31 grudnia 2011

Pierniki Właściwe

Udało się :)

Robiliśmy z mąki razowej orkiszowej, reszta dokładnie wg Przepisu Pani Giel. Efekt: palce lizać. Sylwestra nie doczekały...


26 grudnia 2011

Czekaj, czekaj!

Tradycyjnie w wigilię to zwierzęta mówią ludzkim głosem, ale u nas rozgadał się Kamyczek. Niniejszym uruchamiam nową kategorię: "dialogi na cztery nogi".

Pojedyncze słowa mówił już dawno, ale teraz zaczynamy DIALOGOWAĆ. Tydzień w Polsce i postęp w języku polskim niewiarygodny, choć pewnie wrócimy do niektórych starych przyzwyczajeń*.

Pierwsze dialogi były takie.

[M] - Kami, czemu płaczesz?
[K] - Am, aaaam! JEŚĆ!
[M] - A co chcesz jeść?
[K] - JAJKO!
Mama idzie po patelnię.
[K] podbiegając do lodówki i otwierając ją - TUTAJ!!!!!
[M] No wiem że tutaj, ale muszę najpierw patelnię rozgrzać.
[K] Masło!
[M] Tak, wiem, że masło, teraz damy masło.
Jajko gotowe. Stawiam na stole.
[K] Gonone! (tłum: gorące)

No i jak tu nie być dumnym :) Tyle że w ten sposób wszystkie jajka nam wyszły i jutro ramo ktoś musi polecieć do sklepu...

***

Poranne krzątanie się po kuchni. Mama chodzi z filiżanką. Kami patrzy i pyta ze zrozumieniem:
- Kawa?

Mój synek :)

***

Kami świetnie nauczył się zastosowania słowa "czekaj".

Oglądamy książkę. Mama chce przewracać kartki. Kami:
- Czekaj! Czekaj!

Malujemy farbkami w sztyfcie. Kami bazgra po wszystkim, co popadnie. Mama próbuje mu zabrać farbki i jakoś to ukierunkować. Kami się wyrywa, i odpędza mnie słowami:
- Czekaj! Czekaj!

W zasadzie za każdym razem gdy się chce, żeby zrobił coś czego nie chce, to zawsze ma gotową odpowiedź: CZEKAJ, CZEKAJ.



Dzisiaj dzwonił wujek, Kami wziął słuchawkę telefonu, i powiedział do niej:
- Cześć...
Posłuchał chwilę...
- Czekaj!
I wyszedł do drugiego pokoju zamykając za sobą drzwi...


* słówka i pioseneczki po szwedzku

25 grudnia 2011

Pierniczki Świąteczne Pani Giel

Nie planowałam za bardzo nic już piec w te święta, ale nie dałam rady. Wpadliśmy z Kamyczkiem z krótką wizytą do Pani Giel i ona nas poczęstowała swoimi piernikami... 
Niewtajemniczonym wyjaśniam, że Pani Giel piecze najlepiej na całym Biskupinie. A może nawet Wrocławiu. A może nawet W Ogóle Na Świecie.

Próbowałam upiec kilka jej ciast, ale wychodzi mi tylko (w miarę) Królewiec. Teraz zapalałam pragnieniem wytworzenia takich pierników. 

Były mięciutkie, w czekoladzie i z orzechami. Niby piernikowe, ale bardzo delikatne, nie zapychały jak zwykłe miękkie pieniki.

Jedząc pierniki wpadłam na ciotkę Marylkę (ach, te zalety mieszkania na Wielkiej Wyspie) i dałam jej spróbować i ona też zechciała przepis. 

Efekt poniżej.... pomyliłam się jakoś i dodałam za dużo kakao do masy, ciasto wychodzi bardzo tłuste więc sypałam i sypałam... No a potem już nie chciałam ich czekoladzić - polukrowałam tylko. Jak widać na załączonym obrazku opuściłam etap dekorowania orzechami... akurat nie miałam, a już nie chciało mi się iść do sklepu. 

Efekt jest wyśmienity, ale nie umywa się do oryginału. Jak zjemy te to na pewno podejmę kolejną próbę :) Grunt, że wiem gdzie kupić amoniak i że sam pierniczek jest taki mniej więcej jak miał być.



