23 kwietnia 2015

Zabawa w paczki

Rozmowa z lutego.

- Mamo, a jak będziemy iść do nowego domku to jak to wszystko zabierzemy, no jak? Przecież nie mamy tylu rączek!

Teraz już Kami wie jak. Bawimy się w paczki ostatnio - ulubiona zabawa Kamyczka. Za dwa tygodnie będziemy "na nowym".

Połowa domu spakowana. W sumie to pozostało już tylko zapakować dzieci i nadać przesyłki. Kartony już zaadresowane. Własnoręcznie.





400 pytań dziennie?

Strasznie dawno nie wrzucałam gadek Kamyczka, oto mała kolekcja z ostatnich kilku miesięcy. Na fejsbuku regularnie uzupełniam - służy trochę za notatnik. Ale za kilka lat nic się tam nie znajdzie... Ba, za kilka miesięcy ciężko będzie.

A na pewno będę chciała znaleźć, język pięciolatków jest taki wzruszający.

I zawsze ostatnie słowo musi należeć do Kamyczka...

"No mamo, czemu nie idziesz!" i tupnięcie nogą...

***

Zapisuję pieśni na najbliższą mszę. Pod nosem mówię tytuły...
- "Oto jest dzień", "Jeden chleb"...
Wtrąca się Kami:
- co? Skończył się?
- Ale co? - nie bardzo rozumiem
- No chleb! Jeden chleb musimy kupić?

***

Rano. Szykuję śniadanie - jajka, chleb. Przychodzi Kami:
- mamo, ja chcę jeść te warzywka, wiesz które.
Wiem. Mrożonka "zestaw chiński do woka". Ulubione jedzenie ostatnio.
- Kami, ale to jest na obiadek. Teraz jemy śniadanko
- To w takim razie ja nie chcę śniadanka, chcę obiadek!


***

Poranek jeden z wielu. Kubuś pełza po łóżku, w pewnej chwili wpełzł mi na klatkę piersiową. Gadam do niego, jak to matki zwykły gadać:
- No i co mój ty dusiołku? Nigdy nie odpuszczasz, co?
Kami z boku słucha. I natychmiast pieszczotliwie do Kubusia:
- oj, mój mały OSIOŁEK!

No i Kubuś został Osiołkiem... Musze mu chyba Leśmiana poczytać.

***

Kubuś pełza po mnie i w pewnej chwili bardzo mocno pociągnął mnie za włosy. Zerwałam się z okrzykiem:
- O nie, nie zgadzam się na takie coś, paskudku jeden
- Mama - Kami wszedł do pokoju - ale Paskudek tak nie robi... On tylko zabiera! - powiedział rzeczowo tonem fachowca.

Ekspert Od Troskliwych Misiów‬ sie znalazł...

***

- Mamo, a ja wiem co się wydarzy jak będziecie starzy! - oznajmił z dumą Kamyczek
- O. A co? - zainteresowałam się.
- Ja będę wtedy duży!!

***

- Wiesz mamo, Eldjon powiedział innym dzieciom, zeby nie bawiły się ze mną.. bo ja go kiedyś uderzyłem...
- Oj, to niedobrze... i on teraz mówi innym, żeby nie bawili się z tobą?
- Tak, ale tylko swoim przyjaciołom, tylko chłopcom, dzieczynkom nie!
- Dziewczynkom nie...?
- Nie! BO MY CHŁOPCY NIE LUBIMY DZIEWCZYNEK!

***

Dostałam szwedzkie wyliczenie podatkowe... dodane podatki, których wcześniej nie było :/ aż zadzwoniłam do męża do pracy pożalić się.... Kami słucha i pyta o co chodzi, no to mówię, z grubsza... że pieniędzy dużo zabierają i że nie będzie na lego (szansa na gadkę umoralniającą!). A Kami bierze telefon:
- No to chodź, dzwonimy po policję, że chcą cię okraść!

***

- Kamyczku, nie jesteś głodny?
- Nieeeee. Nie burczy mi w brzuszku - staje przy mnie i wydyma brzuch - SŁYSZYSZ COŚ??

***

- Kami, proszę, podaj mi kawę - proszę Kamyczka, który siedzi przy biurku, na którym stoi kubek z resztką kawy
- Oczywiscie, mamusiu - zrywa się i stawia kubek na stoliku koło mnie - TYLKO NIE WYLEJ!

***

Popołudnie - szykujemy chatę na wizytę gościa. Kami porwał bułkę z kuchni i poleciał z nią gdzieś, nawet nie zauważyłam od razu, bo sprzątałam.
Idę do pokoju, gdzie już posprzątałam wcześniej, a całe biurko zasypane okruchami.
- Kami, dlaczego tak zrobiłeś??? Przecież tu było posprzątane, czemu mi dodajesz pracy? - mówię rozżalonym tonem.
- Mamusiu, ale to nie moja wina. Ta bułka była krusząca.

I od razu serce stopniało. Takie piękne użycie imiesłowu przymiotnikowego czynnego. Jak tu teraz ukarać dziecko.

***

Kami wypatrzył, że jem rodzynki w czekoladzie (ma jakiś siódmy zmysł, do tych spraw)
- Mamo, mogę też?
- Tak, dam ci, ale PO KOLACJI
- A możesz mi już teraz nasypać do miseczki? Nie będę jadł, tylko mi nasypiesz - przekonuje. Tia, kaktus mi na ręce wyrośnie...
- Nie, Kami, potem ci nasypię.
I odłożyłam torebkę z rodzynkami na blat. Po czym natychmiast porwał ją Kami, usprawiedliwiając się w locie:
- Ja nie będę jadł, mamo. Ja tylko schowam przed tatusiem! - i poleciał do swojego pokoju zanim zdążyłam kiwnąć palcem.

Akurat.

***

Wsiadamy do samochodu.
- Kami, zapnij pasy
- Mamo, ale ja nie muszę. Jestem KLEISTY, nie spadnę!

***

- Mamo, mamo, Kubuś kupę zrobił i przeciekła!
Szybko zerkam na ubranko
- Ha ha ha PRIMA APRILIS!!!

