22 grudnia 2012

Dialogi wrocławskie

Ulubiony spacer Kamyczka: JAZDA TRAMWAJEM... no to jedziemy, z Grunwaldzkiego na Biskupin. Oglądamy ZOO. Trochę widać, ale głównie plac budowy. Kami ma niedosyt, wygląda dalej ZOO, może w końcu coś zobaczy...
Dojeżdżamy do akademików (Teków). Kami mówi:
- ooo, tu jest ZOO!

Chwila zastanowienia... Odpowiadam:
- Tak, Kami, masz racje! tu są takie specjalne klatki i mieszka w nich taki specjalny gatunek zwany studentami!!!

Jakiś student wysiada właśnie i słyszy naszą rozmowę. Parska śmiechem i mówi:
- Ja też tu mieszkam!... w sumie... to ma pani rację! :)

Na to ja do Kamyczka:
- Patrz, i nawet czasem mówią ludzkim głosem!

***


Kami znalazł w szufladzie starą plastikową spinkę do pościeli (taki "podwójny guzik", z nóżką w środku).

- Patrz, mama, to jest JOJO!

Zaniemówiłam... skąd to dziecko wie co to jest jo-jo???


***


Poranne budzenie.

- Mama, mama, jestem głodny! chcę jeść COŚ NORMALNEGO! Nie słodycze, najpierw coś normalnego, słodycze potem...



18 grudnia 2012

O matce pobitej własną bronią

Podarowałam dziecku kostkę rubika i ją od razu a) rozłożył b) zepsuł.

Kostka jest z gatunku "pamiątki turystyczne" i nie ma kolorów tylko obrazki pustynne. Dwa wielbłądy udało się odtworzyć. Trzeci ma zdarty jeden kawałek, który wyjęłam Kamyczkowi z buzi więc JEST, ale nie umiem go teraz zorientować. Piąty obrazek to słoneczko, a szósty -  palma.

Każdy z osobna (poza wielbłądem Nr 3) udaje mi się ułożyć. Nie ma szans na wszystkie na raz...

Chyba zabiorę do Polski i dam specjalistom. Nakleję brakującą ściankę i zacznę trenować.


No bo przecież wstyd dać dziecku zabawkę, z którą mama sobie nie radzi... (w sumie nie wiem co myślałam jak ją kupowałam, przecież wiedziałam że nigdy kostek rubika u nas w domu nie było... wielbłądy mnie zwiodły).

17 grudnia 2012

Montessori a'la France czyli dlaczego amerykańskie matki są gorsze

Jakiś czas temu pisałam o moich przemyśleniach zainspirowanych książką Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy" czyli (podtytuł ) "Dlaczego chińskie matki są lepsze?".

Teraz trafiłam na "French children don't throw food" ("Francuskie dzieci nie wybrzydzają przy jedzeniu") amerykańskiej dziennikarki Pameli Druckerman, podtytuł aż sie ciśnie na usta: "Dlaczego francuskie matki są lepsze?"



A może to po prostu amerykańskie sa gorsze...? ;)

Nie żebym szukała poradników... ale taki początek książki zainteresuje każdą matkę:

"Siedzieliśmy we francuskiej restauracji, z naszą małą córeczką. Mój mąż i ja nieustannie biegaliśmy za nią po całej restauracji, i pilnowaliśmy, żeby niczego nie rozwaliła ani nie przeszkodziła innym gościom. Strategia posiłku to było skończyć go jak najszybciej i wyjść. Kolacja była dla nas udręką, a była to pierwsza z wielu podczas tych wakacji na lazurowym wybrzeżu. Marzenia o urlopie prysły. Po kilku posiłkach zauważyłam, że przy innym stole siedziała francuska rodzina, z dziećmi mniej więcej w wieku naszej małej, i ich posiłek wcale nie wyglądał jak piekło. Żadnego narzekania ani kręcenia się. Dzieci siedzą razem z dorosłymi i czekają na przystawkę, potem na główne danie. Jedzą to, co wszyscy, nawet rybę i warzywa. Wydają sie cywilizowane, wesołe i pełne uwagi.
I zauważam jak bardzo brakuje tego w naszym życiu. Zaczynam obserwowac Franzuców, jak to jest, że ich dzieci umieją czekać, sa posłuszne i wcale nie wyglądają na zastraszone...?"

(wolne tłumaczenie i streszczenie)

Nie muszę mówić, że nasze posiłki z Kamyczkiem w restauracjach wyglądają raczej jak te amerykańskie, nie jak francuskie...

Książka bardzo wciąga, opisuje "francuską przygodę" amerykańskiem matki i brytyjskiego ojca, ich oczekiwanie na dziecko, potem pierwsze lata życia pierwszej córeczki i jej dwóch braci bliźniaków.

We "francuskich" sposobach na uczenie rytmu dnia (i posiłków), cierpliwości i inwencji twórczej dziecka zasadniczą rolę odgrywa "cadre"czyli sztywna rama pryncypiów, wewnątrz której panuje pełna wolność. Kategoryczne zakazy są bardzo skąpe, ilość przyzwoleń duża - i każdemu łatwo się w to wpasować. Na przykład, dziecko nie przekąsza między posiłkami, a potem siedzi i spokojnie czeka na czterodaniowy posiłek, gdzie na początku są warzywa a na końcu sery. Albo to: o konkretnej godzinie (20) dzieci idą do swojego pokoju i zaczyna się czas dla dorosłych, dzieci nie muszą iść spać, mogą robić co chcą, pod warunkiem, że u siebie.

Dziecko od samego początku jest traktowane jak "mały człowiek", a nie "pół-człowiek", ktoś kto ma swoje emocje, kto rozumie, kto jest w stanie myśleć racjonalnie. Ach, jakie to montessoriańskie. Ma mówić "bonjour" na powitanie i używać ładnego języka (podcas gdy w USA dzieci sie na ogól nie zauważa, a na pewno nikt nie oczekuje od nich żadnych powitań).

We francuskiej rodzinie to rodzic podejmuje decyzje, ale stara sie tłumaczyć dlaczego. Choć czasem nie robi tego, bo tego właśnie wymaga budowanie przez niego autorytetu, na przykład gdy trzeba stanąć na wagę u lekarza a dziecko nie chce... wtedy trzeba je po prostu postawić i nie tłumaczyć.

Dziennikarka opisuje też swoje relacje z innymi francuskimi matkami i do siebie samej jako kobiety, matki, żony i kochanki. Odkrywa dlaczego francuskie żony o wiele mniej narzekają na swoich mężów niż amerykańskie, i dlaczego w ich życiu jest więcej luzu i spokoju. One po prostu nie oczekują zbyt wiele od mężczyzn :) wiedzą, że w pewnych kwestiach nie mogą na nich liczyć i nie ma co na to narzekać.

Druckermann zachwyca się systemem przedszkoli/żłobków, które wprowadzają małego człowieka w świat społeczeństwa - i jednocześnie odkrywa ogrom uprzedzeń amerykańskej matki do tegoż. System szkolny też początkowo budzi jej zastrzeżenia, bo nie słyszy peanów zachwytu nad każdym testem swojej cóki, nauczycielka za to wypunktowuje to, nad czym należy pracować... (i tu poczułam deja vu - jakbym czytała relację z drugiej strony, relację tych, którzy tworzą generację ludzi z medalami za samo uczestnictwo, od których się niczego nie wymaga i którzy w związku z tym przestają się starać, co tak potępia Amy Chua, chińska matka w USA).

***

Sporo ciekawych i trafnych uwag. Jednak czytając widzę cały czas jak bardzo amerykańska jest autorka, bo wiele z tych jej odkryć nie jest dla mnie żadną nowością. Że nie będę przez pierwsze trzy lata chodzić zaniedbana w rozciagniętych dresach...? Że nie będe czytać miliona poradników o rodzicielstwie? Że nie będę go chwalić za samą wolę zrobienia czegoś tylko za włożony wysiłek? Myślę, że polskim matkom, zwłaszcza tym z tzw "klasy średniej", pod wieloma względami o wiele bliżej do matek francuskich. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że Pamela Druckermann powinna napisać książkę "Dlaczego EUROPEJSKIE dzieci nie wybrzydzają przy jedzeniu" (choć szwedzkim o wiele bliżej do tych amerykańskich niż francuskich ;) ) To, co opisała jako francuskie sposoby jako żywo przypominają metodę Marii Montessorii, przynajmniej w zakresie rozwoju dziecka.

Ale...

