I dalej organizuje się programy, pozwalające wolontariuszom przyjechać na kilka(naście) miesięcy i żyć życiem kibucu. Może kiedyś się skuszę :)

Najwyraźniej nie dało się zabić JA człowieka. Najlepszymi ideami i najbardziej agresywną propagandą. Sam Marks ponoć mówił o tych socjalistycznych ideach w taki sposób (parafrazując) - mam nadzieję, że przyjdą takie dni, kiedy ten projekt idealnego społeczeństwa sie spełni, ale mam nadzieję, że tego nie dożyję.


***

- ciekawy artykuł z hebrajskiej prasy tu
- inna recenzja tu

12 komentarzy:

  1. Czcigodna Olu
    Dziękuję za arcyciekawe informacje o izraelskich mrowiskach zwanych kibucami. Potwierdzające znaną mi od ponad czterdziestu lat prawdę iż nie ma mutacji socjalizmu w której człowiek o fizjologicznej a nie patologicznej psychice mógłby być szczęśliwy.
    Doszły mnie słuchy że masz problemy ze zwariowanymi szablonami (typu jasno czarne litery na ciemno czarnym tle) w których lubuje się Erinti. Sam swego czasu miałem identyczne i znalazłem proste rozwiązanie. Jeśli jako adres wpiszesz:
    http://erinti.blogspot.com/?m=1
    To blog otworzy się w wersji jak na urządzenie mobilne. Funkcjonalność taka sama ale tekst pisany jest szarymi literami na białym tle a te idiotyczne bohomazy znikają.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi Niedźwiedziu,
      bardzo ale to bardzo jestem wdzieczna za podpowiedź o wersji na komórki :) nie omieszkam powiedzieć Erinti, że moze wrócić do swoich mrocznych szat

      a co do kibucu - co by nie mówić cały projekt był (jest!) naprawdę fascynujący... te religijne muszą być świetne, wyobraź sobie, toż to prawie raj na ziemi! wspólnota zakonna z seksem, rodziną i bez przełożonego, któremu trzeba być totalnie posłusznym! :)
      NB są takie wspólnoty chrześcijańskie, tylko nie nazywamy ich kibucami, no i ich podstawą ideową nie jest marksizm

      Usuń
    2. Czcigodna Olu
      Żywot w stadzie nie każdemu odpowiada. W zakonie masz ścisle określoną hierarchię bo inaczej taka wspólnota na tyle by się zanarchizowała że wszystko by się zawaliło. Możliwość założenia rodziny to duży krok do przodu ale w takiej wspólnocie też MUSI stworzyć się hierarchia. Weź pod uwagę takich Amiszów gdzie niby jest biblijna prostota ale "starsi" trzymają wszystko krótko przy pysku. Więc więcej swobody masz jako żona i matka nawet w szwedzkim społeczeństwie, że już nie wspomnę o krajach Ameryki Południowej gdzie "polityczna poprawność mają w zakończeniu przewodu pokarmowego.
      Jak dla mnie, totalnie nieczytelny szablon na blogu to szczyt pogardy w stosunku do potencjalnych czytelników ze strony blogmastera. Żadne żałosne banialuki w stylu "ten blog jest dla was" tego nie zmienią. Więc cieszę się że mogłem Ci pomóc.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  2. Bardzo ciekawe. Jeśli chodzi o wspólnoty będące rajem na ziemi, to najbliźsi ideału byli według mnie hippisi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przepraszam za poślizg w odpowiadaniu na komentarze

      miło mi, że zajrzałeś :)

      nie znam do końca zasad funkcjonowania hippisów, poza kilkoma stereotypowymi obrazkami... zakładam jednak, że obrazki z Woodstocku (tego oryginalnego) to nie jest cała ich "filozofia życia"... może przybliżysz trochę?

      Usuń
  3. Zastanowiło mnie imię autorki - JAEL. Słownik imion tłumaczy to imię na - mountain goat - kozica górska, ale ja popuszcze nieco wodze fantazji. El - oznacza po hebrajsku - coś/kogoś schodzącego z góry, z wysokości - stąd ta kozica górska. Ale EL oznacza również Boga , jak w nazwie państwa - Izra-El. A więc w mojej pokręconej wyobraźni imię Ja-El - oznacza - Ja-Bóg !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ciekawe, ze o tym wspomniałeś
      Sama autorka mówi w książce, że jej imię oznacza "kozica" - jej bracia też mieli "rogate" imiona, z wyjątkiem najmłodszego, nie pamiętam w tej chwili jak ono brzmiało, Jael zastanawia się nad niekonsekwencją rodziców

      ale interpretacja hebrajska piękna, dziekuję!

      pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  4. Bardzo ciekawy wpis.
    Szczerze powiedziawszy mnie mrozi na samą myśl o życiu w takiej komunie.
    Harcerstwo, to jednak coś innego. Też mnie kręciło to wspólne budowanie prycz i kombajnów, te rajdy, te zloty, wspólne gotowanie, wieczorne kąpiele w jeziorze. Życie bez rodziców, a jednocześnie w harmonii i jakiejś takiej szlachetności (no, powiedzmy - z czasem zauważało się i to i owo :)))
    Ale z obozu harcerskiego się w końcu wracało. Z żalem, ale i z pewną ulgą.
    Świat bez więzi rodzinnych?
    Narobiłaś mi potężnego 'smaka' na tę książkę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. książka jest bardzo ciekawie napisana, sama historia jest zresztą niesamowita, bo... to wszystko sie wydarzyło naprawdę! naprawdę istnieli ludzie, którzy CHCIELI tak żyć...
      to niebyły gułagi, gdzie zamykano opornych i zabierano im dzieci przecież

      Usuń
  5. Bardzo ciekawy wpis, choć ja również jak Fidrygauka mam ciarki na plecach. Szczególnie przeraża mnie wizja małych dzieci, które są bez mamy. Ile razy jest tak, że gdy nam smutno, gdy dzieje się coś złego, potrzebujemy tego przytulania, tych ramion najbliższych. Nie chcemy zwierzać się wszystkim, nie wszystkich lubimy, nie wszystkim ufamy. Poszczególne, indywidualne więzi są bardzo ważne. W ogóle nie wyobrażam sobie mieszkania w grupie. Osobiście potrzebuję jak powietrza własnego kąta, spokoju, samotności. Zwariowała bym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję za wizytę :)

      mnie też przechodzą ciary, ale to, co opisuje Nael to jednak jakiś ekstremizm był nawet w kibucowej rzeczywistości - nie wszystkie kibce tak miały a nawet tam, gdize to istniało, kolejne pokolenie odeszło od tego zwyczaju... samo wychowane w "domu dzieci" swoje własne dzieci chciało mieć przy sobie

      No i podkreślam, to było dobrowolne!

      Usuń
  6. Miesiąc minął a ja nadal mam ten wpis w pamięci a ostatnio temat się odświeżył. Polecam ksiązkę Amosa Oz - Between Friends - bardzo poruszający i smutny obraz kibicowego życia.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...