‎Łacina Na Codzień. Ćwiczyliśmy od połowy marca. Kami jest mistrzem.

***

- Mamo, chcę jeść! - Kami przybiega ze swojego pokoju. Piszę email, więc odburkuję:
- Już, już. - piszę dalej. Kami tupie nogą i ówi z pretensją w głosie:
- Tak rodzice się nie zachowują! Jak przybiega mały Kamyczek i mówi "mamo, chcę jeść" to od razu idą mu zrobić!

***

- Mamo, wiesz czemu Kubuś ma takie czerwone policzki?
- Nooo? - umieram z ciekawości.
- Bo jak ktoś za dużo JĘCZY to mu się takie robią!

***

Kami wypił mleko męża, które ten przygotował sobie do pracy. Jedną szklankę, ale już mąż fuka, ze nie opłaca mu się zabierac napoczętego kartonu do pracy.
Kami, bardzo rozżalonym tonem:
- Mamo, MUSZĘ CI COŚ WYJAŚNIĆ.
- Co?
- To nie jest tylko mleko tatusia! Trzeba się dzielić! 

A Tatuś stoi obok i polewa z tupiącego noga Kamyczka...

***

Odbieram kamyczka z przedszkola. 
- Mamo, a masz dla mnie kanapkę?
- Nieee, zapomniałam...
- Ale czemu ... - buzia w podkówkę - czemu jesteś taka zapominalska jak ja??

***

Śniadanie. Daję Kamyczkowi jajka sadzone. 
- Mamo, ale one są tu twarde, nie mogę pokroić.
- A bo troczę mi się spiekło...
- Coo??? PIEKŁO??? od szatana??? - Kami przestaje jeść z tego stresu.

***

Wieczorna modlitwa. Modlimy się o różne rzeczy, za rodzinę, o nawrócenia różnych ludzi, wymieniam:
- ... za nawrócenie moich dzieci, Kubusia i Kamyczka...
- Mamoooo - przerywa Kami płaczliwym głosem - przecież ja już jestem!... już jestem NAWIEDZONY!

***

- Mamo, ja chciałbym być takim prawdziwym samolotowym pilotem. Ale takim prawdziwym.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, możesz nim zostać synku. To piękny ale bardzo trudny zawód, tylko najzdolniejsi mogą być pilotami! - natrafiłam na okazję do strzelenia gadki umoralniającej, czemu nie wykorzystac.
- Jak trudny to ja nie chcę! - uciął Kami. Koniec rozmowy.

***
- Mamo, wiesz czemu tak dużo gadam?
- Nooo? - pytam zaciekawiona
- Bo wy z tatusiem tak dużo gadacie!!

Ktoś kto napisał, że dzieci w tym wieku zadają około 400 pytań dziennie chyba nie znał Kamyczka...

21 kwietnia 2015

Zwyczajna szwedzka rodzina


Piękny wiosenny dzień na naszym ulubionym placu zabaw w Lund. Huśtam szary kubusiowy tłumoczek na kole. Kami śmiga po przyrządach dla starszych dzieci, słońce grzeje, wreszcie zdjęłam kurtkę i czapkę... pełen relaks.

Podchodzi dwóch chłopców, na oko 7-8 lat. Mniejszy wydaje z siebie dźwieki brzmiące jakby "ale słodki" i głaska Kubusia po policzku. Większy (w jaskrawożółtej czapce) odzywa się do niego:
- Hey, don't touch him! That's illegal! - mówi poważnym tonem doświadczonego prawnika.
Mały chłopiec odskoczył jak oparzony.
- Właściwie to nie jest to chyba nielegalne - wtrącam się po angielsku - ale byłoby dobrze zapytać rodzica czy można pogłaskać jego dziecko...
- Tak, masz rację. Trzeba pytać. - przyznał chłopiec. I zaraz rozgadał się, ani chybi zachęcony moim nieskazitelnym angielskim - Skąd jesteś?
- Pochodze z Polski.
- Aaaaa.... Moja mama jest Irlandką, tato - Szwedem. Urodziłem się w Dubaju, to jest w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, potem mieszkaliśmy w Niemczech, teraz w Szwecji. - wyrecytował na jednym oddechu. Musi być przyzwyczajony do zdawania tej relacji, połączonych z wyjaśnianiem gdzie leży Dubaj.
Urzekło go to, że ja wiem gdzie leży i że nawet tam byłam. Zaczęła się miła pogawędka.
- A to jest Omar - dodał - jest Kanadyjczykiem. Ale także z Jemenu. Nasza szkoła jest tu blisko, mamy teraz lekcję muzyki. Ale pani zachorowała to na zastępstwo przyszliśmy tu.
- O, to może pośpiewamy sobie - zaproponowałam
Chłopcy prychnęli ze śmiechu.
Potem Szwedo-Irlandczyk zdradził, że ma 8 lat (ale wszyscy myślą, że dziewięć, albo nawet dziesięć).
Potem zapytali czy mogę zdjąć Kubusia, bo oni chcieliby się wysoko huśtać. Doszły pozostałe dzieci z ich paczki. Wtedy przybiegł już Kamyczek i okazało się, że w ogóle nie może dogadać się z tymi dziećmi - nie zna angielskiego, a oni szwedzkiego! Za wyjątkiem jednej dziewczynki, która mu tłumaczyła komendy. "A teraz trzymaj się mocno".




Gdy tak się huśtali pociągnęłam za język nauczycielki. Szkoła działa po angielsku, jest przeznaczona głównie dla dzieci rodziców "na kontraktach". Najwięcej rodziców to pracownicy uniwersytetu w Lund i Tetra-paca. Dzieci "rezydentów" Szwecji nie ma w szkole, to nie jest szkoła dla nich ("ale niedaleko jest inna, szwedzko-angielska, może tam się dowiedz?").

Nie wiem jakie były historie innych dzieci, ale widziałam dużo twarzy hinduskich i koreańskich. Wszyscy posługiwali się piękną angielszczyzną. Nauczycielki pochodziły z USA i Australii, też na kontraktach.

W tym towarzystkie poczułam, że jesteśmy zupełnie zwyczajną szwedzką rodziną...

