30 października 2011

Mieć dynię i ją zjeść

No i wyszło na to, że jednak obchodziliśmy ten HELOŁIN. Jak poszliśmy na kolację do restauracji to okazało się, że wszystkie knajpy tego wieczora robią wieczory halloweenowe. Nasza serwowała zupę dyniową (pycha!), kelnerzy byli poprzebierani za diabły (ohyda!), wyszczerzone dyniowe główki robiły za dekorację bufetu (przy okazji podglądnęłam technikę wydrążenia dyni... otóż jest banalna – w ogóle jej nie drążyli, tylko wyjęli włosy i pestki... poniżej wyjśniam mój dylemat).

Zacznę od początku.

Halloween dla mnie nie istnieje, z dwóch powodów. Po pierwsze, tzw. Blokowi Wschodniemu zawdzięczam to, ze zgniły kapitalizm nas nie zaatakował zbyt szybko, i o istnieniu tego „święta” dowiedziałam się jakoś podczas studiów chyba. Było to na tyle późno, że w ogóle nie przyszło mi do głowy, żeby chodzić po domch i żebrać o cukierki, ani tym bardziej przebierać się za kogokolwiek. A w ogóle o co chodzi, kolejne pseudo-święto, żeby sprzedawać rózgi, które nie idą już na "Mikołaja"...?

Po drugie, traktuję to w kategorii „nie moich świąt”. Nie wdając się zbytnio w religijne rozważania*, na „walentynki”, „halloween” i „midsommar” reaguję w taki sam sposób jak na żydowską hanukę czyhinduskie holi. Wzruszam ramionami i mogę co najwyżej życzyć wyznawcom tej religii dobrych świąt, ale nie przychodzi mi nawet na myśl, żeby to świętować. Tyle, że tutaj „religią” jest pop-kultura pomieszana z jakimś folkorem (zwanym też pogaństwem), trochę nieświadomie, ale jednak. Nie moja bajka i już.

No ale pech chciał, że zasmakowałam ostatnio w dyni. A dynię kupuje się w październiku. Trafiłam dodatkowo na pewien blog o robótkach ręcznych, który mnie zainspirował. Pomyślałam, żeby kupić tym razem całą dynię – nie, nie, nie, wcale nie na halloween, po prostu TERAZ SĄ W SKLEPACH – i pobawić się nią... Kulinarnie i artystycznie. Zrobić piękny październikowy nie-halloweenowy lampion. Żadne wiedźmy czy szatańskie twarze.

Kulinarnie wiedziałam do czego dąże, ale nie wiedziałam jak się zabrać do części artystycznej. Moja ignorancja w temacie dynie jest ogromna, musiałam włączać google-images... Wszystkie obrazki dyni, jakie znalazłam w internecie, miały bardzo grube ścianki, co by sugerowało, że dynia przeznaczona na lampion jest niejadalna... No bo nie zjesz miąższu okopconego woskiem, a jak tu wykroic miąższ tak, żeby ocalała ‘skorupa’...? Jak tu mieć dynię i ją zjeść...? Oto jest pytanie...

Zaczęłam od odcięcia ‘góry’. Potem wycięłam wszystkie pestki i włókna ze środka. Bardzo mokre, bleeee.... Następnie ostrożnie odcinałam centymetrowe płaty z wewnętrznych ścianek, jakby je odchudzając, bardzo delikatnie, żeby nie przeciąć skorupy... trochę poszło, ale tylko na głębokośc ok 5 cm. Nóż jest sztywny i dalej nie szło.... w przebłysku geniuszu sięgnęłam po łyżkę do lodów i wsadziłam rękę z nią do środka... I TO BYŁO TO. Wszystko pięknie wyskrobałam, miąższ się zwijał na łyżce jak lody. To, co wyjęł i dawał łatwo i bezpiecznie wyjąć ze środka. Formę tego, co, wyjęłam najlepiej określa angielskie słowo ‘shredded’ – niewiele jest kawałków o kształcie „kosteczka”, większość to oskrobki takie, ale całość nada się doskonale na makaron z dynią. Na wszelkie potrawy dyniowe w zasadzie, z wyjątkiem tych, gdzie potrzeba dużych kawałków.


