22 grudnia 2012

Dialogi wrocławskie

Ulubiony spacer Kamyczka: JAZDA TRAMWAJEM... no to jedziemy, z Grunwaldzkiego na Biskupin. Oglądamy ZOO. Trochę widać, ale głównie plac budowy. Kami ma niedosyt, wygląda dalej ZOO, może w końcu coś zobaczy...
Dojeżdżamy do akademików (Teków). Kami mówi:
- ooo, tu jest ZOO!

Chwila zastanowienia... Odpowiadam:
- Tak, Kami, masz racje! tu są takie specjalne klatki i mieszka w nich taki specjalny gatunek zwany studentami!!!

Jakiś student wysiada właśnie i słyszy naszą rozmowę. Parska śmiechem i mówi:
- Ja też tu mieszkam!... w sumie... to ma pani rację! :)

Na to ja do Kamyczka:
- Patrz, i nawet czasem mówią ludzkim głosem!

***


Kami znalazł w szufladzie starą plastikową spinkę do pościeli (taki "podwójny guzik", z nóżką w środku).

- Patrz, mama, to jest JOJO!

Zaniemówiłam... skąd to dziecko wie co to jest jo-jo???


***


Poranne budzenie.

- Mama, mama, jestem głodny! chcę jeść COŚ NORMALNEGO! Nie słodycze, najpierw coś normalnego, słodycze potem...



18 grudnia 2012

O matce pobitej własną bronią

Podarowałam dziecku kostkę rubika i ją od razu a) rozłożył b) zepsuł.

Kostka jest z gatunku "pamiątki turystyczne" i nie ma kolorów tylko obrazki pustynne. Dwa wielbłądy udało się odtworzyć. Trzeci ma zdarty jeden kawałek, który wyjęłam Kamyczkowi z buzi więc JEST, ale nie umiem go teraz zorientować. Piąty obrazek to słoneczko, a szósty -  palma.

Każdy z osobna (poza wielbłądem Nr 3) udaje mi się ułożyć. Nie ma szans na wszystkie na raz...

Chyba zabiorę do Polski i dam specjalistom. Nakleję brakującą ściankę i zacznę trenować.


No bo przecież wstyd dać dziecku zabawkę, z którą mama sobie nie radzi... (w sumie nie wiem co myślałam jak ją kupowałam, przecież wiedziałam że nigdy kostek rubika u nas w domu nie było... wielbłądy mnie zwiodły).

17 grudnia 2012

Montessori a'la France czyli dlaczego amerykańskie matki są gorsze

Jakiś czas temu pisałam o moich przemyśleniach zainspirowanych książką Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy" czyli (podtytuł ) "Dlaczego chińskie matki są lepsze?".

Teraz trafiłam na "French children don't throw food" ("Francuskie dzieci nie wybrzydzają przy jedzeniu") amerykańskiej dziennikarki Pameli Druckerman, podtytuł aż sie ciśnie na usta: "Dlaczego francuskie matki są lepsze?"



A może to po prostu amerykańskie sa gorsze...? ;)

Nie żebym szukała poradników... ale taki początek książki zainteresuje każdą matkę:

"Siedzieliśmy we francuskiej restauracji, z naszą małą córeczką. Mój mąż i ja nieustannie biegaliśmy za nią po całej restauracji, i pilnowaliśmy, żeby niczego nie rozwaliła ani nie przeszkodziła innym gościom. Strategia posiłku to było skończyć go jak najszybciej i wyjść. Kolacja była dla nas udręką, a była to pierwsza z wielu podczas tych wakacji na lazurowym wybrzeżu. Marzenia o urlopie prysły. Po kilku posiłkach zauważyłam, że przy innym stole siedziała francuska rodzina, z dziećmi mniej więcej w wieku naszej małej, i ich posiłek wcale nie wyglądał jak piekło. Żadnego narzekania ani kręcenia się. Dzieci siedzą razem z dorosłymi i czekają na przystawkę, potem na główne danie. Jedzą to, co wszyscy, nawet rybę i warzywa. Wydają sie cywilizowane, wesołe i pełne uwagi.
I zauważam jak bardzo brakuje tego w naszym życiu. Zaczynam obserwowac Franzuców, jak to jest, że ich dzieci umieją czekać, sa posłuszne i wcale nie wyglądają na zastraszone...?"