19 kwietnia 2015

Tyrania równości

Pomyślicie pewnie,  że będzie o "tolerancji" wobec "odmiennych orientacji"

Ale nie.

Będzie o absurdach w kontaktach z "klientami". O tym dlaczego pielęgniarce środowiskowej nie wolno od serca porozmawiać z pacjentami, którymi się opiekuje. Nie wolno jej wpaść do nich poza godzinami pracy a już - broń Boże - zaprzyjaźnić się. Okazywanie współczucia jest wręcz zabronione. Dlaczego nauczycielom nie wolno polubić rodziców dzieci w szkole a pielęgniarkom czytać na głos starszym ludziom, którymi się zajmują. Także dlaczego pracownikom ośrodka dla uchodźców nie wolno grać z nimi w piłkę, odwiedzić ich w szpitalu ani zapraszać do domu.

Maciej Zaremba opisał kilka historii tego typu w reportażu "Niemiłosierny samarytanin" (z książki "Polski hydraulik"*). Zbadał o wiele więcej. Wyłania się z niego bardzo ponury obraz państwa opiekuńczego, jakim jest Szwecja - czym się bardzo szczyci. Każdy Szwed jest dumny z tolerancji i równości jaką zapewnia jego kraj.

Pacjenci mają prawa i są one realizowane. Ale ani grama więcej. Nikt się nie może poczuć wyróżniony - bo inny odebrałby to jako dyskryminację (!!).

Posłuchajcie.

Dwie odmienne tradycje moralne zdają się walczyć o duszę państwa opiekuńczego.
Starsza, w której zorganizowana forma pomocy jest tylko przedłużeniem ludzkiej zwykłej solidarności, i nowocześniejsza, która uważa tę samą opiekę za formę demokratycznego sprawowania władzy. Pierwsza interesuje się przede wszystkim osobą: jak powodzi się pani Pettersson czu Ahmedowi El Tantawy. Druga ma większe ambicje: jak się powodzi równości, solidarności i sprawiedliwości. 

(...)

Z przesłuchań policyjnych, "zasad etycznych" i wywiadów z osobami na kierowniczych stanowistack w opiece społecznej i Urzędzie Imigracyjnym.

"Jeśli je się obiad z jednym, trzeba być gotowym jeść ze wszystkimi". A nie jada się ze wszystkimi. Sympatia rodzi się spontanicznie (...) i jeśli przerodzi się ona w czyn, powstaje przywilej i cierpi na tym równość".
Naszym celem i obowiązkiem jako urzędników państwa opiekuńczego jest wszakże promowanie oprócz równości także godności ludzkiej. Pacjent czy klient jest od nas uzależniony. Jeśli zauważy, że wzbudzając sympatię, może zjednać sobie bardziej osobiste traktowanie, będzie próbował tę symaptię wzbudzić. Będzie się przymilał, apelował do solidarności, do współczucia, będzie szukał naszego wzroku. Z punktu widzenia godności taka sytuacja jest nie do przyjęcia, przekształca bowiem pacjenta w petenta. Nasza opieka nie jest jednak przywilejem, jest uprawnieniem przysługującym wszystkim bez różnicy. To właśnie odróżnia państwo opiekuńcze od poniżającej dobroczynności.

Na tym właśnie opiera się równość. Unikamy więc odsłaniania naszych cech osobistych i próbujemy zignorować je u pacjenta. (...) WYnika z tego, ze w państwie opiejkuńczym każdy gest spontanicznej solidarności lub współczuciea godzi albo w równość, albo w godność pacjenta.

***

W latach dziewięćdziesiątych w szwedzkim państwie opiekuńczym wieje chłodem i obojętnością. (...) Tradycyjne zawody humanistyczne - nauczyciele, pielęgniarki, adwokaci, lekarze, pastorzy - odrzucają nową etykę państwa opiekuńczego. Zdążyły bowiem wykształcić własną etykę zawodową na długo przed narodzinami państwa opiekuńczego. Przedstawiciele tych profesji czują się przede wszystkim lojalni wobec swych klientów i pacjentów. Nowo powstałe zawody opiekuńcze - opieka społeczna, kuratorzy, urzędnicy imigracyjni itepe - są natomiast wytworem państwa niemal zupełnie pozbawionym samodzielnej tradycji moralnej. Pozwoliły narzucić sobie schizofreniczną rolę opiekunów i kontrolerów zarazem.
Państwo opiekuńcze bezustannie nas przekonuje, że branie na siebie osobistej odpowiedzialności to niebezpieczna i niedemokratyczna postawa. Odpowiedzialność to przecież też i władza. 

***

Nowa Etyka sektora opieki to przecież wypowiedzenie wojny wszystkiemu, co mieści się w pojęciu specyficznej kobiecej kompetencji. Nie zmienia tego fakt, że opiekę tę realizują głónie kobiety. Dwudziestoletnia bezdzietna przedszkolanka "wyształcona teoretycznie" i "profesjonalna" pod każdym względem góruje tu nad matką pięciorga dzieci. Kaleki moralne znajdyją wyjątkową łatwość w przyswajaniu sobie języka Nowej Etyki i nie sposób w ich ustach odróżnić pogardy od "teorii opieki" ani zawiści od "sprawiedliwości społecznej". Łajdacy kwitną w tym środowisku. Nigdzie indziej nie da się dowieść że to dla dobra dziecka nie trzeba się o nie troszczyć albo że płacz tegoż, siłą odbieranego rodzicom, jest najlepszym dowodem na to, jak szkodliwe są ich wzajemne spotkania. 

Osoby "nieprzystosowane" do systemu są eliminowane ze sttuktur panstwa opiekuńczego - ten proces postępuje od lat. Pracownicy, którzy zdradzali skłonności społecznikowskie, najczęściej okazywali się trudni we współpracy. przenoszono ich na inne stanowiska albo byli skłaniani do złożenia wypowiedzenia.

Czytam to i trochę nie wierzę. Jak można tak przeinaczyć podstawowe pojęcia?  Jak można tak sprzeniewierzyć się miłości do bliźniego? Czy ktoś to robi specjalnie czy też są ku temu obiektywne powody...?