Resztę przerobiliśmy na DOMEK. Niby ja i Isak, ale okazało się, że operowanie nożem w dyni to zbyt finezyjne zajęcie dla dziesięciolatka... No ale projekt wspólnie wykonaliśmy. Efekt – piękny lampion, który dał naszej kuchni super nastrój.


No a potem poszliśmy na kolację, a tam te wyszczerzone dynie i kelnerzy z rogami... westchnęłam tylko... ten helołin jednak mnie dopadł.


*chrześcijaństwo, a zwłaszcza kościół katolicki, a także islam, są zadeklarowanymi przeciwnikami celebrowania halloweenu

28 października 2011

Pieprzne Ciasteczka

Najbardziej chyba znanym towarem eksportowym Szwecji (obok Volvo, IKEI, ABBY i feminizmu) są SZWEDZKIE PIERNICZKI. Nazywane są 'pepparkakor' co dosłownie znaczy 'pieprzne ciasteczka'.

Niby królują w okresie Bożego Narodzenia, ale nie udawajmy, zima już się wkrada i nic nie poprawia humoru lepiej niż zapach pierniczków. A i chata lepiej dogrzana ;)

Szwedzi mawiają, że ich spożywanie czyni jedzącego milszym i bardziej otwartym na ludzi. Ale jak się przesadzi to efekt jest wręcz odwrotny... hihihi... a ja się zastanawiałam skąd ten szwedzki dystans... i czasem zgaga w przełyku - całkiem "pieprzna" ;)

Oto przepis wypróbowany dzisiaj. Pochodzi z opakowania, w którym kupiłam foremkę, ale sprawdził się przednio. Wprowadziłam, oczywiście, moje modyfikacje, które tu zamieszczam.

250 g masła (w temp. pokojowej)*
4 dl cukru brązowego
1 dl miodu
2 łyżki stołowe cynamonu
1 łyżka stołowa goździków w proszku
1 łyżka stołowa imbiru w proszku
1 łyżka stołowa proszku do pieczenia
2 łyżeczki kardamonu w proszku
1,5 dl wody
1,3 l mąki (13 dl)
2 dzieci
2 małe wałeczki
2 mamy
dużo foremek

Rozetrzeć w misce masło z wszystkimi suchymi składnikami i miodem. Dodać wodę, rozetrzeć ile się da, dodać mąkę. Ugnieść i włożyć do lodówki na min. 1 dobę (ja włożyłam na jakieś 17 godzin tylko, nie narzekam).
Następnego dnia wziąć dzieci, mamy i foremki i zgromadzić się w kuchni.
Wałkować, wycinać, lepić ślimaki i inne stworki, o grubości od 4 do 6 mm. Nie za cienkie, nie za grube, ale co kto lubi. Przy cieńszych trzeba zachować tzw. czujność rewolucyjną podczas pieczenia, ot co.

Układać na blachach na papierze pergaminowym, piec w temp 200-225C, w środkowym położeniu (myśmy piekły na 3 poziomach, moim zdaniem można, ale trzeba uważać na górną blachę), przez ok 5 minut. Ale wszystko zależy od grubości, jak położyłyśmy na tej samej blasze "jak popadnie" to te cienkie wyszły spalone, te grubsze były dobre.

Wyszło nam ok 7 blach o zagęszczeniu jak na obrazku.



Dzieci się trochę zaczęły nudzić pod koniec, niektóre koniecznie chciały jeść surowe ciasto wiec trzeba je było odstawić z kuchni, ale summa summarum daliśmy radę :) Strat w ludziach i sprzęcie brak. Dzieci wykrzyczane i pełne wrażeń. Śpią.



*poświęciłam sie wielce i zużyłam OSTATNIĄ kostkę z mojego zapasu (utworzonego po pamiętnych kilkutygodniowych brakach) no i posucha... w sklepach znowu brakuje, tym razem "tylko" niesolonego...

22 października 2011

Znaczy, za silny?