(wolne tłumaczenie i streszczenie)

Nie muszę mówić, że nasze posiłki z Kamyczkiem w restauracjach wyglądają raczej jak te amerykańskie, nie jak francuskie...

Książka bardzo wciąga, opisuje "francuską przygodę" amerykańskiem matki i brytyjskiego ojca, ich oczekiwanie na dziecko, potem pierwsze lata życia pierwszej córeczki i jej dwóch braci bliźniaków.

We "francuskich" sposobach na uczenie rytmu dnia (i posiłków), cierpliwości i inwencji twórczej dziecka zasadniczą rolę odgrywa "cadre"czyli sztywna rama pryncypiów, wewnątrz której panuje pełna wolność. Kategoryczne zakazy są bardzo skąpe, ilość przyzwoleń duża - i każdemu łatwo się w to wpasować. Na przykład, dziecko nie przekąsza między posiłkami, a potem siedzi i spokojnie czeka na czterodaniowy posiłek, gdzie na początku są warzywa a na końcu sery. Albo to: o konkretnej godzinie (20) dzieci idą do swojego pokoju i zaczyna się czas dla dorosłych, dzieci nie muszą iść spać, mogą robić co chcą, pod warunkiem, że u siebie.

Dziecko od samego początku jest traktowane jak "mały człowiek", a nie "pół-człowiek", ktoś kto ma swoje emocje, kto rozumie, kto jest w stanie myśleć racjonalnie. Ach, jakie to montessoriańskie. Ma mówić "bonjour" na powitanie i używać ładnego języka (podcas gdy w USA dzieci sie na ogól nie zauważa, a na pewno nikt nie oczekuje od nich żadnych powitań).

We francuskiej rodzinie to rodzic podejmuje decyzje, ale stara sie tłumaczyć dlaczego. Choć czasem nie robi tego, bo tego właśnie wymaga budowanie przez niego autorytetu, na przykład gdy trzeba stanąć na wagę u lekarza a dziecko nie chce... wtedy trzeba je po prostu postawić i nie tłumaczyć.

Dziennikarka opisuje też swoje relacje z innymi francuskimi matkami i do siebie samej jako kobiety, matki, żony i kochanki. Odkrywa dlaczego francuskie żony o wiele mniej narzekają na swoich mężów niż amerykańskie, i dlaczego w ich życiu jest więcej luzu i spokoju. One po prostu nie oczekują zbyt wiele od mężczyzn :) wiedzą, że w pewnych kwestiach nie mogą na nich liczyć i nie ma co na to narzekać.

Druckermann zachwyca się systemem przedszkoli/żłobków, które wprowadzają małego człowieka w świat społeczeństwa - i jednocześnie odkrywa ogrom uprzedzeń amerykańskej matki do tegoż. System szkolny też początkowo budzi jej zastrzeżenia, bo nie słyszy peanów zachwytu nad każdym testem swojej cóki, nauczycielka za to wypunktowuje to, nad czym należy pracować... (i tu poczułam deja vu - jakbym czytała relację z drugiej strony, relację tych, którzy tworzą generację ludzi z medalami za samo uczestnictwo, od których się niczego nie wymaga i którzy w związku z tym przestają się starać, co tak potępia Amy Chua, chińska matka w USA).

***

Sporo ciekawych i trafnych uwag. Jednak czytając widzę cały czas jak bardzo amerykańska jest autorka, bo wiele z tych jej odkryć nie jest dla mnie żadną nowością. Że nie będę przez pierwsze trzy lata chodzić zaniedbana w rozciagniętych dresach...? Że nie będe czytać miliona poradników o rodzicielstwie? Że nie będę go chwalić za samą wolę zrobienia czegoś tylko za włożony wysiłek? Myślę, że polskim matkom, zwłaszcza tym z tzw "klasy średniej", pod wieloma względami o wiele bliżej do matek francuskich. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że Pamela Druckermann powinna napisać książkę "Dlaczego EUROPEJSKIE dzieci nie wybrzydzają przy jedzeniu" (choć szwedzkim o wiele bliżej do tych amerykańskich niż francuskich ;) ) To, co opisała jako francuskie sposoby jako żywo przypominają metodę Marii Montessorii, przynajmniej w zakresie rozwoju dziecka.

Ale...