Szwecja to przecież chrześcijański kraj... wydawałoby się. Ale właśnie... nie katolicki, tylko protestancki. Czy to może wyjaśnić różnice w antropozofii między Polską a Szwecją? (od razu nasuwa mi się historię opisana w "Higienistach"*). A może to konsekwencja komunizmu, który zniszczy wszystko, czego się dotknie, gdzie prawa jednostki są zawsze poddane interesowi "wszystkich"?

W Szwecji wszyscy znają Prawo Jante. Do tej pory myślałam, że ich negatywny wydźwięk budzi raczej odrazę w społeczeństwie. Wydają się one jednak być naczelną zasadą państwa opiekuńczego!

Pojęcie to stworzył norweski pisarz pochodzenia duńskiego Aksel Sandemose w 1933 w noweli „Uciekinier w labiryncie”, gdzie przedstawia fikcyjne, duńskie miasteczko Jante. Wśród jego społeczności obowiązuje zasada, która rządzi zachowaniem mieszkańców: „Nikt nie jest kimś specjalnym. Nie próbuj wyróżniać się ani udawać, że jesteś pod jakimkolwiek względem lepszy od innych”.

1. Nie sądź, że jesteś kimś wyjątkowym.
2. Nie sądź, że nam dorównujesz.
3. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas.
4. Nie sądź, że jesteś lepszy od nas.
5. Nie sądź, że wiesz więcej, niż my.
6. Nie sądź, że jesteś czymś więcej, niż my.
7. Nie sądź, że jesteś w czymś dobry.
8. Nie masz prawa śmiać się z nas.
9. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało.
10. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.

Za wikipedią: Janteloven, tzn. prawo Jante. jest silnie zakorzenione w mentalności Skandynawów. Jest kwintesencją tego wszystkiego, czym w duńskim sposobie myślenia Aksel Sandemose pogardzał najbardziej – jednakowości, braku ambicji, tłumionej zawiści i niechęci do szerszego spojrzenia. Innym przejawem kierowania się prawem Jante jest to, że wszyscy w krajach skandynawskich czują się równi. Każdy przejaw próżności jest potępiany, za to skromność, czasem wręcz przesadna, zawsze znajduje uznanie.

Ponoć Szwecja jest wyjątkowa w tej idei równości. Już sąsiednia Norwegia czy Dania to zupełnie inne moralnie kraje, słyszałam, że Dania nazywana jest Arabią skandynawii. Bynajmniej nie z powodu etnicznej mieszanki jej dzisiejszych mieszkańców, ale z powodu nieprzewidywalności. Gdy Szwed myśli, że wszystko już ustalone i zamierza podpisać umowę, Duńczyk nagle zaczyna zadawać niewygodne pytania i cały biznes bierze w łeb.

Poznałam w pracy kilku Duńczyków - byli o wiele bardziej ambitni niż Szwedzi, bardziej przyjacielscy, żartowali sobie ze mną i nawiązywali pozapracowe relacje (bez podtekstów!). Mam kilku podlinkowanych na moim profilu w linked-in, na przykład. Żadnego Szweda, ciekawe...

Bardzo się cieszę, że mieszkamy tak blisko Danii. Może trochę mentalności tu skapnęło - Skania długo należała do tego królestwa, a Lund był siedzibą arcybiskupstwa Danii (stare dzieje, napiszę o tym kiedy indziej bo to arcyciekawe dzieje). A jakby co - przejeżdżamy przez most i mamy do czynienia z duńską nieprzewidywalnością i brakiem równości :)



*Wpisy powiązane:

Służba zdrowia Szwecji, w reportażu Macieja Zaremby
Higieniści - z dziejów eugeniki



18 kwietnia 2015

Światło

Wczoraj było niesamowite słońce. I sztormowa pogoda - czasem fajnie jest mieszkać nad morzem. Wichura przygnała granatowo-czarne chmury, z których runął gruboziarnisty deszcz. A słońce dalej świeciło. Nasz balkon zalało niesamowite światło.
Akurat piłam sobie wodę z mojego ulubionego kieliszka i stał na parapecie. Światło zalało również kielich...

I mnie. Jakiego by człowiek nie miał nastroju - w takich momentach się on zmienia.
Światło rozjaśnia każdy mrok.



16 kwietnia 2015

Z pamiętnika młodej lekarki


"W rankingu wizyt u lekarza w krajach OECD Szwecja zajmuje 33. miejsce, między Meksykiem a Chile. Francuz i Polak odwiedzają lekarza średnio 6,9 razy w roku, Estończyk 6,3, Szwed 2,9 razy. Niewykluczone oczywiście, że Francuzi, Polacy i Niemcy biegają do doktora bez potrzeby. Ale się dostają, a Szwedzi nie. Może dlatego, że tutejsi lekarze zajęci są czym innym. Szwedzki doktor udziela porad średnio 777 pacjentom w ciągu roku, francuski, polski lub niemiecki co najmniej trzy razy tylu. Również w tej tabeli Szwecja zajmuje przedostatnie miejsce wśród krajów rozwiniętych, tuż przed Grecją.

Co więc robią 33 tysiące szwedzkich lekarzy, gdy nie leczą?

Grają w sudoku. To znaczy: wypełniają formularze, kreślą sprawozdania do landstinget [organu administracji regionalnej, odpowiedzialnego m.in. za służbę zdrowia], dostarczają dane do rejestrów, przeliczają ceny jednostkowe i ilości. Porównanie do sudoku nie jest moje. Wymyślił je profesor Hans-Göran Tiselius w "Läkartidningen" ("Gazeta Lekarska").

Dlaczego psychiatrzy tak obojętnie odnieśli się do prośby kolegów o zajęcie się Gustavem B.[który zmarł w niejasnych okolicznościach odkrytych przypadkiem po jego śmierci przez wdowę - jeden z opisanych przypadków w reportażu]? Piszę do kilku, lecz nie dostaję odpowiedzi. Może dlatego, że tego, co mogliby odpowiedzieć, nikt, kto złożył przysięgę Hipokratesa, nie chciałby usłyszeć z własnych ust:

"Gdyby Gustav zadzwonił i zamówił u nas wizytę, wszystko byłoby dobrze. Produkt 29A07, cena jednostkowa 787 koron, w dodatku pierwsza wizyta daje dodatkowy bonus z gwarancji szybkiej opieki! Również gdyby oszalał w domu, jeszcze by uszło. Wizyta domowa to produkt 29A08. Ale na świeżo operowanego, który dwa korytarze dalej gryzie personel, nie mamy kodu produktu. A wtedy nie możemy fakturować. Gustav B. był więc nieopłacalny. Czysta strata".