Czuję się ostatnio jak "Pierwszy" z "Lwowa". Odkąd Karol Olgierd Borchardt został kadetem szkoły morskiej w Tczewie i zaczął praktykę na żaglowcu, oficer co rusz napotykał na jakieś szkody wyrządzone na statku. Zaczęło się od handszpaków, potem była beczka ogórków (którą młody marynarz zjadł w jedno popołudnie bez niczyjej pomocy), potem jeszcze wiele innych incydentów. 

Ja napotykam na rozbite kubki, rozlane soki/wodę/mleko, krnąbrne dziecko wspinające się na blaty, żeby coś wziąć z szafki zawieszonej wysoko na ścianie i czasem zrzucające z z niej różne rzeczy, to samo dziecko walące łyżkami w talerze i kubki (z różnym skutkiem), to samo dziecko skaczące wesoło po sofie/łóżku/łóżeczku ze szczebelkami... Co jakiś czas wyrywa się z mojego gardła łkanie: 

- Niedobry Kami!!!!! Wszystko pałami!!!!!!!! Całą kuchnię pałami!!!! Cały dom pałaaaamiiiii! Nu nu nu nu!!!!!

Słowa WON jeszcze nigdy nie użyłam, ale kto wie, może kiedyś przyjdzie czas na rusycyzmy.... Póki co uczy się niepoprawnych form języka polskiego z mojej ulubionej książki "Znaczy Kapitan", ale co, moja wina, że wszystko pałami...?

przedostatni kubek z tzw "oryginalnej kolekcji"

Po obiedzie [pierwszego dnia na żaglowcu] – znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu (...). Zmieniony w konia wprzęgniętego do kieratu pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polski ... handszpakami.
Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natychmiastowy: handszpak – wykonany ze specjalnego, twardego drewna – prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Następne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Duma rozpierała pierś Tenangi”. Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. 
Zamiast się cieszyć razem z nami, wpadł w istny szał. Podobno zostało mu to po służbie na rosyjskim okręcie podwodnym (...), zdobył zdolność do krzyku tak strasznego, jakiego nie słyszałem nigdy przedtem i nigdy już potem. Teraz cały port zapełnił się jego wibrującym na najwyższej oktawie głosem:
- Da dźjaaaaabłaaaaa! Cały statek pałaaaaaamiiii!
(...) W miarę jak „pierwszy” odkrywał coraz to nowe połamane handszpaki, głos jego z najwyższej oktawy, dostępnej dla mężczyzny, przechodził w wycie czerwonoskórych towarzyszące skalpowaniu przez nich bladych twarzy:
– Pałaaaami!!! Wszystka pałaaaami!! Cały statek pałaaaami! Nu, wszystka pałamał, wszystkie handszpaki pałaaaamał. Da dźjabłaaaa! Biezabrazje!
„Ogień” pierwszego oficera udzielił się kapitanowi, ale wyłącznie w formie zaciekawienia. Żaden mięsień na twarzy mu nie drgnął, gdy spoglądał na zachłystującego się wrzaskiem pierwszego oficera.
„Pierwszy” zdążył już policzyć wszystkie połamane handszpaki. Wił się teraz i nadal ryczał:
– Wszystka pałamał! Wszystkie handszpaki pałamał!
Chciałem się wtrącić i powiedzieć, że jeszcze cztery zostały, ale wobec kapitana nie śmiałem. Naraz znów usłyszałem głos kapitana:
– Znaczy, panie Konstanty, znaczy co? Znaczy, za silny?
A potem znów straszny, przeraźliwy ryk „pierwszego”:
– Nu, tak, za silny! Za silny! Wszystka łami! Wszystka! Cały statek pałami! Cały statek!!!
I zwracając się już bezpośrednio do mnie, wrzasnął:
– Nu, won stąd! WOOOOON!!!

