29 sierpnia 2011

Złowroga Cisza na Dzikim Zachodzie

Utkwił mi w pamięci fragment pewnego westernu. Trwa wojna białych z indianami, białe kobiety w chacie są przerażone, ochrania je jakiś Super Bohater (John Wayne czy inny). Co chwila kamera pokazuje obrazki z krwawego pola bitwy. Potem chatę. Słychać wojenne okrzyki indian i wrzaski ginących białych.
Kamera pokazuje chatę. W tle cisza... Jedna z kobiet oddycha z ulgą i mówi do (umówmy się) Johna Wayna:
- Och, jak dobrze, że to się skończyło, umierałam ze strachu.
John Wayne mruży oczy, chwyta za strzelbę, kocim krokiem zbliża się do okna i je zasłania.
- Lepiej jak jest głośno... Wiadomo wtedy, gdzie toczą sie walki. Cisza oznacza, że indianie są już TUTAJ...
I w tym momencie kamera pokazuje pomalowane Czerwone Twarze otaczające całą chatę, przyczajone do ataku...

Nigdy nie zapomnę tej sceny.

Zawsze staje mi przed oczami gdy nie słyszę lub nie widzę Kamyczka przez dłużej niż 2 minuty. Porzucam wtedy cokolwiek robię i głośno wołam:
- Kami, a gdzie ty jesteś? Co tam robisz? Chodź tu natychmiast, muszę wiedzieć, co robisz!!!

Czasem odkrzykuje, czasem przybiega, wtedy oddycham z ulgą. I kontynuuję swoją pracę.

A czasem nic... CISZA... Wtedy wołam ponownie i natychmiast lecę go szukać... bo wiem, że ZAWSZE jak siedzi cicho, to coś majstruje...
A to wypaćka sudokrem na twarz i poduszki, a to wdrapie się po kiblu do umywalki, a to pootwiera programy w komputerze, o których nie wiedziałam, że istnieją, a to wejdzie do szafki i rozłoży sokowirówkę na czynniki pierwsze, a to wywali wszystkie płyty DVD wraz z półeczkami (i bolcami... bo to o wygrzebanie tych ostatnich tak właściwie chodzi...

Ale to wszystko pikuś... dziś DWA RAZY usuwałam oliwkę z całego Kamyczka i całej podłogi w łazience. Cud, że nikt sobie głowy nie rozbił... i że obiad się nie spalił w tym czasie...

A może trzeba być twórczym. Najwyraźniej to taka faza rozwoju, półtoraroczne dziecko fascynuje wszystko, co jest zamknięte i co można otworzyć i dobrać się do zawartości... co by tu mu dać, żeby mógł zaspokoić swoje pasje i nie zdemolować mieszkania...? Czekam na sugestie!!!



24 sierpnia 2011

Sposób na Olej Lniany

Już któryś raz mierzę się z wyzwaniem p.t. Olej Lniany. Nie jakiś tam zwykły lniany, tylko ten Słynny, "nieoczyszczony", zgodny z dietą dr Budwig. Że niby Mega Zdrowy, niczym słynne główki śledzi* , szczególnie polecany kobietom w ciąży, leczy raka i w ogóle wszystko.

Co tu będę owijać w bawełnę - jak dla mnie jest idealnym dopełnieniem powiedzenia, że wszystko to, co dobre jest niezdrowe albo tuczy, czyli to, co zdrowe jest niesmaczne... im bardziej zdrowe, tym bardziej niesmaczne...

Taki jest właśnie olej lniany. Gorzki i bleeeeeeeeeeeeeee.

W ciąży wszystko bym zrobiła dla dzidziusia, więc wpierniczałam ile wlezie. Teraz pomyślałam, że spróbuję zrobić to DLA SIEBIE. Że przecież moje zdrowie też ważne, a skoro już dostałam całą butlę za darmo, to trzeba się zdrowo poodżywiać.