Zupełnie nie przemawia do mnie ta swoista gloryfikacja dystansu emocjonalnego matki do dziecka.
Ani zachecanie do mleka z proszku i wczesnego odstawiania od piersi, pójścia do pracy gdy dziecko ma 3 miesiące i porzucenia go w żłobku, po to by zadbać o własną figurę i karierę.
Nie widzę też francuskiej matki w chuście, ja nie wyobrażam sobie jej braku...
No i gdzie czytanie dzieciom bajek na dobranoc...?

No i jeszcze pytania do refleksji:

1. Skąd się wzięło określenie FRANCUSKI PIESEK skoro francuzi tak ochoczo jedzą to, co im podstawią pod nos?

2. I skąd sarkastyczne "Francuski Ruch Oporu" na określenie tchórzostwa i oportunizmu, jeśli Francuzi to takie modelowe społeczeństwo? Czytałam recenzję tej książki w jakiejś brytyjskiej czy amerykańskiej gazecie... komentarz jednego z czytelników mnie dosłownie zabił i teraz, czytając peany zachwytu nad francuskimi matkami, cały czas myślę sobie: "gdyby nie amerykańskie matki i ich dzieci to francuskie dzieci nie mogłyby teraz jeść baguette tylko musiałyby jeść DAS BRÖT"...

***

Myślę, że nie chcę stać się francuską mamą, ale chętnie podpatrzę kilka jej trików. W końcu też chcę spokojnie zjeść kolację i mieć co wieczór czas "tylko dla dorosłych"... ale na pewno będę prowadzać swoje dziecko na dodatkowe zajęcia, może dlatego, że szwedzki świat szkoły za bardzo przypomina amerykański...

Znalazłam interesującą dyskusję na łamach prasy (po angielsku), zachęcam do lektury i do Waszych komentarzy :)

Inna Amerykańska Mama i ciekawa odpowiedź francuskiego ojca

2 grudnia 2012

Szwedzki film

Wbrem pozorom nie będzie o filmie. Tylko o tym, że wielu ludzi tu w Szwecji przestaje wiedzieć o co chodzi. Do tej pory używano na to określenia "czeski film".

Ale Szwecja zaczyna bić niechlubne rekordy absurdów - tak, ta sama Szwecja, która uważa się za pragmatyczną i tolerancyjną.

Ostatnio głośno było o tym, że szwedzki urząd szkolny (ministerstwo?) wydało zalecenie, żeby unikać określeń "Jezus", "Chrystus" czy "Bóg" podczas adwentowych ceremonii... O dziwo, w tym laickim kraju, do tej pory obchodzi się adwent. Jest to bardziej tradycja niż religijna uroczystość i dlatego szkoły masowo organizują adwentowe akademia i przedstawienia. Do tej pory działo się to w kościołach ("kościół Szwecji"), tak zresztą jak uroczysty początek i zakończenie roku. Ale od pewnego czasu postuluje się unikanie podczas tych ceremonii czegokolwiek, co miałoby nawiazanie do... religii... Można być w kościele, pan lub pani ksiądz mogą prowadzić ceremonię, ale nie wolno im powiedzieć na zakończenie "idźcie w pokoju Chrystysa" ani nic w ten deseń. Można palić cztery świeczki (jakie piękne cztero-świeczkowe świeczniki i wieńce można tu kupić!), ale nie wolno opowiadać, że one symbolizują oczekiwanie na narodzenie Boga.

Do tej pory szkoły jakoś to rozwiązywały indywidualnie, jedne celebrowały inne zrezygnowały, co jakiś czas (co rok w adwent?) dochodziły głosy o jakimś "skandalu" - teraz ministerstwo wydało wytyczne.

Nawet szwedzcy politycy zaprotestowali. "Jeśli nie można powiedzieć słowa "Jezus" to co my właściwie świętujemy?? Adwent jest cały o Chrystusie, to oczekiwanie na Jego narodzenie". Podkreślili, że wiele osób wierzy w Jezusa, inne w Allaha, inne w nic, ale drogą dla wychowania nie jest udawanie, że nikt nie wierzy - tylko pokazywanie w co wierzy jeden, a w co inny. Tylko tak młody człowiek może się dowiedzieć i wybrać. Eliminacja ważnych tradycji szwedzki prowadzi do zubożenia naszego społeczeństwa i wykrzywienia jego obrazu.



Inny przykład.

Jakiś czas temu czytałam o przedszkolu Egalia w Sztokholmie, gdzie chcą "stworzyć dzieciom równe szanse rozwoju, bez względu na płeć". Tylko, że za stwarzanie tych szans zabrali się w podobny sposób jak panie z ruchu przeciwko homofobii, z absurdalnym i żenującym programem, bezpodstawnymi założeniami tegoż i bezczelnością feministki.

Otóż przedszkole wypracowało "program" polegący na tym, żeby unikać wszelki stereotypów. Ma on wyeliminować szowinistyczne postawy, które nakazują dziewczynkom bawić się lalkami, ubierać na różowo, być miłe i opiekuńcze, a chłopcom być strażakiem, jeździć ciężarówką i być głową rodziny. Na pohybel z tym judeo-chrześcijańskim przesądem! Aby to osiągnąć autorzy programu wprowadzili do języka sztuczny zaimek osobowy, coś jakby ONO (w szwedzkim nie ma rodzaju nijakiego) - "hen".

No i teraz lecą z koksem. Zabawa w szpital. Pani opowiada... "Przychodzi doktor w białym fartuchu. ONO mówi....". Żeby dzieciom nie skojarzyło się przypadkiem, że lekarz to - broń Boże! - kobieta, albo - co gorsza! - mężczyzna.

Do dzieci nie zwraca się używając jakichkolwiek zaimków osobowych, zamiast "Chłopaki, idziemy grać w piłkę" obowiązkowo używa się "Przyjaciele, chodźmy!". Rozumiem, że chodzi o to, zeby i dziewczynki mogłay grać w piłkę i nie były eliminowane ze sportu a redukowane do "nakrywanie do stołu" - ale zupelny brak mówienia dziewczynkom, że są dziewczynkami, a chłopcom że są chłopcami to wylanie dziecka z kąpielą. Przecież w w/w sytuacji można powiedzieć "Chłopcy i dziewczynki, idziemy grać w piłkę"!

Każdy psycholog, nawet szwedzki, przyzna, że kobiety i mężczyźni różnią się od siebie, na poziomie biologii i psychiki. Tolerancja polega na uznaniu tych różnic, wzajemne uzupełnianie się to fenomenalne prawo natury (dla niektórych - od Boga), a nie udawaniu, że ich nie ma.

I można chyba pozwalać dzieciom bawić się wszystkim (niech rozwijają wyobraźnię i kopiują dorosłych), bez dorabiania do tego jakiejkolwiej ideologii i manipulowania językiem (on, ona, ONO)? To ostatnie dopiero doprowadzi do zaburzeń osobowości!!!



Do tego szwedzkie przedszkola (nie tylko Egalia) są otwarte na niestandardowe role w rodzinie. Popularyzowane są książeczki dla dzieci, gdzie bohaterka ma dwie mamy, albo dwie mamy i dwóch tatusiów, albo mama ma depresję i myśli samobójcze a dziecko przejmuje rolę głowy rodziny. Różne kombinacje, Szkoda tylko, że wyeliminowano ten najbardziej popularny model: mama + tata + dziecko/dzieci. Polityczna poprawność nie pozwala już nazywać tego "tworu" czymś podstawowym, modelowym. Bo to przecież byłaby homofobia... ale to inny temat w sumie...

Nie wiem do czego to wszystko prowadzi, pocieszam się, że nie tylko ja. Przedszkole Egalia wzbudziło masowe protesty w prasie i innych mediach, nawet szwedzcy obywatele (ci sami, których się chce na siłę uszczęśliwić i którzy generalnie się na to zgadzają) uznali, że to kompletna paranoja i krzywda dla dzieci.

Ale scena polityczna zachwycona, Szwecja jest tolerancyjna DO BÓLU.

I znowu mamy sytuację, kiedy szwedzcy politycy myślą za ludzi, uznając ich za niekompetentnych do podejmowania własnych racjoinalnych decyzji. Powtórka z "Higienistów"? Nie ważny interes jednostki, ważne żeby społeczeństwo miało taki kształ, jaką ktoś chce mu nadać. Odgórnie. Jak trzeba to przemocą. Oczywiście w imię wyższego dobra. TYLKO CZYJEGO???

Normalnie szwedzki film...

26 listopada 2012

Killing na Moście

Uwaga uwaga, duńczycy nadają trzeci sezon Killinga!!!!
Oglądalibyśmy na żywo gdybyśmy znali duński, a tak to musimy żerować na tych, co robią napisy... wczoraj wyemitowali dziesiąty odcinek, myśmy zatrzymali sie na ósmym. Już tydzień i nikt nie zrobił napisów do dziewiątego... Jak widzę nie tylko my gryziemy pazury, inni też.