Ciasto:
1 kg mąki
35 dag cukru
35 dag miodu
2 kostki margaryny (masła)
3 całe jaja+1 żółtko
ok.10 dkg kakao
1 dkg amoniaku
1 i 1/4 łyżki przyprawy korzennej do piernika

Cukier i miód gotować z 4 i 1/2 łyzki wody do lekkiego zrumienienia
Wylać na makę, dodać tłuszcz, zagnieść, po przestudzeniu dodac resztę
składników.
Odstawić w chłodne miejsce do zastudzenia.
Wałkować, wycinać, piec pierniczki.(ok 10 min w ok 180 C), ostudzić i można od razu lukrować, a mogą sobie poleżeć.

Lukier czekoladowy:
1 kostka masła
1 kg cukru pudru
10 dag kakao
woda tak żeby nie było ani za rzadkie, ani za gęste (dolewamy ją w trakcie
rozpuszczania(patrz poniżej)

garnek ze składnikami wstawić do garnka z wodą i mieszając rozpuścić składniki; w rozpuszczonej masie maczać każdy pierniczek odkładać i dekorować (jeśli się chce to od razu... bo jak zastygnie to ozdoby się nie trzymają)

Z tej porcji wychodzi bardzo dużo pierniczków, ja zrobiłam z połowy tym razem, następnym razem też tak zrobię.


20 grudnia 2011

Do Jednej Pani z Kopenhagi

Zjechaliśmy na święta do Wrocławia. Śniegu nie ma, dziury w drogach owszem, ale przede wszystkim czekała na nas stęskniona Babcia Asia i długa lista imprez urodzinowo-wigilinych. Niestety, nasze własne walizki nie zjechały wraz z nami, w tym prezenty i kreacje na wyżej wymienione...

Gdybym była przesądna już na lotnisku w Kopenhadze pomyślałabym, że MAMY PECHA, i że każde kolejne wydarzenie ŹLE WRÓŻY naszej wyprawie..

Bo tak, najpierw maszyna Self-CheckIn nami wzgardziła (ale tak się dzieje zawsze gdy lecę z Kamyczkiem, po prostu ich software nie umie obsłużyć pasażera z "niemowlakiem", więc ta przeszkoda się nie liczy), potem pani w Check-In Assistance nie potrafiła nas odprawić. Bardzo długo gdzieś dzwoniła, w końcu wysłała nas do biura biletowego. W biurze zaskoczona pani chciała już nas odesłać z powrotem, ale nie ustąpiłam i powiedziałam, ze w Check-Inie już byliśmy, że gdzieś dzwonili, i że na pewno mamy tu przyjść. Pani poszła dzwonić gdzieś, wróciła i wydrukowała nam bilety. Takie jak w latach osiemdziesiątych... na kartonikach... wróciliśmy do Check-Ina i wepchaliśmy się bez kolejki. "Naszej" pani już nie było, inna wstukała nasze kody rezerwacji, popatrzyła w komputer, zrobiła zdziwioną minę i zaczęła dzwonić...

Po kolejnych 15 minutach nerwowego przytupywania, płakania zniecierpliwionego Kamyczka, uspokajania mnie przez Amira i mówienia, że denerwowanie się nic nie da, pani powiedziała, że wie jak "oszukać" system i wydrukowała nam karty pokładowe. Zabrała bagaż a my z ulgą zaczęliśmy iść do bramek. Minęło ok 45 minut naszej odprawy i Amir musiał gnać do pracy.

Coś mnie tknęło i zaczęłam sprawdzać papiery. Okazało się, że dostałam karty tylko do Monachium... wróciliśmy wzburzeni do "naszej" pani i bezceremonialnie przerwałam jej obsługę następnego klienta. Pani powiedziała, że ma problem z drugim lotem, i że w Monachium muszę iść do Transfer Center po karty, ja na to, że w Monachium mam tylko 45 minut przerwy między lotami (kto lata przez MUC wie, że ledwo się zdąża dojść do nowej bramki), na co ona odparła, żeby iść od razu do bramki i tam mi dadzą. "A bagaże?" zapytałam. "Odprawione do Wrocławia".

No to nic, lecimy. PIerwszy "Swiadomy" lot Kamyczka. Patrzy przez okno, krzyczy "Samona, Samona!" (tłumaczę: "Samolot, samolot"), bawi się pasami, stolikiem, próbuje zadzwonić do pana pilota...

W Monachium dziki tłum w Centrum Transferów. Znowu bezceremonialnie angażuję jedną panią z "pomocy" (kręcą się tacy w okolicach Transfer Center i pytają w czym pomóc... tu nie pytają, bo są oblegani przez zdenerwowany tłum) i ona potwierdz, że w moim przypadku mam iść do bramki.

Drugi lot to w sumie bajka, chociaż faszystowski steward nieustannie każe Kamyczkowi siedzieć na moich kolanach i mieć zapięte pasy... jakiś nieżyciowy pan, czy co...