Wzorcowy przepis to pasta z białego sera, czyli chudy ser, olej i chudy kefir/jogurt. Bo ponoć z białkiem się lepiej przyswaja, białko zresztą też, lepiej tak niż po prostu polać sałatę. Można do serka dodać miód (wersja na słodko, ja jeszcze dodaję cynamon) albo czosnek, szczypiorek, pieprz, sól (wersja na słono).

No to zaczęłam. Wersja na słodko pierwszego dnia mnie tak zmuliła, że ledwo się opanowałam, już stojąc nad zlewem w kuchni. Ostatnią łyżkę wyrzuciłam.
Wersji 'twarożek ze szczypiorkiem' jeszcze nie robiłam, bo zapomniałam kupić szczypioerk, a czosnek tak rano to niezbyt polityczne...

Podjęłam do tej pory dwie próby 'serowe'. Przypomniałam sobie, że jak byłam w ciąży to najlepiej wchodził mi olej budwigowy w postaci ... HUMMUSU. Więc któegoś dnia na stół wjechał mocno czosnkowy (trzenba zabić smak oleju) hummus. Z mięsem i sałatą było idealnie, moim zdaniem najzdrowszy obiad świata. Przepis podam może następnym razem, bo teraz chcę o czym innym.

A dzisiaj, jak zwykle przypadkiem, odkryłam kolejne idealne rozwiązanie: RYBNA pasta z białego sera. Jak każdy wynalazek, potrawa wzięła sie stąd, że z wczorajszego obiadu zostały dwa kawałki pieczonego łososia (z benedyktyńską przyprawą do ryb), lekko podsuszone (bo zapomniałam zawinąć w folię na noc), które chciałam jakoś zjeść a nie wyrzucić.

Jak otworzyłam lodówkę moim oczom ukazał sie biały seri i olej... i pomyślałam: czemu nie, najwyżej wyrzucę. No ale skutek przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Zapach ryby wszystko pokonał, a że ryba była podeschnięta to całość nie wyszłą za tłusto.

Zjadłam z pomidorami i chlebkiem chrupkim. Mniam mniam.


Jak ktoś ma inne ciekawe pomysły to chętnie przyjmę :)


*  [z internetu]
Jada sobie pociagiem Zyd i szlachcic i szlachci widzi, ze Zyd co chwile wyjmuje cos z torebki i bierze do ust, tak zaciekawiony sie przyglada po czym po chwili pyta:
- Prosze pana, co pan robi ?
- Wyssysam glowki sledzi

Szlachcic rozszerzyl oczy ze zdumienia po czym pyta dlaczego.
- Od wysyssania glowek sledzi my Zydzi jestesmy najmadrzejsi.
Szlachcic pomyslal wiec, ze moze Zyd mu sprzeda i on szlachcic tez bedzie madrzjeszy 
- A dasz mi pan kilka?
- Nie.
- No prosze...- prosi szlachcic.
- Nie moge, zona mi zakazala.
- A jak panu zaplace?
- A ile? - pyta Zyd .
- 20 rubli.
- Nu, to bedzie za malo.
Szlachcic mysli "Zyd chce zarobic, ale co tam, jak kupie to bede najmadrzejszy wiec ja zrobie lepszy interes". Po czym mowi do Zyda: 

- Dobra, 40 rubli.
Zyd sie zgodzil i oddal paczke, szlachcic zadowolony wzial sledzie i zaczal juz wyssysac glowki, a tu nagle pociag sie zatrzymuje. Szlachcic patrzy za okno a tam kobiecina sprzedaje sledzie po 50 kopiejek.
- Panie, przeciez tamte sledzie sa o wiele tansze niz te co pan mi sprzedal.
Zyd sie usmiecha:
- Widzi pan? Juz skutkuje!