W tym sezonie gra aktor z mojego ulubionego "Włoskiego dla początkujących" co zdecydowanie stawia go najwyżej ze wszystkich sezonów.

A tymczasem w Szwecji... a dokładnie na granicy Szwecji i Danii... rozgrywa się inny dramat... na granicy między Szwecją a Danią, gdzieś na środku mostu, zostaje znalezione ciało kobiety. Nogi leżą w Szwecji a tors w Danii (albo na odwrót). Potem okazuje się że jest przecięte na pół... a potem, że każda połówka należy do innej osoby... a każda osoba (prawdopodobnie) innej narodowości... to nowy serial pod tytułem BRON ("Most").

Dochodzenie prowadzi szwedzka policjantka (mająca opinię wariatki i pracoholiczki) i duński inspektor (początkowo chetnie odpuszcza, ale jak się okaże że zamieszany jest obywatel Danii to już nie może...), sporo zabawnych jezykowych lapsusów, bo on mówi po swojemu a oni po naszemu, bez tłumacza i napisów.



Wciągamy się w ten nowy kryminalny serial... czołówka mnie naprawdę wzruszyła ("ach, nasze Turning Torso!", "patrz, nasz dworzecm ale piękny"!, "o, to nasz wiatrak!!!") - nie myślałam, że już tak się zakorzeniłam :)




14 listopada 2012

Pogaduchy do poduchy

Godzina 21:30, już dawno nadszedł czas spania dla normalnych małych dzieci... po 15 minutach zabawy w biwak (latarka + kołdra) pada standardowa komenda panicza Kamyczka:

- Kami chce bajkę, opowiadać o Mowglim! i o Myszce Miki, i o Georgu!

Wymyślam kompilacje ulubionych kreskówek Kamyczkaa. Jak to Mowgli z Mikim poszli na biwak w dżungli, i napadł na nich Sher Khan. I takie tam.

Po jakichś dziecieciu minutach, ziewając okrutnie, spoglądam na Kamyczka. Oczy szeroko otwarte, wsłuchany... ani myśli spać skubany!

[Mama] - Kami, jak nie chcesz spać to Ty mi opowiedz bajkę, ja sobie chętnie zasnę!
[Kami] - Nie umiem!
[Mama, dumna jak paw, że synek bezbłędnie odmienił czasownik] - A kto umie?
[K] - Ty umiesz!
[Mama, dumna jak paw, że synek docenia jej fantazję, no i że znowu dobrze odmienił czasownik, ale też trochę zaniepokojona] - a Tatuś umie..?
[K] - Tak, Tatuś też umie!
[M] - A babcia?
[K] - Babcia nie!
[M] - Ale jak to, dlaczego???
[K] - Za duża jest!
[M, prychając śmiechem] - chciałeś powiedzieć, że za stara...??
[K] - TAK!
[M, nie poddamy się, trzeba wiedzieć kto jeszcze może usypiać Kamyczka] - a Isak umie?
[K] - Isak nie umie!
[M] - Nie umie? Dlaczego?
[K] - ZA MAŁY!!!

Tutaj wybuchnęłam takim śmiechem, że Kami całkiem się rozbrykał i musiałam wszystkie bajki zaczynać od początku...Mowgli i Tygrysek Sher Khan szli po miód dla Baloo Puchatka i znaleźli zgubionego pieska Pluto... zieeeew.

Godzina 22. Mama zasnęła jak kamień. 

29 października 2012

Wołowina po burgundzku

Nasza wersja Boeuf Bourguignon a'la Julia Child wymagała wyrzucenia boczku, więc robię to danie w wersji KOSHER (jak się okazuje... tak znalazłam w necie, no i w sumie to prawda... gotuję koszernie :) Muzułmanie ortodoksyjni nie uznają nawet dodawania alkoholu do gotowania, pomino tego, że cały alkohol wyparowuje w wysokiej temperaturze. Cóż, my się nie musimy tym przejmować, mój muzułmański mąż pochodzi wszak z zagubionego plemienia Izraela... ). Moim zdaniem niewiele traci, jest tak wspaniałe że nie wiem czy w ogóle mogłoby być lepsze! Jak mawiają - lepsze jest wrogiem dobrego. I tego się trzymajmy.

Składniki na gulasz:

ok 1,5 kg wołowiny pokrojonej w duże kostki (2,5 cm)
2 marchewki, pokrojone w dość grube plasterki
kilka cebulek szalotek (lub 1 duża), pokrojona 
3 chochle bulionu (mieszam wołowy z grzybowym - najpierw z wyciętych kawałków z w/w mięsa na gulasz i "włoszczyzny" ugotowałam gar bulionu, dodałam trochę kostki grzybowej, takie małe oszustwo... jakbym miała grzyby suszone to bym wrzuciła po prostu)
4 ząbki czosnku, wyciśnięte
1 łyżka koncentratu pomidorowego
0,5 l czerwonego wina, wytrawnego, o głebokim smaku
2 łyżki mąki
masło do smażenia (prawdziwe, niesolone)

Przyprawy:
1 łyżeczka tymianku
ok 0,5 łyżeczki soli
2 listki laurowe

"Zasmażka" (?) na koniec (krok 5 i 6):
ok 300 g pieczarek
8-10 cebulek-szalotek przekrojonych na pół
masło (niesolone)
chochelka bulionu
sól
pieprz
tymianek
pietruszka

Oryginalny przepis miał ze 40 kroków (no ale niektórzy muszą mieć opisany każdy krok, typu "ubrać fartuch", "otworzyć lodówkę"...), mój wygląda tak:

1. Na maśle obsmażyć wołowinę, po kilka kawałków na raz (żeby się ścięły a nie zaczęły dusić). Wrzucać do naczynia do zapiekania, u mnie to Le Creuset  (naprawdę warto takie jedno mieć!!! to taki tradycyjny "slow cooker")

2. Na resztkach masła zblanszować marchewkę i cebulę, ok 5 min. Wrzucić do mięsa.

3. Posypać mąką mieso z warzywami, pomieszać, wsadzić odkryte do nagrzanego piekarnika na 5 min, potem wyjąć. Pomieszać.

4. Wlać wino i bulion do garnka, dodać czosnek, koncentrat, przyprawy. Pomieszać i wstawić przykryte do piekarnika.. Piec ok. 2,5 - 3 godz w temp 160 C, nie trzeba zaglądać.

5. W tym czasie na maśle podsmażyć pieczarki, do lekkiego zbrązowienia, odłożyć na bok. 

6. Podsmażyć cebulki do zbrązowienia, dolać bulion i przyprawy (do smaku). Dusić ok 40 min, tak żeby cebulki się nie rozgotowały. Odstawić na bok.

Na koniec, po wyjęciu z piekarnika, wlać cebulki i pieczarki na gulasz. Pomieszać i niech chwilę postoi...


Zdjęcie nie robi większego wrażenia, ale smak - zapewniam Was, każdego powali. Wołowina rozpływa się w ustach, sosik palce lizać...  Serwowałam z ziemniakami puree, ale moim zdaniem z kaszą jęczmienną świetnie się skomponuje (skąd ja w Szwecji kaszę wezmę...), ryżem czy makaronem niekoniecznie, ale co kto lubi. Z chlebem będzie na pewno boskie :)



Kami zjadł TRZY porcje. Po talerzu zupy z makaronem, dałam my wywiadowczo jedną... po 10 minutach przyszedł po dokładkę... dałam więcej niż poprzednio... a potem znowu krzyczał "mama, jeszcze!!!"... no to trzecia porcja taka sama jak druga... wszystko wylizał!!!

Niepośledni ma gust ten mój synalek, nie ma co... ale nie będę mu przecież codziennie gotowała obiadu, któego przygotowanie zajmuje w sumie ok. 4 godzin (liczę czas brutto), musi czasem zadowolić się kanapką...

15 października 2012

A tymczasem w Pakistanie...

...odbywają się demonstracje i walka sił. Zadzwonili do nas w sobotę z Pakistanu z pytaniem czy słyszeliśmy o tym. W Rabwah nie słyszeli za bardzo, ale ciotka z Peshawaru zadzwoniła do nich i impowiedziała. Peshawar leży bliżej Afganistanu, całkiem blisko powiedziałabym nawet.

Otóż kilka dni temu 14-letnia dzieczynka z ternów SWAT (region przy granicy z Afganistanem) została zaatakowana przez talibów. Nie była to przypadkowa ofiara ich "statutowej działalności", ona była celem.