Zupełnie nie przemawia do mnie ta swoista gloryfikacja dystansu emocjonalnego matki do dziecka.
Ani zachecanie do mleka z proszku i wczesnego odstawiania od piersi, pójścia do pracy gdy dziecko ma 3 miesiące i porzucenia go w żłobku, po to by zadbać o własną figurę i karierę.
Nie widzę też francuskiej matki w chuście, ja nie wyobrażam sobie jej braku...
No i gdzie czytanie dzieciom bajek na dobranoc...?

No i jeszcze pytania do refleksji:

1. Skąd się wzięło określenie FRANCUSKI PIESEK skoro francuzi tak ochoczo jedzą to, co im podstawią pod nos?

2. I skąd sarkastyczne "Francuski Ruch Oporu" na określenie tchórzostwa i oportunizmu, jeśli Francuzi to takie modelowe społeczeństwo? Czytałam recenzję tej książki w jakiejś brytyjskiej czy amerykańskiej gazecie... komentarz jednego z czytelników mnie dosłownie zabił i teraz, czytając peany zachwytu nad francuskimi matkami, cały czas myślę sobie: "gdyby nie amerykańskie matki i ich dzieci to francuskie dzieci nie mogłyby teraz jeść baguette tylko musiałyby jeść DAS BRÖT"...

***

Myślę, że nie chcę stać się francuską mamą, ale chętnie podpatrzę kilka jej trików. W końcu też chcę spokojnie zjeść kolację i mieć co wieczór czas "tylko dla dorosłych"... ale na pewno będę prowadzać swoje dziecko na dodatkowe zajęcia, może dlatego, że szwedzki świat szkoły za bardzo przypomina amerykański...

Znalazłam interesującą dyskusję na łamach prasy (po angielsku), zachęcam do lektury i do Waszych komentarzy :)

Inna Amerykańska Mama i ciekawa odpowiedź francuskiego ojca

2 grudnia 2012

Szwedzki film

Wbrem pozorom nie będzie o filmie. Tylko o tym, że wielu ludzi tu w Szwecji przestaje wiedzieć o co chodzi. Do tej pory używano na to określenia "czeski film".

Ale Szwecja zaczyna bić niechlubne rekordy absurdów - tak, ta sama Szwecja, która uważa się za pragmatyczną i tolerancyjną.

Ostatnio głośno było o tym, że szwedzki urząd szkolny (ministerstwo?) wydało zalecenie, żeby unikać określeń "Jezus", "Chrystus" czy "Bóg" podczas adwentowych ceremonii... O dziwo, w tym laickim kraju, do tej pory obchodzi się adwent. Jest to bardziej tradycja niż religijna uroczystość i dlatego szkoły masowo organizują adwentowe akademia i przedstawienia. Do tej pory działo się to w kościołach ("kościół Szwecji"), tak zresztą jak uroczysty początek i zakończenie roku. Ale od pewnego czasu postuluje się unikanie podczas tych ceremonii czegokolwiek, co miałoby nawiazanie do... religii... Można być w kościele, pan lub pani ksiądz mogą prowadzić ceremonię, ale nie wolno im powiedzieć na zakończenie "idźcie w pokoju Chrystysa" ani nic w ten deseń. Można palić cztery świeczki (jakie piękne cztero-świeczkowe świeczniki i wieńce można tu kupić!), ale nie wolno opowiadać, że one symbolizują oczekiwanie na narodzenie Boga.

Do tej pory szkoły jakoś to rozwiązywały indywidualnie, jedne celebrowały inne zrezygnowały, co jakiś czas (co rok w adwent?) dochodziły głosy o jakimś "skandalu" - teraz ministerstwo wydało wytyczne.

Nawet szwedzcy politycy zaprotestowali. "Jeśli nie można powiedzieć słowa "Jezus" to co my właściwie świętujemy?? Adwent jest cały o Chrystusie, to oczekiwanie na Jego narodzenie". Podkreślili, że wiele osób wierzy w Jezusa, inne w Allaha, inne w nic, ale drogą dla wychowania nie jest udawanie, że nikt nie wierzy - tylko pokazywanie w co wierzy jeden, a w co inny. Tylko tak młody człowiek może się dowiedzieć i wybrać. Eliminacja ważnych tradycji szwedzki prowadzi do zubożenia naszego społeczeństwa i wykrzywienia jego obrazu.