No a we Wrocławiu okazuje się, że bagaże odprawiono tylko do Monachium..... gdybym tak mogła stanąć przed tą panią z Kopenhagi...

Koniec końców jedna walizka doleciała na drugi dzień, drugiej szukali przez kolejny i ostatecznie po dwóch dniach była. Zdążyli, gamonie, zanim zdążyłam pójść zrobić zakupy na ich koszt.

14 grudnia 2011

Fiordy zeżarły masło...?

No proszę, w rocznicę stanu wojennego najwyrażniej wprowadzono reglamentację masła w Skandynawii. Już o tym pisałam, dwa razy nawet, a teraz widzę że i wybiórcza pisze, i rzepa. Najwyraźniej FIORDY ŻYWIĄ SIĘ MASŁEM*. I zaatakowały Szwecję, bo jak wiadomo u nas nie ma fiordów tylko szkiery.

Muszę przyznać, że ostatnio nie zauważyłam tego braku, a żremy masło na potęgę. Kami wpiernicza kanapeczki z masłem i dżemem tak, ze nie nadążam produkować. Taki czas, siedzi się pod kocem na kanapie i delektuje kanapeczkami.

Nie zauważyłam braków, bo po wrześniowych problemach zawsze dbam o to, żeby mieć zapas. Amir stuka sie w głowę a ja twardo, cztery kostki muszą być. Nie kupuję mniej. Poza tym piekło się ostatnio sporo pierniczków, to jak to funkcjonować bez zapasów. Może stąd szwedzka panika... zajrzały im w oczy święta bez pierników.

W Polsce dalibyśmy radę używając margaryny czy innych tzw smarowideł... ale w Skandynawii smarowidła do chleba (NB słodzonego) są ... słone.


* był taki dowcip... gada dwóch kmpli, jeden przechwala się podróżami... drugi pyta: 
- a w Norwegii byłeś?
- no baa....
- a fiordy widziałeś?
- fiordy?? no pewnie, z ręki mi jadły!

11 grudnia 2011

Piałki - apdejt

Byłam dziś przypadkiem w tym sklepie z "piałkami"... i okazało się, ze do picia to mają takie małe kubeczki, a te miseczki służą do serwowania migdałów i rodzynek :D

Ja tam będę pić glogg po kazachsku! Skål!


10 grudnia 2011

Piałki

Jednym z moich ulubionych domowych gadżetów są PIAŁKI. Czyli śliczne małe miseczki, które w Kazachstanie (i nie tylko) służą do picia CZAJA. Nie pisze 'herbaty' gdyż kazachski czaj, jak i zresztą pakistański czy hiduski, to zupełnie inny napój. Nota bebe kazachski czaj ma o wiele więcej wspólnego z tym pakistańskim, a słowo tak w ogóle pochodzi z chińskiego, wcale nie jest rusycyzmem jak się nam polakom wydaje.

Jeden zestaw piałek przywiozłam z Kazachstanu, po zdziesiątkowaniu go, poprosiłam przyjaciela Nurlana o kolejny. I ten jest najpiękniejszy jaki widziałam. Jednej czy dwóch piałek już nie ma (Kami!!!!! Wszystko pałami!! Cały dom pałami!!!!), ale kilka zostało.

Czasem piję z nich nasz czaj.



Ale teraz odkryłam, że szwedziki stosują takie miseczki do ... GLOGU :) no wiec mam zamiar zacząć!
Czas gloggu nadchodzi wielkimi krokami, zwyczajowo pije się go chyba na Boże Narodzenie, chociaż cały grudzień widać go w sklepach.

Glogg to taki szwedzki grzaniec (grzane wino), dość słaby i słodszy niż nasz. Pije się go z małych miseczek albo płaskich filiżanek, wrzucając na dno łuskane migdały i rodzynki. Jest tak kultowym napojem, że występuje w każdej możliwej wersji: standardowej, bezalkoholowej, wegetariańskiej, ekologicznej, ikeowej, i co tylko chcecie.

Piałki do gloggu są mniejsze niż te do herbaty, ale co tam, żaden pojemnik na wino nie jest za duży :D

Takie sprzedaje sklep cervera... nie macie deja vu?
(wiem, nadużywam tego słowa ostatnio, ale co zrobić jak ciągle mam skojarzenia...??? może moje życie jakąś pętlę zalicza, nie wiem...)