Ludność Pakistanu i całego świata głośno protestuje, media dostały szału, talibowie jeszcze wiekszego (ponoć grożą kolejnymi zamachami). Nie chcę tu wyrażać swoich słów oburzenia (to nie wymaga komentarza przecież), bo nie po to podjęłam temat. Chciałabym napisać o tym trochę z innej strony, podzielić sie swoimi świeżymi odkryciami.

Co mogą chcieć potężni i światli członkowie wpływowej organizacji od nastolatki ledwo umiejącej czytać i pisać...? Otóż dziewczynka zaczęła stanowić dla nich ZAGROŻENIE.

Jak taki cichy głos może cokolwiek znaczyć...? Podświadomie każdy z nas czuje, że przecież nie może, że propaganda jest tak silna, że jedna smarkula nic nie zdziała. Że paranoją jest myśleć, że opinie innych stanowią dla kogoś kwestię życia lub śmierci...

Otóż tak, to jest jedna wielka grupowa paranoja. W psychiatrycznym sensie tego słowa. Trafiłam niedawno na niesamowicie interesujący artykuł o apostazji w islamie, i on wspaniale wyjaśnia te właśnie mechamizmy. Autor, który jest arabistą i politologiem, odwołuje się do wielu źródeł, w tym publikacji samych muzułmanów na ten temat. Podkreśla, że to nie religia jest powodem takich zachowań, ale rzeczywistość grupowego narcyzmu, któremu religia tylko pomaga. Zacytuję fragment, podkreślenia w artykule moje. Zachęcam do lektury.

(Przy okazji czytania artykułu składam wyrazy szacunku Geertowi Hofstede, na którego tez powołuje się autor - moją pracę magisterską oparłam na teorii tego pana :) ironia losu czy moje przeznaczenie do wielokulturowości...?)
W początkach kształtowania się islamu odejście od wiary stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa całej społeczności, dlatego zrównanie apostazji z dezercją i karanie obu śmiercią miało swoje istotne uzasadnienie. Jednak współcześnie wartość praktyczna kary śmierci za porzucenie wiary w zasadzie niemal zanikła. Muszą więc istnieć jakieś inne, pozaracjonalne powody, dla których tak surowe traktowanie współwyznawców utrzymuje się w całym niemal świecie muzułmańskim.
(...) 
Odmienność zachowania, ubioru, przekonań - wszystko to podważa sens wiary i stanowi zagrożenie dla poczucia własnej tożsamości. Konstatacja ta dotyczy zwłaszcza kultur charakteryzujących się wysokim poziomem unikania niepewności, który pozytywnie koreluje z tradycjonalizmem w podejściu do ról społecznych, lękiem przed sytuacjami dwuznacznymi, wiarą w ciągłe zewnętrzne zagrożenie, rytualizacją zachowań społecznych, monopolizacją prawdy, a także z myśleniem magicznym mającym tendencję do przechodzenia w stany paranoidalne, które objawiają się przede wszystkim myśleniem w kategoriach spiskowych. (...) nie jest przypadkiem, że akurat na obszarze Bliskiego Wschodu, a więc tam, gdzie dominuje islam, ten paranoiczny styl myślenia jest szczególnie rozpowszechniony. Składa się na niego przede wszystkim wiara w istnienie perfidnego wroga i wielkiego, wszechobejmującego spisku, który ma zniszczyć unikalny styl życia tych, którzy odrzucają zepsucie moralne Zachodu oraz ich prawo do decydowania o własnych losach. Nie może zatem dziwić, że w jednostkach wychowanych w atmosferze wszechobecnego spisku wytwarza się - jak to określa psychiatra Antoni Kępiński - ,,pogotowie urojeniowe'', czyli stała gotowość do reagowania nastawieniem urojeniowym na sytuacje emocjonalnie trudne. To właśnie ta stała postawa obronno-zaczepna wobec świata społecznego tworzy fasadę urojeniową, pod którą kryje się lęk idący w parze z agresją. A ponieważ paranoik czuje się stale zagrożony, więc jedyną obroną przed poczuciem poznawczej i emocjonalnej niepewności jest ,,droga prawdy''. Stąd zapał, z jakim jednostki przesiąknięte atmosferą zagrożenia i bezsilności poświęcają się Wielkiej i Jedynie Słusznej Idei, dla której gotowi są znosić największe poniżenia, a która dostarcza jednocześnie systemu wartości usprawiedliwiającego agresję w stosunku do tych, którzy tych wartości nie zaakceptowali. System taki musi być nienaruszalny, stabilny i niezmienny, bowiem tylko twarde trzymanie się celu i zasad chroni przed psychiczną dezintegracją. To właśnie ten lęk przed dezintegracją wymusza zwarcie szeregów, czyli, jak to określa Kępiński, ,,hiperintegrację'', a więc bezwzględne oddanie się we władanie jednej niepodważalnej ideologii i podporządkowanie jej całego życia. Na poziomie społecznym hiperintegracja wiąże się z daleko posuniętą kazuistyką w zakresie rozwiązań prawnych, represjami wobec mniejszości, penalizacją zachowań dewiacyjnych, ostrym przeciwstawieniem wiedzy elit ignorancji mas i autorytaryzmem społecznym. I nie przypadkiem charakterystyka ta odpowiada rysom psychologicznym, jakie dają się wyróżnić w przypadku osobowości autorytarnej: uległości wobec autorytetów, sztywności rozumowania, wartościowaniu w kategoriach ,,wszystko albo nic'', silnym uprzedzeniom do wszystkiego, co odmienne, konserwatyzmowi przekonań religijnych.
(...)
Russell wskazywał na to, że najważniejszym problemem dla istnienia [takiego] społeczeństwa jest umiejętne zharmonizowanie dwóch elementów: kontroli kolektywu nad jednostkami (by chronić społeczeństwo przed anarchią) oraz inicjatywy indywidualnej (która jako jedyna może zapewnić rozwój tego społeczeństwa). Islam rozwiązuje ten problem w typowo dogmatyczny sposób. Tworzy relacje podporządkowania i wikła jednostkę w sieć zależności przymuszając ją, by upodobniła się maksymalnie do innych członków wspólnoty.
To właśnie ta wewnętrzna logika islamu z jej ideałem jedności (jeden Bóg, jedna wspólnota, jeden język, jeden sposób życia) wymaga (pod)porządkowania, ujednolicania i wchłaniania tego, co budzi poznawczą i emocjonalną niepewność, a jednocześnie odrzucania tego, co odmienne. Jest przy tym symptomatyczne, że taki rodzaj monomanii jest charakterystycznym rysem pewnego typu fanatyków - a fanatyzm jest charakterystyczną cechą narcyzmu grupowego. (...) W psychiatrii mówi się w takich przypadkach o typach schizoidnych z cechami paranoidalnymi - cechuje ich podejrzliwość, nieufność, drażliwość, obraźliwość, skłonność do samowoli, despotyzm, egoizm.
Teraz już wiemy czym są ataki talibów i terrorystów. Hiperintegracją grupy, stworzonej sposób nienaturalny (naturalne więzi mają naturalną integrację), o cechach narcystycznych, która objawia się przez paranoję i urojenia. Przypadek kliniczny.

Takie grupy istnieją nie tylko w świecie muzułmańskim, pamiętacie zbiorowe samobójstwa członków sekty Moona (czy jak mu tam było) i sektę scjentologów...? Każde wyłamanie się z grupy zagraża jej istnieniu. Zastanawiam się czy średniowieczne polowanie na czarownice nie było sygnałem tej samej choroby w Kościele. Ale nie mam dość wiedzy na ten temat, żeby wyciągać wnioski, nie umiem porównać skali tamtego zjawiska z tysiącami pomordowanych za apostazję.

Jedno jest pewne: tu i teraz kocham Kościół i chrześcijaństwo. Za "kochaj i rób co chcesz" św. Augustyna, za całkowitą wolność.
Można "wejść" i "wyjść", nic nie jest "z automatu".
Można śpiewać i można milczeć.
Można po polsku i można po arabsku.
Można charyzmatycznie i kontemplacyjnie.

Nikt nie ma paranoi z powodu moich poglądów. Nie zostanę postrzelona przez lokalnego proboszcza choćbym nie wiem co powiedziała o jego religii...

Niech Bóg ma w opiece Pakistan i wszystkie miejsca objęte paranoją narcyzów.

9 października 2012

Signum temporis

... dzieci nie wiedzą do czego służy zegarek!

Kładziemy się spać, zerkam na zegarek w kącie sypialni żeby kontrolować ile mi zejdzie na usypianie Kamyczka. Kami pyta:
- co robisz, mama?
[ja] - Patrzę  która godzina, żeby wiedzieć ile się będę męczyć z tobą dzisiaj (taki żarcik)
[K] - aaa...
Wstaje, zaczyna czegoś szukać pod materacem
[ja] - co robisz, Kami? Czego szukasz?
Kami. szuka, szuka, po chwili pyta:
- gdzie telefon, mama?
[ja, zaczynam sie domyslać] - Ale po co ci teraz telefon, nikt nie dzwoni!
[K, chwilę myśli, dobiera slowa] - Kami też chce zobaczyć godzinę!