21 sierpnia 2011

Rowerowanie

Ze zręcznością cyrkowców znajdujemy czas na "dwa kółka". Bardziej A. niż ja, ale ja mam lepsze wymówki -  rower rekreacyjny służy do rekreacji, a na tę mam mało czasu. Po pracy, Wychodzeniu na spacer z Kamyczkiem, bieganiu, zakupach, gotowaniu (w tej kolejności)  itede zostaje bardzo mało czasu na rekreację na rowerze.


Od kilku dni jednak, moje szanse na rower znacząco wzrosły, zamontowaliśmy bowiem siodełko rowerowe dla Kamyczka (dzięki, Sonia!). Nie pobijemy jednak A., który, przygotowując się do wyścigu na 125 km (Giro di Skane ?) jeździ rowerem DO PRACY, tj. 32 km w jedną stronę...

No ale coś za coś, ja za to wolę kiedyś przebiec maraton....

15 sierpnia 2011

Born To Run...?

... może Kinga, ja jeszcze sprawdzę metrykę...  


Shopping mi wychodzi bezbłędnie, bieganie trochę mniej idealnie... ból w plecach, ciężkie nogi i czas 2:17... na to mnie póki co stać w temacie PÓŁMARATON.

W sobotę 13 sierpnia 2011 pogoda trafiła się niemal idealna, chmurki i wiaterek, temp. ok 19C. Pierwszy półmaraton w Malmo zgromadził ok 2200 biegaczy, w tym ok 700 kobiet. Ciekawe, że było 3300 zgłoszeń, do dziś zastanawiamy się gdzie zaginęło 1100 osób...

W czasie biegu Kinga narzekała, że za gorąco i skrzętnie polewała się lodowatą wodą co 5 km. Ja nie miałam siły narzekać. 

Ale też się polewałam, a co, w końcu trzeba mieć jakiegoś MISZCZA, ale potem było mi strasznie zimno.

Biegliśmy przez centrum miasta, koło stadionu i Malmo Arena. Potem przez piękne dzielnice pełne małych domków i dzieci, które stały przy drodze i dopingowały. Niektórzy gapie mieli transparenty w stylu "Dawaj, dawaj, Karin!", najwyraźniej jacyś sąsiedzi jakiejś Karin, która biegła. Ale okrzyki zachęty i uśmiechy serwowano każdemu.  Było to bardzo wzruszające i naprawdę dodawało siły. Poza tym głupio tak zacząć iść na oczach takich kibiców ;)

Co nie znaczy, że jednak nie szłam trochę... ostatni etap prowadził drogą wzdłuż plaży Malmo i tam nawet słowa "jeszcze tylko 3 kilometry!!!" słabo dopingowały...

Ostatnie 1100 m zajeło mi niemal 8 minut...

Po biegu dostałyśmy po:
- medalu
- bananie
- batoniku
- kokakoli
- ciasteczku typu mini bułeczka drożdżowa
- plastikowej butelce

Zdjęcia profesjonalne pokażą się za kilka dni, w cenie ok. 175 SEK za jedno...

Kinga była zdecydowanie zawiedziona szwedzkim standardem imprez biegowych, dumnie paradowała w kurtce z napisem "Półmaraton Grodzisk Wlkp". 

A na razie piłujemy formę na kolejne starty (Kinga już za tydzień w Lesznie, ja we Wrocławiu za miesiąc, może jakieś kurtki skapną), szlifujemy nowe buty (przetestowane dopiero trzy razy, w tym na półmaratonie) i staramy się nie przeziębić (ostatnie kilka tygodni nie należało do udanych pod względem zdrowia, miałam aż 10 dni przerwy w bieganiu). 

W tym tygodniu czeka mnie najważniejsze wyzwanie treningowe: Kami skończy półtora roku i postanowiłam odstawić go od piersi. Może zacznę przesypiać całe noce. Jeśli oczywiście plan się powiedzie... a jest kluczowy dla skutecznych treningów długodystansowych.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...