Tutaj czytelnik zastanawia się pewnie, czy nie zmyślam. Nieopłacalny? Czy istnieją zyskowni pacjenci? Choroby, które dają plus? Jak może jeden pacjent publicznej służby zdrowia być mniej opłacalny niż inny?

Bardzo dobre pytanie. Pozwolę sobie tak na nie odpowiedzieć: nie, w realnej rzeczywistości nie ma rentownych pacjentów. Każdy jest oczywiście kosztem. Ale pan B. zmarł w rzeczywistości wirtualnej, w której służba zdrowia gra w sudoku. Albo w Monopol.

Niektórzy pamiętają może poczucie nierzeczywistości, gdy w mediach pojawił się zwrot "wzrost produktywności w przedszkolach". Był początek lat 90. Szwedzcy politycy jako jedni z pierwszych na świecie przyjęli nową doktrynę Nowe Zarządzanie Publiczne (ang. New public management, NPM ), zrodzoną w USA i Wielkiej Brytanii. Można ją streścić w dwóch dogmatach. Pierwszy mówi, że sektor publiczny zadziała efektywniej, a obywatele poczują się lepiej, jeśli będą mogli swobodnie wybierać szpital, przychodnię i szkołę, zwłaszcza że wtedy każda korona podatku zostanie lepiej zużyta.

Poza Szwecją niewiele krajów z entuzjazmem przyjęło Nowe Zarządzanie Publiczne: Nowa Zelandia, Wielka Brytania, Kanada, Holandia, Norwegia i Australia. Prawie zawsze jednak, gdy Szwecję nawiedza nowy trend, robi karierę niczym religijne przebudzenie. W krótkim czasie i bez dalszej dyskusji "zarządzanie przez cele" oraz "lean production" (zainspirowane fabrykami Toyoty) stały się normatywem dla prawie każdej instytucji. Wielu lekarzy przyjęło reformę z entuzjazmem. Da się to może zrozumieć. Służba zdrowia od dekad pokutowała pod biurokratyczną piramidą, gdzie trzeba było siedmiu wniosków i tyluż miesięcy, aby dostać nowy komputer do gabinetu. Model biznesowy niósł obietnicę wyzwolenia i autonomii. Teraz wreszcie będzie można być samodzielnym. Tak przynajmniej wielu sądziło.

Jedyne, co jest naprawdę, to walka o fundusze. Jeśli przychodnia nie zarobi dość pieniędzy na niby, musi zwalniać prawdziwych lekarzy, odsyłać pacjentów lub się zlikwidować. A najbardziej kuriozalne jest to, że przepychanka na niby-rynku opieki zdrowotnej jest bardziej destrukcyjna niż konkurencja na rynku rzeczywistym. Ten ostatni może się rozwinąć, dwa salony samochodowe na tej samej ulicy mogą dzielić się rosnącą liczbą klientów. Ale nie dwie kliniki: obroty na ich "rynku" są z góry ustalone. Co ugra jedna, zabiera się drugiej.

- Dawniej lekarze cenili sobie skomplikowane przypadki - mówi pewien lekarz. "Można wtedy zabłysnąć. Ale teraz, jeśli na OIOM-ie znajdzie się pacjent ze stwardnieniem rozsianym i zapaleniem płuc, nie chce go wziąć ani neurologia, ani płucny.

I tak oto już w roku 1993 (na długo przed prywatyzacją szpitali) zaczęto mówić o "nierentownych pacjentach". W ankiecie co trzeci lekarz odpowiedział, że tych nierentownych bada i leczy się mniej, niż by to było wskazane. Nie tego przecież życzyli sobie politycy. Chcieli służbę zdrowia usprawnić.

Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce. Dawniej, kiedy Karlsson wreszcie dostał się do lekarza, mógł wyliczyć wszystkie przypadłości: bóle w krzyżu, duszności i krostki za uchem. Zajmowało to może trzy kwadranse. Teraz może dostać się szybciej, ale w zamian usłyszy: "Jedna rzecz naraz". U tego samego lekarza dostaje wizytę na krostki, drugą na duszności, trzecią na krzyż. Karlsson narzeka, bo podróże kosztują i dlaczego ma brać wolne trzy razy?

Dlatego, że "zamawiający" (landstinget w Sztokholmie) uważa, że wydajność lekarza mierzy się liczbą wizyt. Czy są długie, czy krótkie, nie ma znaczenia. Wszystkie są rekompensowane, jakby trwały mniej więcej kwadrans. Dlatego przychodni najbardziej opłaca się podzielić Karlssona na trzy produkty po 485 koron za sztukę.

(...)

Młoda lekarka pisze:

"Już podczas pierwszej praktyki zorientowałam się, jakie diagnozy "najlepiej" stawiać, i że ważne jest, aby użyć ich jak najwięcej. (...) Pacjentom z małymi dziećmi z anginą kazano w przychodni iść i rejestrować się po raz drugi, jeśli chcą dostać antybiotyk także dla rodzeństwa (żeby zarobić na obojgu). Tak musi być inaczej przychodnia zbankrutuje. Żaden pacjent nie dostaje leków za pierwszym razem, każdemu daje się czas na ponowną wizytę za dwa tygodnie. (...) Wstydzę się. Nie chcę tak pracować. Ale czuję się bezsilna, nie wiem nawet na któą partię powinnam głosować, żeby to się skończyło"