No przecież! jakie zegarki! mama zawsze sprawdza godzinę na komórce jak jestesmy na spacerze! To co się dziwisz, mama...

***

Dziś rano ubieram się do pracy, Kami w kuchni wcina jogurcik. Zorientował się, że nie mam mnie w kuchni:

- Mama, gdzie jesteś? Mamaaaaaa???

Wchodzę do kuchni ubrana do wyjście. Kami smutnieje.
- Gdzie idziesz, mama?
[M] - Do pracy, synku
[K] - Nie do pracy, w domu zostań! chodź, gotować!

Leci do lodówki, otwiera, pyta:
[K] - Co chcesz gotować, mama?
[M] - Nie mogę zostać w domu, bardzo bym chciała, ale muszę iść popracować dzisiaj... Nie mogę zostać z Tobą!
[K] - Mogę, mogę!!!

I już ma łzy w oczach... i ja już też mam, jak tu nie zacząć gotować w takim momencie.

***

Wczoraj siedzimy na kanapie i bawimy się. W pewnej chwili poczułam niemiły zapach, wiadomo jaki.
Pierwsze skojarzenie:
- Kami, czy ty właśnie zrobiłeś kupę??? (w pytaniu pobrzmiewa irytacja, że nie powiedział i nie zrobił na toaletę)
Kami odpowiada:
- Nie.... Puściłem bąka!

Piękny przykład abstrakcyjnego myślenia, jestem dumna!

2 października 2012

O polskich knedlach i pakistańskim mężu


Knedle ze śliwkami to w naszej rodzinie danie legendarne. Legenda polega na tym, że TYLKO Babcia Dana umie je zrobić i już.

Oczywiście ufne we własne siły już dawno chciałyśmy udowodnić, że "dla chcącego nic trudnego" i "jak to, MY NIE DAMY RADY???"

No więc kilka(naście?) lat temu Kinga i ja próbowałyśmy porwać się na knedle... wszystko trzeba było wyrzucić, ciasto było jedną wielką kluchą.
Ponoć Kinga jeszcze potem próbowała, z podobnym skutkiem.
Nasza mama (córka Babci Dany) też próbowała, z takim samym rezultatem.

Przerażenie nas ogarniało na myśl, że być może za kilka lat zniknie w naszej rodzinie ta tradycja, że Prawdziwe Knedle sa śmiertelnie zagrożone!

Niedawno wysłałyśmy mamę na szkolenie do babci. Miała SAMA zrobić knedla, a babcia tylko patrzeć. Ponoć udało się!

Mama, ufna już we własne siły, zrobiła potem ciasto na knedle sama w domu. Ja lepiłam. Wyszło nienajgorzej, ale zbyt ziemniaczane. Ale krok w dobrą stronę!

Po powrocie do domu, kiedy przyszedł i do nas sezon śliwkowy (węgierki są tu importowane z Polski!!!), postanowiłam zmierzyć się z potworem. Zadzwoniłam do babci dopytać szczegóły i zabrałam się do walki.

Moje pierwsze knedle wyszły prawie idealnie. Coś jeszcze nie grało, chyba było za mało mąki, ale był to kolejny mały krok w dobrą stronę.

Drugie i trzecie były już IDEALNE :)

Niniejszym ogłaszam, że złamałam tabu i umiem robić knedle. I tu i teraz zapisuję tajemnicę dla potomności.

Przepis na ciasto jest taki (mniej więcej):

ok 1,3 kg ziemniaków
10 płaskich łyżek mąki
2 jajka
trochę soli (jeśli ziemniaki nieposolone, na przykład gotowane na parze)

Ziemniaki gotujemy i od razu na gorąco tłuczemy na puree. Zostawiamy na min 24 godz (to bardzo ważny krok, nie da się go przyspieszyć!).
Nastepnego dnia dodajemy pozostałe składniki i wyrabiamy ciasto. Powinno być klejące, takie ziemniaczane.

Przy pierwszych dwóch podejściach wałkowałam i wycinałam kółka, którymi potem zawijałam śliwki. Dzisiaj zwinęłam ciasto w rulonik i odkrawałam małe kawałeczki. Każdy osobno rozgniatałam w rękach i owijałam dookoła śliwki. O wiele szybciej i czyściej.

Gotujemy wodę w dużym garnku, na wrzątek wrzucamy po 15 knedli. Od razu trzeba delikatnie zamieszać, żeby nie przywarły do dna. Po powtórnym zagotowaniu sie wody (knedle będą pływały już wtedy po wierzchu) gotujemy ok 4 min.

Wyjmyjemy delikatnie na durszlak, polewamy zimną woda. Wkładamy do miski, polewamy bułeczką tartą (roztopione masło - niesolone!, bułka, cukier, cynamon).

Z w/w proporcji wyjdzie około 45-50 knedli (zależy jak duże śliwki).

Moja innowacja polega na tym, że używam bułki tartej pełnoziarnistej (jest ciemniejsza) i dodaję cukru i cynamonu do bułki. Smakuje nawet lepiej niż knedle babci Dany :)

***

Dodam na zakończenie, z bólem serca, że mój pakistański (= mięsożerny) mąż nie docenił tego Wielkiego Kroku w Dziejach Ludzkości. Przy kolejnych knedlach wszedł do kuchni, pozaglądał w garnki, popatrzył na mnie zniecierpliwiony i zapytał:
- co Ty właściwie robisz?

Powiedziałam z dumą, że jestem Super Żoną i robie mu najlepsze knedle na świecie. A o na to:
- Wszystko rozumiem, ale CO NA OBIAD?

(...)

I żeby mnie jeszcze pognębić na odchodne dodał:
- Ty chyba nie robisz tych knedli dla mnie, tylko dla SIEBIE.

W sumie... ma chłop rację! :)

30 września 2012

Chleb się chlebie...

Chleba takiego jak ten od Cześka 

Nie kupisz nigdzie nawet w Warszawie 
Bo Czesiek piekarz nie piekł lecz tworzył 
Bochny jak z mąki słoneczne kołacze
Kłaniali mu się ludzie gdy wyjrzał
Przez okno w kitlu łyknąć powietrza 
A masłem kromkę smarując każdy 
Mówił: nad chleby ten chleb od Cześka 

Chleb się chlebie chleb się chlebie 
Bo nad chleb być może co 
Chleb się chlebie chleb się chlebie 
Niech ci nigdy nie zabraknie 
Drożdży wody rąk i ziarna 
(mruczał Czesiek tak noc w noc)


Nasza wersja ballady jest nieco bardziej współczesna. Zakwas i drożdże kupujemy w supermarkecie, zwykłą mąkę mieszamy z pełnoziarnistym orkiszem, żytem i pszenicą, wsypujemy pesteczki z dyni i wrzucamy wszystko do brzucha współczesnego prodiża skrzyżowanego z robotem kuchennym, czyli WYPIEKACZA CHLEBA.

Kami aka Czesiek pomaga odmierzać i bacznie pilnuje czy chlebek rośnie ("Kami popatrzy, Kami popatrzy! Gdzie latarka, mama?").


Kiedyś napisałam mały esej na temat szwedzkiego chleba. Pani nauczycielka bardzo się śmiała i jednocześnie widać było, że ją zatkało. W szkole szwedzkiego trzeba było bowiem napisać krótkie wypracowanko na temat "najdziwniejsza rzecz w Szwecji" i ja wybrałam ... chleb. Bo szwedzka kultura chleba jest przedziwna i mi się w ogóle nie mieści w głowie. A raczej w gębie.

Do chleba bowiem dodaje się cukru (na tyle dużo, że chleb jest naprawdę słodki), a potem do jedzenia smaruje się go bardzo słonym masłem...

Esej esejem, ale ja naprawde nie jestem w stanie jeść tego chleba. Masła niesłonego ze świecą szukać (tylko w dużych sklepach jest, jak się skończy wieczorem i pójdę do lokalnego "araba" to nie ma szans), chleba niesłodkiego także. Choć z tym nieco lepiej, różne bułki, na przykład, są inspirowane bagietkami i ciabattami.

Ale chleba takiego jak ten od Cześka tu nie ma.

Zainspirowana różnymi artykułami i opiniami, a przede wszystkich tęsknotą za prawdziwym chlebem, postanowiłam spróbować. Kupiłam sprzęt, bo wyszło mi że to się opłaci. Wielka wygoda, włączasz maszynę i wychodzisz z domu, po powrocie chleb gotowy. Albo programujesz wieczorem, o 3 w nocy maszyna się uruchamia, i na rano świeży chlebek...