2 grudnia 2011

O wybredności

I ćwicz swoją duszę w nieubłaganym poczuciu wybredności. To jest najważniejsze. Masy są tylko chciwe, nie zaś wybredne. Świat coraz bardziej upodabnia się do domu towarowego Woolwortha, gdzie za szóstaka jest do nabycia, w marnym wykonaniu, wszystko, co może zadowolić (...) powszednie marzenia tłumów skłonnych do rozkoszowania się byle czym. Niebezpieczeństwa owego zaspokajania tłumów już ujawniają się na wszystkich obszarach życia i ducha. Kultura nie tylko wtedy ginie, gdy na wykwintnych placach Aten i Rzymu pojawiają się barbarzyńcy z bojowymi toporami, ale również wtedy, gdy tacy sami barbarzyńcy pojawiają się na publicznych placach kultury i załatwiają sobie, bez jakiejkolwiek wybredności, podaż i popyt, oraz wymianę towarową na wielką skalę. Wybieraj! Nie grymasząc i kręcą nosem, ale surowo i bezlitośnie. Nigdy nie możesz być wystarczająco wybredny w kwestiach moralności i ducha. I nigdy nie możesz być wystarczająco konsekwentny gdy mówisz: to jest szlachetne, a to fałszywe, to jest wartościowe, a to tandetne. Oto twoja powinność, skoro jesteś człowiekiem i chcesz zachować to miano.
Sandor Marai [Księga Ziół]
Czytałam ostatnio artykuł o społecznych mediach (facebook, twitter, nk też sie zalicza) i przypomniał mi się ten fragment Księgi Ziół. Artykuł mówił o ludziach, którzy są tak zmęczeni tym "życiem", że wybierają "wirtualne samobójstwo". Ponoć są nawet programy (strony?), które czyszczą za ciebie wszystkie twoje rekordy w bazach danych tych społecznościowych potworów. Badania wykazały, że częste używanie tego "produktu" zwiększa stres. Nie chodzi wcale o złudzenia, jakie powstają w człowieku, który ma 200 fejsbukowych "przyjaciół" a tak naprawdę nikogo nie obchodzi co on porabia, nie mówiąc o zaproszeniu na herbatkę... artykuł opisywał procesy, jakie dzieją się w głowie czytającego to, co inni publikują na swojej "tablicy" - uaktualnienia statusów, komentarze, zdjęcia... otóż mamy podświadomą tendencję do wyolbrzymiania tych faktów, na zasadzie "trawa jest zawsze zieleńsza po u sąsiada". Cudze pozytywne komentarze odbieramy tak, jakby życie tej osoby było o wiele ciekawsze i barwniejsze niż nasze własne. I to powoduje STRES. Bo jak pisał sarkastycznie Monteskiusz: "Jeśli chciałoby się być tylko szczęśliwym, cel osiągnie się szybko, jednak chciałoby się być szczęśliwszym niż inni. A to trudne, ponieważ zwykle uważamy ich za szczęśliwszych, niż są w rzeczywistości." Coś w tym jest, natura ludzka jest jednak beznadziejna... .

(zaczęłam się też zastanawiać czy mój blog też powoduje to u nich stres... bo blog jest taki kolorowy i przyjemny... prawdziwy, zawsze, ale jednak to tylko literacki obrazek... nie piszę za dużo o problemach czy sprawach trudnych, bo te staram się załatwiać po cichu, bezpośrednio między zainteresowanymi osobami... nie piszę też o wszystkim, bo przecież trzeba mieć czas na życie... ale wierzcie mi, poza tyglem kulturowym i przebłyskami szczęścia mam takie samo życie jak każdy inny: praca, dom, pośpiech, złe wybory, przepraszanie, zmęczenie... jak po całym beznadziejnym dniu przełamię rutynę i wyjdzie mi super kolacja czy jakaś refleksja mnie zatrzyma to wtedy napiszę na blogu... wiec mam nadzieję, że nie zniechęcicie się do bloga, proszę, jest mi miło, że ktoś mi towarzyszy czasami... choć wirtualnie...  ale to na inny temat)

Co do fejsbuka i tej jego papki, nie wspominając irytujących programików, które chcą coś instalować, to zauważyłam, że mnie to męczy. Właśnie na zasadzie tego zalewu "barbarzyństwa". Jest kilka pozytywnych stron tej masowości informacji, ale wiem, że zatraca się w tym moja wybredność. Ta, o której pisze Sandor Marai. Zalewa mnie tandeta i rozkoszuję się "byle czym". Pochłaniam informacyjny "fast-food" i rośnie niestrawność.

Zastanawiam się poważnie, czy nie wypisać się. Surowo i bezlitośnie powiedzieć: to jest fałszywe.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...