[K. Borchard Znaczy kapitan]

Pocieszające - wielce - jest to, że bohater owych historii został Kapitanem Żeglugi Wielkiej, jednym z najsłynniejszych w Polce, i tym , który przekazał potomności historię początków Polskiej Floty w jednej z kultowych książek... Chyba znowu ją przeczytam, bo te okrzyki "pierwszego" zakręciły mi łezkę w oku... Chciałabym, żeby kiedyś film nakręcono, byłoby to lepsze niż te wszystkie sienkiewiczowskie ekranizacje razem wzięte. Muszę też sprawdzić czy jest wersja angielska. Chociaż jak przetłumaczyć PAŁAAAAMIIIII na angielski??? Toż to dopiero sztuka.


Muszę chronić blender, żeby nie spotkał go los kubka...

20 października 2011

Mięsko co przypełzło

Ostatnio znalazłam w lodówce MIĘSKO (Co żujesz? Mięsko. A skąd masz? A, przypełzło!). Dwa dni wcześniej robiłam pieczeń, średnio udaną, bo suchawa wyszła, no i zostało takie pół pieczeni z kilkoma szparagami i jednym kawałkiem cukinii z grilla. Jeszcze bardziej podeschło i pomyślałam, że teraz to już w ogóle tego nie zjemy.

Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł... a jakby tak zmielić i nadziać tym coś...? Mój mąż zawsze narzeka, że mu gotuję mało polskich potraw, to teraz będzie miał. PIEROGI Z MIĘSEM. Dodam, że była godzina 17 czy coś, zawsze wyobrażałam sobie, że pierogi to pół dnia roboty, ale teraz jakoś pomyślałam - nadzienie będzie za chwilę, ciasto robię niemal codziennie, co to za sztuka, 20 pierogów na kolację ulepię w try miga... No i zabrałam się.

Mielenie było niełatwe, mam tylko ręczny blender, wrzuciłam do miski pokrojone mięsko i warzywa, dolałam trochę wody. Blender się blokował i musiałam wydłubywać mięsko z niego, ale dałam radę, w końcu ma się tę krzepę, nie? Blender też przeżył.
Potem podsmażyłam cebulkę, dosypałam przypraw, zmieliłam jeszcze raz... Już gładko szło.

Zagniotłam ciasto, takie jak na roti, ale bez otrębów - tylko mąka, sól i woda - i zabraliśmy się za lepienie. Ja i Kami, oczywiście. Głównie wtykał paluchy w ciasto, ale ze ma praktykę z ciastoliną to umiał też trochę wałkować. Koniecznie chciał zlepiać pieroga, ale w tym tempie obiad byłby na następny dzień.

W sumie lepiłam więcej niż pół godziny, bo jak się zaczęło to trzeba dokończyć, wyszło z tego jakieś 50 pierogów. Gotowanie to po 5-6 minut na partie, czyli około 20 minut (wrzucałam po ok 15-18). Całość zabrała ok 1,5 godziny, licząc odganianie Kamyczka od garów z gorącą wodą i ponowne wałkowanie ciasta, w które wetknął paluchy.

Serwowałam z podsmażoną cebulką. Palce lizać! Ale najważniejsze jest to, że jedzenie się nie zmarnowało, mieliśmy obiad na dwa dni, no a przede wszystkim wykazałam się jako Polska Żona ;)

2 października 2011

O wietrze we włosach, Toskanii wokół Malmö i ludzkiej naturze

Moje treningi biegowe zostały właśnie wzbogacone o ... rower. Tak tak, wreszcie mój stary towarzysz dojazdów do pracy (i wszelkiej wrocławskiej komunikacji drogowej) wrócił do łask. Nie wiem czemu dopiero teraz, musiałam dojrzeć chyba do Przestania-Koncentrowania-Się-Tylko-Na-Bieganiu. Musiałam uwierzyć, że trzeba nie tylko biegać żeby być w stanie przebiec maraton.

Mam teraz zamiar jeździć czasem do pracy - o ile Buka pozwoli - a to 30 km w jedną stronę. I to drogami, których jeszcze w ogóle nie znam.