Do wypiekacza chleba dołączono przepisy, ale jakoś nie próbowałam jeszcze żadnego. Przepis z pudełka na zakwas sprawdził się i póki co ten modyfikuję (głównie testuję proporcje mąki). Te z wypiekacza nie miały zakwasu tylko same drożdże, więc musza poczekać na dzień kiedy mój mąż zażyczy sobie bielutkiego pszennego chlebka.

Ostatnia, póki co najlepsza, wersja to taka:

500 ml wody
800 g mąki (mieszam pełnoziarnistą pszenna, żytnią i orkiszową z mąką razową żytnią i zwykłą pszenną; pszennej powinno być ok 30%)
12 g świeżych drożdży
150 g zakwasu
3 łyzeczki soli
ok 80 g pestek z dyni
łyżka oliwy z oliwek
łyżeczka cukru (do wzrostu drożdży)

Wszystko się wsypuje do wypiekacza, w takiej mniej więcej kolejności jak wypisałam (woda na początku, potem mąka i dopiero potem reszta). Włączam program "chleb pełnoziarnisty".

Wypiekacz sam wszystko miesza. Kami zagląda. Potem ja zaglądam, a raczej nasłuchuję. Jak ciasto już się wymiesza i "odpoczywa" to wyjmuję mieszadła (potem zostawały w chlebie i robiły dziury). Chlebek rośnie, potem zaczyna się piec. Po ok 4 godzinach wszystko gotowe.

Wyjmuję gorący chleb na kratkę z piekarnika, przykrywam ściereczką lnianą. Wypiekacz jest czyściutki, nie ma żadnego "sprzątania po pieczeniu", tylko umycie metalowej foremki, co zajmuje może minutę.

Chleb waży ok 1 kg i przecudnie pachnie. Jest potem lekko wilgotny, nie kruszy się, robi wspaniałe kanapki. Człowiek najada się tak, że do lanczu wystarcza bez problemu.

Muszę tylko popracować jeszcze nad tym lekkim opadaniem.

17 września 2012

Nowy Oksymoron: Szwedzki Skrzypek

... a ściślej: "światowej klasy szwedzki skrzypek", tudzież "wybitny szwedzki pianista"

Zdałam sobie właśnie sprawę, że te pojęcia to OKSYMORONY. Nie wiem czy pamiętacie lekcje polskiego z podstawówki (z lat osiemdziesiątych cough cough), ale z wielu gramatycznych pojęć tamtych czasów zapamiętałam szczególnie słowo "oksymoron". Oznacza on bowiem takie wyrażenie, w którym poszczególne jego elementy przeczą sobie nawzajem. Na przykład "pracowity leń". Albo: "gorący lód".

Książka Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy" uświadomiła mi, że "szwedzki skrzypek" to też oksymoron.

Amy Chua jest potomkiem chińskich imigrantów, która wychowała dwie córki w USA. Wsławiła się ty, że stosowała "niekonwencjonalne" metody, które potem opisała w w/w książce. Niekonwencjonalność tych metod polega na tym, że nie przystają zupełnie do obecnej mody wychowania dzieci panującej w zachodniej kulturze, w kulturze "egalitarnego kołchozu" (tak, tak, dla niej Amerykański indywidualizm tak się objawia) i fałszywego rozumienia pojęcia "wychowanie".  Jak sama pisze:
"(...) wychowanie dziecka na chińską modłę to na wskroś samotnicze zajęcie - przynajmniej na Zachodzie, gdzie człowiek zdany jest wyłącznie na siebie. Musi stawić czoło całemu systemowi wartości - wywodzącemu się z Oświecenia poszanowaniu dla autonomii jednostki, teorii rozwoju oraz Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka - i nie ma z kim szczerze pogadać (...)".

Metody Amy polegały na bezwzglednym decydowaniu co dla jej córek jest najlepsze. Na zmuszaniu ich do wielogodzinnych ćwiczeń (gry na fortepianie i skrzypcach), na zabranianiu nocowania u koleżanek (zły wpływ zachodnich matek i to straszne marnowanie czasu!), pełnym kontrolowaniu aktywności szkolnych (nie wolno było dziewczynkom grać w przedstawieniach czy trwonić czasu na sport) czy na zakazie telewizji i gier komputerowych. Wszystko odbywało sie jednak w kochającej rodzinie, ze wsparciem męża (nie-chińczyka), przy ogromnej wzajemnej miłości. Choć lała się krew (przyslowiowa), pot i łzy, choć noże (przysłowiowe) latały w powietrzu. "Chińska matka" zdecydowanie nie ma lekko, wcale nie znajduje w tym przyjemności, ale uznaje to za naturalną konsekwencję posiadania dzieci.

Wiele rozdziałów poświęconych jest muzycznej edukacji córek. Edukacji, która wymagała tych wszystkich poświęceń, ale która uczyniła dziewczynki bardzo dojrzałymi i odpowiedzialnymi. Ich muzyczne zdolnosci, rozwijane w taki bezceremonialny sposób, budziły zachwyt otoczenia, ale nauczycielki muzyki niejednokrotnie krytycznie oceniali ich warsztat ("widać braki w technice, dziecko na mało ćwiczy"), ku przerażeniu matki, która mocniej dokręcałą śrubę po takich słowach.

Dziwne, że jeszcze sie dało.

Motywacją Amy nie były jej osobiste ambicje, i to jest w tym wyjątkowe. Była nią świadomość, że jej dziecko to nieoszlifowany diament, który powinien kiedyś zabłysnąć. Że nie wolno jej się lenić przy tym szlifowaniu, bo potem będzie za późno. Że nie wolno się zgadzac na miernotę i bylejakość (tak powszechne w "zachodnim" wychowywaniu dzieci), bo to zgnilizna moralna - święty spokój rodziców, ale degeneracja dzieci. Amy uznała, że wysokie wymagania wobec dzieci to dowód na to, jak wysoko je ceni: ich inteligencję, talent i charakter. To było chińskie świadectwo jej miłości do dzieci.

Żeby być "chińską matką" wcale nie trzeba pochodzić z Chin. Pojęcie to określa w/w model wychowania. Amy na swej drodze spotkała wiele chińskich matek pochodzących z Korei, Pakistanu, Jamajki czy Ghany, a nawet jeden mężczyzna z Dakoty Południowej był taką matką.

Na pewno nie spotkała szwedzkiej chińskiej matki.

Metody Amy w państwach Skandynawskich byłyby bowiem uznane za... KRYMINALNE. Niedawno widziałam wywiad z pracownicą jakiejś norweskiej instytycji, która opowiadała jak to matki, których dzieci poskarżą sie w szkole, że nie wyszły grać w piłkę bo musiały ćwiczyć na pianinie, bedą wezwane do szkoły (w pierwszym etapie), żeby im zwrócić uwagę, ze to niewłaściwe. Nie dodała co potem, ale zakończenie łatwo przewidzieć (w kraju, gdzie rocznie odbiera się kilka tysiecy dzieci, na przykład "za nadopiekuńczość" lub "zbytnie tłumienie (samo)woli dziecka").

Jedno jest zatem pewne: szwedzki model wychowania nie daje szansy nikomy na zostanie skrzypkiem czy pianistą. Ten zawód po prostu WYMAGA wielogodzinnych ćwiczeń, i to od dziecka, gdy człowiek jeszcze rośnie. To stymuluje rozwój palców i ciała w określony sposób, którego nie da się osiagnąć jak sie zacznie w wieku kilkunastu lat, pomijając zwykły czas potrzebny na wykształcenie warsztatu.

Czytając książkę ma się mieszane uczucia, bo matka ciągle łamie indywidualizm (i lenistwo córek), ale też ciągle je ciągnie w górę. Wszystko ma być perfekcyjne - ale nie jest to jakaś bezwgledna wartość, ona po prostu zna swoje dzieci i wie, jakie są zdolne. Na przykład, wybrzydza otwarcie na niechlujnie zrobioną laurkę na urodziny, czuje się urażona, że córka poświęciła jedynie 20 sekund na swoje "dzieło", wytyka jej, że stać ją na o wiele więcej (podcas gdy zachodni rodzic by się "zachwycił" bohomazem, z ulgą że dziecko w ogóle miało ochotę palcem kiwnąć, mogło przecież siedzieć przy komputerze w swoim pokoju i mieć rodziców w głębokim poważaniu). I stać. I nie jest wcale nietaktem, że matka to wytknęła, bo taka jest - w jej mniemaniu - rola WYCHOWANIA.