***

To przydługi - ale jakże pasjonujący - fragment reportażu Macieja Zaremby "Co zabiło Gustava B." opowiadający o patologii szwedzkiej służby zdrowia. A raczej - przedsiębiorstwa zdrowia. Służbą nie da się już tego nazwać.
Gdzieś w tekście pada porównanie do polskiej służby zdrowia, która ma dwa razy więcej łóżek szpitalnych na głowę niż Szwecja. Albo gdzie czas oczekiwania na diagnozę raka jest krótszy, pomimo mniejszych zasobów budżetu. Polska jest tu POZYTYWNYM PRZYKŁADEM. W Skanii najlepsza klinika w kraju zbankrutowała, bo wszyscy potrzebni specjaliści razem stawiali diagnozę - co było sprawne, dokładne i dawało pacjentce tę strasznie ważną odpowiedź w ciągu 1 dnia. to była klinika diagnozy raka piersi, gdzie każdy dzień zwłoki w leczeniu oznacza utratę kolejnych miesięcy życia. Klinika padła, bo dostawała za mało pieniędzy z budżetu, bardziej opłaca się konsultować z każdym specjalistą po kolei. I tak oto wszyscy oni dostaną zapłacone za swoją pracę, a że pacjent musi poczekać 6 tygodni... cóż...

Przychodnie zatrudniają specjalistów od kodowania przypadków (od kodu zależy ilość pieniędzy!), tak je układają, żeby było najbardziej opłacalnie, często odwołując kontrolne wizyty - bardziej opłacają się wszak nagłe przypadki i to spoza regionu.

Reportaż jest zaiste zatrważający. Nagle zrozumiałam wszystko, co mi się do tej pory przytrafiło w związku z "leczeniem". Niemożność dostania się do lekarza, bezsensowne procedury i porady telefoniczne (jak kobieta na telefonie ma upewnić się, że już naprawdę rodzę? albo że gorączka i stan dziecka wymaga kontroli lekarza?). Ponoć przez telefon zawsze trzeba nakłamać, żeby zarezerwowano termin u lekarza. Teraz już rozumiem - kaszel zakwalifukują jako "inny groźny nieżyt dróg oddechowych" i od razu więcej koron na przychodnię...

Szokuje świadomość, że pracownicy służby zdrowia w innych krajach, gdzie wprowadzono Nowe Zarządzanie Publiczne głośno protestują przeciw temu rozwiązaniu, zaś w Szwecji nabrano wody w usta. Władze tak każą, najpewniej mają rację. Skąd to ogromne przyzwolenie na niekompetencję i szkodliwość takich działań? Dlaczego tak ogromny problem nie ma żadnego właściciela i jest praktycznie nierozwiązywalny (służba zdrowia jest zdecentralizowana i żaden premier czy minister nie ma władzy cokolwiek zmienić w danym landzie)?

W reportaż Macieja Zaremby wkradła się pewna manipulacja. Sam sie do niej przyznaje. I to chyba najbardziej mnie przeraziło.  Dowiedziałam się, że szwedzki lekarz... nie składa w ogóle przysięgi Hipokratesa. Ostatni raz złożono ją w tym kraju w 1887 roku. Istnieje niby jakiś kodeks etyki lekarskiej, ale system jest tak korupcjogenny, że zaufanie pacjentów do lekarzy jest chyba najmniejsze w świecie. 

Podobnie jak zaufanie do nauczycieli czy pracowników akademickich. Tam też obowiązuje NZP. Szwedzka szkoła także zalicza padakę największą w historii. Ale o tym kiedy indziej.

Maciej Zaremba otrzymał wiele wsparcia i pozytywnych opinii za swój cykl reportaży. Mówi o ponad tysiącu świadectw, z każdego etapu łańcucha "opieki", materiał na kilka książek. Sprowokowało nawet debatę publiczną.
Na co ministerstwo zdrowia odparło, że żadne takie raporty do nich nie dotarły. Problem nie istnieje oficjalnie. Statystyki są piękne. A system bogatszy niż wiele innych na świecie. 

Tylko pacjenci umierają. Według szwedzkich "wycen"pacjent ma opuścić oddział szpitalny jak najszybciej. Zupełnie nie jest ważne jak.



Przy najbliższych kampaniach trzeba się koniecznie wsłuchać czy jakaś partia nie zaproponuje nam Polakom szwedzkich ekspertów w reformowaniu służby zdrowia. Słyszałam już pomysły kopiowania rozwiązań "z zachodu". Zawsze nabijają kabzę reformatorom a dziedziny, w które się je wdraża, zostają zdegenerowane do granic możliwości.



Źródło:
po szwedzku: http://www.dn.se/kultur-noje/vad-var-det-som-dodade-herr-b/
po polsku: http://www.publio.pl/files/samples/c1/cb/86/90828/Polski_hydraulik_i_nowe_opowiesci_ze_Szwecji_demo.pdf

Powiązane:
Czy szwedzka służba zdrowia to powód do wstydu? z bloga Direction: Sweden!
http://direction-sweden.blogspot.se/2015/01/is-swedish-healthcare-embarrassment-czy.html

7 kwietnia 2015

Życie i Śmierć

Tegoroczna Wielkanoc to było wyjątkowe doświadczenie życia i śmierci.
W Wielką Środę wieczorem dotarła do nas smutna wieść z Pakistanu - umarł tato mojego męża. Przez jedną noc wahał się czy lecieć na pogrzeb. Ale ceny kosmiczne w okresie świąt.
Nie poleciał. Nie wiem ile go kosztowała ta decyzja, bo przez pierwsze dwa dni nie chciał o tym mówić.

Teść miał zawał i nie udało się go uratować. Ponoć ambulans, który przyjechał, to nie był ambulans tylko jakaś riksza, o takich luksusach jak tlen można w ogóle zapomnieć. Nie przeżył. W ciągu 24 godzin powinno się go pochować, początkowo ileś osób z rozsianej po całym świecie rodziny wahało się czy lecieć na pogrzeb. Nikt w końcu nie zdecydował się - pogrzeb odbył się w Wielki Piątek...

Nigdy nie poznałam teścia, nawet przez telefon nie rozmawialiśmy. Był bardzo wyalienowany z rodziny - a może to raczej rodzina odcięła się od niego. Albo oba na raz. Teść wiele lat pracował "na zachodzie" i wrócił do domu jak dzieci były już dorosłe, a nawet wyemigrowane. Nie zbudowali relacji.