Inny przykład.

Jakiś czas temu czytałam o przedszkolu Egalia w Sztokholmie, gdzie chcą "stworzyć dzieciom równe szanse rozwoju, bez względu na płeć". Tylko, że za stwarzanie tych szans zabrali się w podobny sposób jak panie z ruchu przeciwko homofobii, z absurdalnym i żenującym programem, bezpodstawnymi założeniami tegoż i bezczelnością feministki.

Otóż przedszkole wypracowało "program" polegący na tym, żeby unikać wszelki stereotypów. Ma on wyeliminować szowinistyczne postawy, które nakazują dziewczynkom bawić się lalkami, ubierać na różowo, być miłe i opiekuńcze, a chłopcom być strażakiem, jeździć ciężarówką i być głową rodziny. Na pohybel z tym judeo-chrześcijańskim przesądem! Aby to osiągnąć autorzy programu wprowadzili do języka sztuczny zaimek osobowy, coś jakby ONO (w szwedzkim nie ma rodzaju nijakiego) - "hen".

No i teraz lecą z koksem. Zabawa w szpital. Pani opowiada... "Przychodzi doktor w białym fartuchu. ONO mówi....". Żeby dzieciom nie skojarzyło się przypadkiem, że lekarz to - broń Boże! - kobieta, albo - co gorsza! - mężczyzna.

Do dzieci nie zwraca się używając jakichkolwiek zaimków osobowych, zamiast "Chłopaki, idziemy grać w piłkę" obowiązkowo używa się "Przyjaciele, chodźmy!". Rozumiem, że chodzi o to, zeby i dziewczynki mogłay grać w piłkę i nie były eliminowane ze sportu a redukowane do "nakrywanie do stołu" - ale zupelny brak mówienia dziewczynkom, że są dziewczynkami, a chłopcom że są chłopcami to wylanie dziecka z kąpielą. Przecież w w/w sytuacji można powiedzieć "Chłopcy i dziewczynki, idziemy grać w piłkę"!

Każdy psycholog, nawet szwedzki, przyzna, że kobiety i mężczyźni różnią się od siebie, na poziomie biologii i psychiki. Tolerancja polega na uznaniu tych różnic, wzajemne uzupełnianie się to fenomenalne prawo natury (dla niektórych - od Boga), a nie udawaniu, że ich nie ma.

I można chyba pozwalać dzieciom bawić się wszystkim (niech rozwijają wyobraźnię i kopiują dorosłych), bez dorabiania do tego jakiejkolwiej ideologii i manipulowania językiem (on, ona, ONO)? To ostatnie dopiero doprowadzi do zaburzeń osobowości!!!



Do tego szwedzkie przedszkola (nie tylko Egalia) są otwarte na niestandardowe role w rodzinie. Popularyzowane są książeczki dla dzieci, gdzie bohaterka ma dwie mamy, albo dwie mamy i dwóch tatusiów, albo mama ma depresję i myśli samobójcze a dziecko przejmuje rolę głowy rodziny. Różne kombinacje, Szkoda tylko, że wyeliminowano ten najbardziej popularny model: mama + tata + dziecko/dzieci. Polityczna poprawność nie pozwala już nazywać tego "tworu" czymś podstawowym, modelowym. Bo to przecież byłaby homofobia... ale to inny temat w sumie...

Nie wiem do czego to wszystko prowadzi, pocieszam się, że nie tylko ja. Przedszkole Egalia wzbudziło masowe protesty w prasie i innych mediach, nawet szwedzcy obywatele (ci sami, których się chce na siłę uszczęśliwić i którzy generalnie się na to zgadzają) uznali, że to kompletna paranoja i krzywda dla dzieci.

Ale scena polityczna zachwycona, Szwecja jest tolerancyjna DO BÓLU.

I znowu mamy sytuację, kiedy szwedzcy politycy myślą za ludzi, uznając ich za niekompetentnych do podejmowania własnych racjoinalnych decyzji. Powtórka z "Higienistów"? Nie ważny interes jednostki, ważne żeby społeczeństwo miało taki kształ, jaką ktoś chce mu nadać. Odgórnie. Jak trzeba to przemocą. Oczywiście w imię wyższego dobra. TYLKO CZYJEGO???

Normalnie szwedzki film...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...