20 grudnia 2011

Do Jednej Pani z Kopenhagi

Zjechaliśmy na święta do Wrocławia. Śniegu nie ma, dziury w drogach owszem, ale przede wszystkim czekała na nas stęskniona Babcia Asia i długa lista imprez urodzinowo-wigilinych. Niestety, nasze własne walizki nie zjechały wraz z nami, w tym prezenty i kreacje na wyżej wymienione...

Gdybym była przesądna już na lotnisku w Kopenhadze pomyślałabym, że MAMY PECHA, i że każde kolejne wydarzenie ŹLE WRÓŻY naszej wyprawie..

Bo tak, najpierw maszyna Self-CheckIn nami wzgardziła (ale tak się dzieje zawsze gdy lecę z Kamyczkiem, po prostu ich software nie umie obsłużyć pasażera z "niemowlakiem", więc ta przeszkoda się nie liczy), potem pani w Check-In Assistance nie potrafiła nas odprawić. Bardzo długo gdzieś dzwoniła, w końcu wysłała nas do biura biletowego. W biurze zaskoczona pani chciała już nas odesłać z powrotem, ale nie ustąpiłam i powiedziałam, ze w Check-Inie już byliśmy, że gdzieś dzwonili, i że na pewno mamy tu przyjść. Pani poszła dzwonić gdzieś, wróciła i wydrukowała nam bilety. Takie jak w latach osiemdziesiątych... na kartonikach... wróciliśmy do Check-Ina i wepchaliśmy się bez kolejki. "Naszej" pani już nie było, inna wstukała nasze kody rezerwacji, popatrzyła w komputer, zrobiła zdziwioną minę i zaczęła dzwonić...

Po kolejnych 15 minutach nerwowego przytupywania, płakania zniecierpliwionego Kamyczka, uspokajania mnie przez Amira i mówienia, że denerwowanie się nic nie da, pani powiedziała, że wie jak "oszukać" system i wydrukowała nam karty pokładowe. Zabrała bagaż a my z ulgą zaczęliśmy iść do bramek. Minęło ok 45 minut naszej odprawy i Amir musiał gnać do pracy.

Coś mnie tknęło i zaczęłam sprawdzać papiery. Okazało się, że dostałam karty tylko do Monachium... wróciliśmy wzburzeni do "naszej" pani i bezceremonialnie przerwałam jej obsługę następnego klienta. Pani powiedziała, że ma problem z drugim lotem, i że w Monachium muszę iść do Transfer Center po karty, ja na to, że w Monachium mam tylko 45 minut przerwy między lotami (kto lata przez MUC wie, że ledwo się zdąża dojść do nowej bramki), na co ona odparła, żeby iść od razu do bramki i tam mi dadzą. "A bagaże?" zapytałam. "Odprawione do Wrocławia".

No to nic, lecimy. PIerwszy "Swiadomy" lot Kamyczka. Patrzy przez okno, krzyczy "Samona, Samona!" (tłumaczę: "Samolot, samolot"), bawi się pasami, stolikiem, próbuje zadzwonić do pana pilota...

W Monachium dziki tłum w Centrum Transferów. Znowu bezceremonialnie angażuję jedną panią z "pomocy" (kręcą się tacy w okolicach Transfer Center i pytają w czym pomóc... tu nie pytają, bo są oblegani przez zdenerwowany tłum) i ona potwierdz, że w moim przypadku mam iść do bramki.

Drugi lot to w sumie bajka, chociaż faszystowski steward nieustannie każe Kamyczkowi siedzieć na moich kolanach i mieć zapięte pasy... jakiś nieżyciowy pan, czy co...

No a we Wrocławiu okazuje się, że bagaże odprawiono tylko do Monachium..... gdybym tak mogła stanąć przed tą panią z Kopenhagi...

Koniec końców jedna walizka doleciała na drugi dzień, drugiej szukali przez kolejny i ostatecznie po dwóch dniach była. Zdążyli, gamonie, zanim zdążyłam pójść zrobić zakupy na ich koszt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...