Wiadomość o nagłej i nieoczekiwanej śmierci poruszyła jednak kamienie w sercach. Może właśnie dlatego, że odczuli jak bardzo to wszystko było nie tak i jak bardzo nie da się tego naprawić. Za dużo dumy z obu stron. Pakistan w ogóle słynie z dumy. Duma to chyba najgorszy z siedmiu grzechów głównych, naprawdę zabija... W tamtym rejonie nawet dosłownie (każdy chyba słyszał o "honorowych zabójstwach"). W naszej rodzinie tylko duchowo.

Pomimo tego, że nie jestem w tym w środku, całe Triduum Paschalne nabrało dla mnie takiego bardziej dotykalnego wymiaru. Dotknęłam śmieci.

Ale i dotknęłam życia. Dzięki nieustannej obecności u nas brata męża, który wraz z nim dyskutował ten temat i omawiał strategię na odbudowanie rodziny, były to też święta bardzo rodzinne. Spędziliśmy razem dużo czasu i to był - paradoksalnie - bardzo dobry czas. Spacery, jedzenie i rozmowy. Tylko tyle. Aż tyle. Pierwszy raz tyle piekłam na święta, ale wcale nie było za dużo. Takie umieranie zbliża ludzi i trzeba wtedy coś postawić na stole...


P.S. To miał być wpis bardziej kulinarny, ale jakoś zeszło to na plan dalszy...  Więc na szybko:

Przepis na sernik: http://polskapakistansverige.blogspot.se/2013/01/sernik-anny.html
(spód z pokruszonych digestiveów z masłem, ok 400 g ciastek na 200 g masła, na dużą blachę lub dwie małe, polewa czekoladowa to 150 g roztopione czekolady gorzkiej z ok 100 ml śmietanki, a drugi sernik pokryty frużeliną, według tego przepisu)

Przepis na babę: http://www.crustanddust.pl/2015/04/wielkanocna-baba-drozdzowa.html

Przepis na pasztet: http://barbaramariawkuchni.blogspot.se/2015/04/pasztet-z-indyka-ze-sliwkami.html

Wszystkie przepisy gorąco polecam, zwłaszcza ten na serniek. Nigdy mnie nie zawiódł!

4 kwietnia 2015

Mimo wszystko

Ostatnio często bywam na szwedzkich mszach. Przełamuję się. Umieram.

To będzie wpis trochę teczniczny, nie każdy zrozumie. Ale muszę to wypowiedzieć.

Na wstępie małe zastrzeźenie - naprawdę nie jestem jakimś betonem, przez wiele lat brałam udział w mszach harcerskich, oazowych, rekolekcyjnych, odnowowych, parafialnych, dominikańskich... Wiele rozumiem i zniosę, muzycznie też, ale nie dzierżę partactwa i ignorancji. To uwłacza godności Sakramentu, ale także przeszkadza nam ludziom mieć właściwą relację z Najwyższym. Owszem, jest bliskim Bogiem - ale nie kolesiem od piwa.

Zaraz wyjaśnię.

Zaczynam rozumieć szwedzki liturgiczny język, ale są rzeczy, których - jak dla mnie - zrozumieć się nie da... I nie mają nic wspólnego z językiem. Są rzeczy piękne i są strasznie szkaradne. Jestem zdezorientowana.

Muszę przyznać, że jedna rzecz podoba mi się bardzo w tym szwedzkim kościele katolickim, a mianowicie to, że szwedzcy kapłani potrafią śpiewać wszystkie części stałe, Gloria i Credo po łacinie i że dość często to robią. Cały kościół się wtedy włącza, co jest bardzo piękne, wzruszające i uroczyste. W Wielki Piątek trzech kantorów odśpiewało Pasję wg Św. Jana i było bardzo wzniośle, jak nigdy (nasz przeor to niezły tenor!), a dzisiaj w nocy - Lumen Christi! Deo Gratias!. W kościele, do którego chodzę, co tydzień są msze trydenckie, ale to, co opiszę dotyczy NOMu, czyli mszy posoborowej, którą wszyscy znamy.


Ale cała reszta...

Tutaj w Szwecji doświadczam wyjątkowego niechlujstwa w celebrowaniu Eucharystii. Procesja z darami, jaką wczoraj widziałam w Lund, to śmiech na sali. Nikt nie przygotował darów na stoliku przy drzwiach - tuż przez procesją kapłan stojący przed ołtarzem wręczył je wyznaczonym wcześniej ludziom, by zrobili rundkę po kościele i ... przynieśli dary w procesji do tego kapłana... Nawet kadzidło i pokaźna służba liturgiczna nie czyni tutejszej liturgii tak wzniosłą jak zwykła niedzielna msza u polskich dominikanów... Wszystko robią jakoś tak zwyczajnie, bez patosu, bez piękna liturgii.... no koleś od piwa normalnie :/

Bardzo negatywnie odbieram to, że jest wiele momentów mszy świętej, kiedy ludzie nie wiedzą jak się zachowywać. Nie mówię tu o "gadaniu" czy "wierceniu się", ale o takich podstawowych sprawach jak postawa. Zdarza się, że gdy ja odruchowo klękam, inni odruchowo wstają. A jeszcze inni odruchowo siedzą. Bardzo zatraca się wtedy poczucie jedności zgromadzenia eucharystycznego.
I to nie w podczas nabożeństw, w których uczestniczy sie raz na ruski rok - jak liturgia Wielkiego Piątku. Mówię o "zwykłej" modlitwie eucharystycznej, na przykład. Na polskich mszach ludzie zachowują się "po polsku", czyli stoją - przyklęka się tylko na podniesienie. Na szwedzkich - wolna amerykanka. Może to wynikać z pochodzenia wspólnoty eucharystycznej, w Lund towarzystwo jest bardzo wymieszane... Ale czy ci nasi dominikanie (dominikanie!!!) nie mogliby jakoś edukować w tej kwestii? Nie ma żadnej reakcji.