Jedno mnie przekonuje w wywodzie Amy. "Jakoś nie chce mi się uwierzyć, żeby zachodni model wychowania był gwarancją szczęścia. To niewiarygodne ilu zachodnich rodziców mówi w podeszłym wieku, ze smutkiem kiwając głową: >>Jako rodzic nigdy nie będziesz górą. Choćbyś stawał na głowie, dzieci na starość cię znienawidzą<<. Z kolei nie uwierzycie ilu spotkałam na swojej drodze Azjatów, którzy - w pełni świadomości bezwzględnej surowości i wygórowanych wymagań rodziców - bez skrępowania deklarują wobec nich swą wdzieczność i przywiązanie, nie zdradzając przy tym cienia urazy bądź rozgoryczenia. (...) Ale jednego jestem pewna: zachodnie dzieci wcale nie są szczęśliwsze od chińskich".


Ciekawe, że niedawno czytałam podobne wywody o zgubnym wpływie różnych teologii (oświecenia, marksizmu, liberalizmu) na system wartości i tożsamość człowieka. Był to wywiad z biskupem Martinezem, o czymś zupełnie innym, ale jednak nie takim całkiem innym... o mentalnej kolonizacji współczesnego świata. Czytając książkę Amy Chua, widzę że nasze myślenie o wychowaniu dzieci również zostało skolonizowane. W dzisiejszym świecie trzeba być "wiernym i miernym". Oficjalnie to się nazywa "bezstresowe wychowanie".

8 września 2012

Szyfr

Dla pań przedszkolanek Kami mówi SZYFREM.

Poskarżyły mi się ostatnio, że on i Kacper (kolega z grupy) po powrocie z wakacji gadają ze sobą jak najęci, a one nic nie rozumieją! Wyraźnie były niezadowolone z tego powodu, ja za to zrobiłam się dumna jak paw :)

Podpytały mnie o kilka słów, które często się powtarzają, jednym z nich było "to moje!".

Tak, to zdecydowanie ulubione słowo Kamyczka.

Tudzież Kacpra, stąd gorliwa gestykulacja między nimi i argumenty, które przyciągają uwagę pań.

Kami już mówi tak dużo, że w zasadzie nie wiem jak to opisać. Nie sposób zacytować wszystkich jego zdań, gada cały dzień jak najęty.

Przykładowe poranne powitanie:
- "Mama, Kami chce mleko na butelce"
[M] - zaraz ci dam, jeszcze śpię
[K] - Mama, Kami chce mleko na butelce TERAZ. Chodź mamusia, do kuchni! A tatuś śpi (i tu następuje wymowny gest ściągania ze mnie kołdry i naciągania jej na tatusia).
[M]...
Kami zadziera żaluzje
[K] - Widzisz, już nie jest noc!!!
[M]...
[K bardzo płaczliwie] - Mama, Kami chce JEŚĆ!!!!

Bardzo przekonujący jest ten Kamyczek, chodź użycie przypadków gramatycznych pozostawia trochę do życzenia...

***

Przy śniadaniu czasem wyglada to tak:
- Kami chce jogurcik z kudarami i soku na butelce [po szwedzku "kuddar" to nasze "jaśki"; nienawidzę łatwizny językowej i domorosłych kalek, ale to jedyne słowo, które zniekształcamy w ten sposób... chyba dlatego, że słowo "jaśki" jakoś się mnie nie trzyma w kontekście jedzenia... "kudary" traktuję jak nazwę własną]
Otwiera lodówkę i pokazuje sok.
- Tego soku!

Jemy śniadanie. Nagle słysze sakramentalne:
- Dżordża*! Kami chce Dżordża! na telewizorze!
... albo nie, Kami chce Myszka Miki na komputerze!

Tu zaczynają się negocjacje.
[M] Najpierw zjedz śniadanie.
[K] - Nie, Kami chce śniadanie w pokoju. Na stoliku. nie na dywanie! (tu już wie, że mnie przekonał, bo na dywanie przed TV nie pozwlam jeść, ale na jego małym stoliku owszem)
[M] - Dobrze, ale masz jeść, nie tylko oglądać. Będę Cię obserwować.
[K] - Dobrze, mama. Chodź!

***

Zdarza sie Kamyczkowi, ze zamienia sylaby. W niektórych słowach tylko, i zaczyna to zanikać:
- "chodź, KUPAŻĘ CI" (zamiast "pokażę")
- "tam, w KAPUJU są buty" (zamiast w "pokoju")

Zawsze mnie to rozbraja i umieram ze śmiechu.

***

Do tatusia Kami mówi mniej, wtrąca słowa w urdu (tutaj - "idhar", tam - "udhar") albo szwedzkie ("Kom, Pappa" - chodź, Tata), ale bardzo często gada do niego po polsku:
- Widzisz, Tatuś? Kami umie! Widzisz??

A tatuś ani be, ani me... jakby nie widział...

***

A dzisiaj przy pestkowaniu śliweg Kami przybiegł do kuchni, i zakrzyknął gromko:
- Kami pomoże mamusi!

Po czym przystawił krzesło, wysłuchał instrukcji drylowania śliwek, i zaczął drylować... Po swojemu. Nadgryza śliwkę, wydłubuje pestkę, wyrzuca, a śliwkę wrzuca do garnka. I opowiada:
- Tak o się wyjmuje. Pestka jest niedobra, trzeba wyrzucić! A śliwka tu!
A na koniec dodał z dumą: - Widzisz, Kami pomaga mamusi, a tatuś tam w pokoju siedzi na komputerze!

Zaiste, Kami opanował szyfr Enigmy :)



*ulubiona bajka Kamyczka to od dawna "Ciekawski George", ale ostatnio podejrzał gdzieś Myszkę Miki i "wiewiórki" (czyli Chip i Dale), wiec nie wiem co to będzie z Dżordżem...

24 sierpnia 2012

Kozucha Kłamczucha czyli Kami Mówi!

"Jakem biegła przez mosteczek chwyciłam jeden listeczek!!!"

Kami gada już jak najęty, głównie po polsku. Mówi całymi zdaniami, żartuje sobie nawet, komunikuje czego chce (oj, jak zdecydowanie czasem!) a nawet... OSZUKUJE.

Pewnego dnia, o świcie, zażyczył sobie parówkę na śniadanko. "Mama, Kami chce kaszulkę* na śniadanko". No to zrobiłam mu kaszulkę, postawiłam na stole, a ten nic.

Nic to, niech nie je, nic innego i tak nie dostanie dopóki nie skończy.

Poszedł do mamy (babci), władował się jej do łóżka i gadają sobie. Za chwilę wchodzę do pokoju a mama zabiera sie za grzanie parówki...

Pytam zaszokowana, dlaczego to robi.

Ona: "Kami powiedział, że chce jeść i że chce kaszulkę"

!!!!!

Zdemaskowaliśmy Kozuchę Kłamczuchę!!!

Zapytany o swoje krętactwo powiedział "Kami chce babci kaszulkę, nie mamusi!"

***

W polskiej mowie Kami pięknie posługuje sie czasem przeszłym, przyszłym, używa przymiotników i stara się dopasowywać odpowiednie przyimki... ("pojedziemy na tramwaju do zoo", "na tę stronę czy na tę stronę?" i inne takie).

Rozbawia nas do łez tym, że parodiuje samego siebie i że potrafi już żartować. Ciężko mi o przykłady, tyle ich jest.

Dowcipy sytuacyjne też się go trzymają, typu: znajduje coś, czego nie wolno mu bgrać do ręki, idzie do właściciela, trzymając ręce z tyłu, uśmiecha się z przekorą i zaczepia... w stylu: "Baaabcia...? Baabcia...?... mama wtedy węszy pismo nosem, i pyta "co ty tam masz" a on pokazuję jedną rękę - tę pustą... potem przekłada przedmiot i pokazuje drugą... a potem dopiero oddaje okulary :) )

Kupa śmiechu z takim gadającym Kamyczkiem.

***

W urdu jest dopiero na etapie "To jest bardzo gorące" ale i tak w te wakacje uczynił ogromny postęp.

A po szwedzku nie wiem. Wszak nigdy nie rozmawiamy z nim po szwedzku!
Przedszkolanki mówią, że nie odbiega od innych dzieci, mówi pojedyncze słowa, ale wszystko rozumie. Tyle że jest bardziej samodzielny niż inne dzieci, ale to temat na inny post.




* to jego słowo na parówki, kiełbaski i wszelkie mortadele

22 lipca 2012

Kula - p.s.

Kula na łące w Västra Hamnen to siłownia, jak napisałam. Ale powinnam była chyba zrobić kolaż, który pokaze do czego służy... tudzież wszystkie pozostałe sprzęty.