W związku z tym namówiłam mojego męża, żeby mi pokazał część trasy, tak około połowę jeśli się da... nie wiedziałam jak będzie z formą, w końcu nie jeżdziłam takich dystansów od ponad dwóch lat. Poszło rewelacyjnie - łatwo i przyjemnie, nawet żadnych zakwasów nie mam dzisiaj. Zrobiliśmy ponad 46 km, tj. ok 2/3 drogi do pracy i z powrotem. Przejeżdżaliśmy drogą, którą się przecina jak się biega po lesie. Cudowne uczucie - oglądać tę drogę z prędkością 30 km na godziną a nie 10... Czas wycieczki to ok 1 godz 58 minut, ale ostatnie pół godziny w zupełnej ciemności (i bez oświetlenia rowerów...).

Pola Skanii przypominają mi Toskanię. Zielone pagórki, gdzieniegdzie domy, droga wije się między nimi i nie widać co jest za zakrętem. Piękna kraina, żeby tylko trochę więcej winorośli rosło ;)

Przypomniało mi się wszystko. Jak śmigałam po Wrocławiu, na długo przed tym zanim zaczęłam po nim biegać. Ile tysiecy kilometrów tak zrobiłam. Jak to nie wyobrażałam sobie NIE JEŹDZIĆ na rowerze codziennie... Potrafiłam rano robić sobie "przebieżki" rowerowe tylko dlatego, że na cały dzień gdzieś wyjeżdżałam i nie mogłabym potem już jeździć na rowerze...

A tu proszę, pewnego dnia człowiek odstawia rower (bo coś) i mijają dwa lata zanim znowu zacznie...

Natura ludzka jest niesamowicie zmienna...

Wczoraj ta moja natura postanowiła pojechać do pracy we wtorek, i jeździć raz w tygodniu. O ile jutro załatwię sobie możliwość wzięcia przysznica. Zobaczymy czy silnej woli wystarczy, i jak na to wszystko zareaguje Buka.

A może za tym "lenistwem" kryje się coś więcej...?
Ale kiedy wchodzisz do wielkiego lasualbo wychodzisz na pustkowia, albo gdy podróżujesz morzem i twoja dusza wypełnia się uczuciem wspaniałości, nie łudź się: wiedz, że ciebie w głębi serca interesuje tylko człowiek, nic innego. Gwarna kawiarnia jest tak samo ciekawa jak Atlantyk albo Sahara, albo sosnowe lasy w Karpatach. Tak, jeden tylko człowiek, kiedy odsłania swoja istotę albo zdradza tajemnicę, jest ciekawszy niż Mont Blanc. Podziwiaj nieskończoność natury, staraj się żyć w harmonii z własnym charakterem i siłami przyrody, ale nie wstydź się i nie zaprzeczaj, gdy nawet najwspanialszy jej spektakl zdumiewająco szybko przestanie cię interesować i pociagać, jeśli bezpośrednio nie ma nic wspólnego z losem znanych ci ludzi. Romantyczna okolica w ciagu krótkeigo czasu okaże się niezrozumieła i nudna, jeśli na nieskończoną scenę natury nie wejdzie człowiek, jedyy prawdziwy i nigdy nie nużący przedmiot twojej obserwacji i twojego zainteresowania. Twoją sprawą, przeżyciem, rolą, losem na tej ziemi jest człowiek, a nie Mont Blanc." [Księga ziół, S. Marai]

1 października 2011

No i znów skrada się Buka...

Dopiero teraz w pełni zrozumiałam pojęcie BUKI z książek o muminkach... W dzień świeci piękne słońce, biega się po piaskownicy w krótkich rękawkach, spodenkach a nawet na bosaka...


... a potem nagle wieczorem i rankami zjawia się ... Buka. Przychodzi chyba wraz z pierwszym października.

W sobotę weszłam rano do kuchni. Kami już zajął strategiczne miejsce przy stole i czeka na kaszkę. Wyglądało to mniej więcej tak.


Podeszłam bliżej, spojrzałam na okno... i zamarłam. Gdzie wstające ostatnio ciągle poranne słoneczko, odbijające się pięknie w oknach naprzeciwko...? Gdzie okna naprzeciwko...? Gdzie drzewo tuż za naszym oknem...? Nic tylko BUKA PRZYSZŁA.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...