Zdecydowanie najgorszym wymiarem tego niechlujstwa jest jednak brak szacunku dla Najświętszego Sakramentu. Przy komunii nie używa się pater, na przykład, na moich oczach Krew Pańska kapnęła na ziemię :/ W Wielki Czwartek widziałam z kolei jak kapłanowi spadła konsekrowana hostia, jakoś tak niechlujnie główny celebrans podawał ją innemu kapłanowi... Jak dodać komunię na rękę czy brak klękania jakiejś części ludzi przy podniesieniu rodzi sie poważne pytanie czy oni naprawdę wierzą to, co sie dzieje na ołtarzu w czasie Eucharystii...

Może to spuścizna protestantyzmu...?

Bardzo doceniam polską kulturę liturgiczną jak patrzę na tę tutaj... Jak byłam dzieckiem ta w wydaniu "parafialnym" zawsze wydawała mi się zbyt patetyczna, taka nawet trochę niezrozumiała, te sztywne pokłony lektorów, zawsze zsynchronizowane... taki teatr trochę, dla obserwatora z zewnątrz. Ale potem dorosłam do ukochania tego Wielkie Misterium - Nieziemskiej Liturgii, gdzie nie ma zbędnego gestu, gdzie każdy pokłon czy "szmatka" to wyraz największego szacunku i czci dla Sacrum.

Chyba konkretnie tęsknię sa liturgią trydencką. Jakoś tak podskórnie, bo nigdy nie brałam w niej udziału. Ale każdy łaciński śpiew na mszy budzi coś we mnie...


Przpomniało mi się to wszystko w ostatnich dniach, jak czytałam znowu objawienia Katarzyny Anny Emmerich. Modlitwa Jezusa w Ogrójcu to pasmo "kuszeń" (jak mówi Biblia) czy raczej ataków szatana na Jezusa. Bardzo mnie dotknął ten fragment, gdzie Katarzyna opisuje to, gdy szatan usiłuje przekonać Jezusa, ze nie warto umierać za takich ludzi - podsuwając Mu obrazy tych, którzy będą w przyszłości profanować Jego ciało, niegodnie je przyjmować albo wręcz bezcześcić. Posłuchajcie:
Rozpoznałam wśród tych Jego wrogów wszelkiego rodzaju znieważających Go w Najświętszym Sakra­mencie,(...) począwszy od zaniedbania, nieuszanowania, opuszczenia, aż do wyraźnej pogardy, nadużycia i najohydniejszego świętokradztwa; począwszy od zwrócenia się ku bożyszczom światowym, ku pysze i fałszywej wiedzy, aż do błędnych nauk, niewiary, zaciekłego fanatyzmu, nie­nawiści i krwawych prześladowań. W tłumie tym znaleźć można było wszelkiego rodza­ju osoby (...). Ślepych, którzy nie chcieli widzieć prawdy; chro­mych, którzy, widząc ją, nie chcieli przez le­nistwo iść za nią; głuchych, którzy nie chcieli słuchać przestróg Pana i gróźb Jego; niemych, którzy nawet mieczem słowa nie chcieli walczyć za Niego; wreszcie dzieci w towarzystwie światowych, zapominają­cych o Bogu rodziców i nauczycieli, przesy­conych rozkoszami świata, otumanionych czczym mędrkowaniem, ze wstrętem odwra­cających się od rzeczy Boskich, a ginących na zawsze z powodu ich braku. Widok dzieci w tym tłumie największą mi sprawiał przy­krość, bo przecież Jezus dzieci tak kochał. Między nimi najwięcej było źle wychowa­nych i niewłaściwie nauczanych, nieuczci­wych ministrantów służących do Mszy Świę­tej, którzy nie czcili należycie Jezusa w Naj­świętszym Sakramencie. Wina ich spadała w części na nauczycieli i niebacznych paste­rzy świątyń. Wreszcie z przerażeniem ujrza­łam, że do znieważania Jezusa w Najświęt­szym Sakramencie przyczyniało się także wielu kapłanów rozmaitych stopni hierarchii kościelnej, nawet takich, którzy sami mieli się za wierzących i pobożnych. Z wielu tych nieszczęśliwców wspomnę jeden tylko ro­dzaj. Byli to tacy, którzy wierzyli w obecność żywego Boga w Najświętszym Sakramencie, czcili Go i stosownie do tego nauczali lud, lecz z tej obecności Boga na ołtarzu niewiele sobie robili, a mianowicie nie starali się i nie dbali o pałac, tron, namiot, siedzibę i strój królewski tego Króla nieba i ziemi, tj. nie starali się utrzymać w porządku i schludno­ści kościoła, ołtarza, tabernakulum, mon­strancji żywego Boga, a także wszystkich na­czyń, sprzętów, ozdób, strojów, wszystkich w ogóle przyborów i rzeczy kościoła, domu Bożego. (...) Nie było to zaś przyczyną rzeczywistego ubóstwa, tylko ospałości uczuć, gnuśności, niedbalstwa, oddania się marnym rzeczom doczesnym, nieraz także samolubstwa i we­wnętrznej śmierci duchowej; a zaniedbanie takie widziałam nawet w kościołach zamoż­nych i dostatnich. Wielu było takich, którzy zamiłowani w okazałości światowej, pousuwali najwspanialsze i najczcigodniejsze pamiątki dawnych pobożniejszych czasów, a zastąpili je czczym blichtrem. (...)

Przejmujące są te obrazy i walka wewnętrzna Naszego Pana. Mimo to On decyduje się umrzeć...

Wiem, że też mam umrzeć - dla swoich oczekiwań czegokolwiek. Mam pokochać ten kościół tu MIMO to wszystko. Tak jak On go kocha. Emocjonalnie bardzo mi jest trudno, ale to nieważne. Wiem, że są tu ludzie, którzy szczerze i głęboko się modlą w czasie tych mszy świętych, nawet jeśli biora komunię na rękę.

Wszystkim czytelnikom, przyjaciołom i gościom, życzę tej miłości POMIMO w Waszym życiu. Takiej do końca, jak Nasz Zbawiciel ukochał nas, ludzi. Oddając się w nasze ręce i dopuszczając naszą profanację Go, wtedy i teraz. Na końcu tego umierania czeka Życie.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...