To jeden z kilku takich ''zestawów" w Malmo, nie wiem dokładnie ilu, ale ta prezentuje się wyjątkowo elegancko. W końcu miejsce nie byle jakie, samo centrum LANSU Malmo. To nasz deptak do pokazania się w markowych ciuchach (do biegania też), profesjonalnym sprzętem i wypasionymi jachtami.

16 lipca 2012

O higienie

Szwedki są wysokie, zgrabne, higieniczne, zdrowe,
Ale ponoć dosyć chłodne, bo... polodowcowe.
Trzeba przyznać, atrakcyjne, zwłaszcza Szwedki młode
Ale jakbyś czuł się w domu, w którym wieje chłodem?!
Kto nie zna tego tekstu Rosiewicza? Nie myślałam jednak nigdy, że ten tekst trzeba czytać dosłownie. Że słowo higiena może być użyte w takim znaczeniu, w jakim używano go w Szwecji. Rosiewicz chyba by nie napisał takich słów gdyby wiedział jaka jest prawda o szwedzkiej HIGIENIE.

Trafiłam niedawno na książkę Macieja Zaremby "Higieniści"... recenzja w "czytelni". Poruszający temat, wciągające lektura, stąd milczenie na blogu. 

Gorąco polecam tę książkę, dostępna na pewno po polsku i szwedzku. A teraz lecę zdjąć pranie z suszarni bo o 13:00 komputer ją zamknie i już nie wejdę. Ach, ta szwedzka higiena, w każdej dziedzinie życia... 

28 czerwca 2012

O Wyższości Urzędnika nad Petentem

Lecimy Ryanairem więc trzeba się spakowac w bagaż podręczny. Nie jest to trudne jak się wyjeżdża tylko na 5 dni, ale jak się okazało trzeba być czujnym co się zabiera z powrotem...

W Polsce kupiłam Kamyniowi prawdziwą hulajnogę. Leciutka, składana, żadnych ostrych ani łatwopalnych elementów... Złożona podróżuje w moijm podręcznym plecaczku.

Przechodzimy przez ochronę. Pani-przy-Monitorze pyta:
- czy tam w plecaku to hulajnoga?
[ja] - owszem, a czy to jakiś problem?
[PpM] - no tak, przecież to bagaż podręczny!
[ja] - no wiem, dlatego nie przekracza 10 kg, ani dozwolonych wymiarów, ani nie ma w nim niebezpiecznych czy łatwopalnych przedmiotów, ani żadnej broni... wszystko w zgodzie z warunkami
[PpM] - ale proszę pani, przecież to jest bagaż podręczny, mogą być w nim tylko te rzeczy, które SĄ POTRZEBNE W CZASIE PODRÓŻY!!!

ZONK ZONK ZONK*

Zatkało mnie... Pospiesznie pakowałam wyłożone kosmetyki i błogosławiłam Kamyczka, że się wydziera... Starałam się nie powiedzieć już nic, nie mówiąc o cytowaniu warunków przewozu linii lotniczej, ani o uwagach typu "a co jeśli ktoś wiezie drogi obraz i nie chce go nadać, bo ktoś nim rzuci", nie mówiąc nic o przewożeniu laptopów, które przeważnie NIE są potrzebne w czasie podróży bo w samolocie i tak trzeba je wyłączać, a już jak ognia unikając kwestii typu "a skąd pani ma takie informacje, każda linia ma inne limity i moja pozwala na taki bagaż, a w ogóle to nie pani zadanie oceniać zawartość mojego bagażu, pani ma tylko wyeliminować zagrożenia"

Wolałam chyżo umknąć, uspokajajc Kamyczka (i udając, że nie dosłyszałam uwag PpM bo dziecko płakało) zanim PpM sie nakręci i będzie chciała udowodnić mi, że urzędnik ma zawsze rację...

Tylko co ona biedna zrobi jak takie hulajnogi staną sie u nas popularne...? (produkt micro luggage, stworzony do PODRÓŻOWANIA PRZEZ LOTNISKA)


Niesmak spowodowany bezdenną głupotą PpM ukoił dopiero sklepik z przepięknymi wyrobami z filcu. 

Chcę to wszystko!!!!! (tylko nie za cenę 59 PLN za każdą pierdółkę na tej tablicy)





* z internetu: zonk (gwara młodzieżowa') - zdziwienie, coś czego się nie spodziewano

15 czerwca 2012

O dumie (nie tej z Moskwy)

Film przydługawy (można czytać resztę posta w czasie oglądania), ale wywiera mocne wrażenie.


Les supporters Irlandais chantent The Fields of... by FanafootUK

I poparcie, jakie kibice zgotowali swojej drużynie. Doslownie coś się kotłuje w gardle gdy się to słyszy (nawet niemiecki głos lektora nie psuje atmosfery ;)) Polacy dawno by wyszli ze stadionu, albo gwizdali, albo rzucali petardy... niestety. Nie umiemy już wiernie trwać, wspierać pomimo wszystko, staliśmy się konformistami, którym zależy tylko na sukcesie. Nie potrafimy się zdystansować, żeby mieć odpowiednią perspektywę.

Bo nie o zwycięstwo chodzi, ale postawę. O bycie w gotowości. O nie poddawanie się. Cieszę się że szyją tę wielką Polską flagę (do której zachęcał Zimoch), ale szkoda że jest to "reakcja" na flagę Rosji.

Właśnie o dumie miałam pisać.

Przy okazji takich wydarzeń mieszają się we mnie zawsze dwa skrajne uczucia. Dumy i pokory. Z jednej strony serce rośnie, chce się śpiewać, krzyczeć, wywieszać flagę, przekonywać że bycie Polakiem to najlepsza rzecz na świecie, w duchu źle życzyć przeciwnikowi, zwłaszcza jeśli to taki, z którym mamy odwieczny zatarg. Doszukiwać się analogii do wydarzeń w historii, dorabiać teorię do wydarzeń, upatrywać się w Boskij pomocy w naszym zwycięstwie (jak mawia mój mąż, z przekasem: "God bless America and nobody else!")...
Z drugiej strony... oglądam takich śpiewających irlanczyków, albo bębniących Niemców i od razu wracam na ziemię. To jest sport. Zabawa w "kto strzeli więcej goli". I jednocześnie celebrowanie wspólnoty. Radość z tego, że można w tym uczestniczyć. Entuzjazm, że są ludzie, którzy się chcą razem bawić,  współzawodnictwo w kopaniu to tylko jedna z form. Podziw wobec talentów Hiszpanów czy Niemców.

Przypominają mi się dzieła C.S.Lewisa, "Chrześcijaństwo po prostu" i "Listy starego diabła do młodego".
"[Bóg] pragnie doprowadzić człowieka do takiego stanu umysłu, w którym mógłby on zaprojektować najwspanialszą katedrę świata i zdawać sobie sprawę z tego, że jest ona najwspanialsza, i cieszyć się tym faktem, nie odczuwając jednak z tego powodu większego (ani mniejszego) ani innego zadowolenia niż to, jakie odczuwałby, gdyby tego dokonał kto inny. [Bóg] chce w końcu, by człowiek był tak dalece wolny od wszelkiej stronniczości na swoją korzyść, iżby mógł cieszyć się własnymi talentami tak szczerze i pogodnie jak talentami swego bliźniego lub wschodem słońca, słoniem czy wodospadem."
Według Lewisa duma jest największym złem. W porównaniu z nią lubieżność, chciwość, pijaństwo i tym podobne są po prostu drobnostką: to przez dumę diabeł stał się diabłem. Duma prowadzi do innych defektów, jest całkowicie anty-Bożym stanem umysłu. (Bo czy miałam jakikolwiek wpływa na to, że urodziłam się Polką? Przecież nie... Czy mam wpływ na poziom gry polskich siatkarzy/piłkarzy/tenisistów?...to tak jakbym była dumna z tego, że mam blond włosy... no dobra, ciemny blond...)

Za pewnym artykułem streszczę sześć problemów z dumą:
(Streszczenie dyskusji na ten temat w książce C.S. Lewisa Po prostu chrześcijaństwo, ss. 108-114)

1. Duma lubi współzawodnictwo

Dumie sprawia przyjemność nie to, że coś ma, ale to, że ma więcej niż ten obok. Powodem do dumy nie jest to, że ludzie są bogaci lub sławni ani też to, że osiągnęli sukces w robieniu kariery lub dobre wyniki w sporcie. Ludzie są dumni z tego, że są bogatsi, bardziej sławni, osiągający więcej niż wszyscy dookoła.

2. Duma lubi władzę

Inne rodzaje grzechów często zbliżają ludzi. Może ich łączyć wesołe towarzystwo, nie stroniące od kieliszka lub liczni partnerzy seksualni. Pycha natomiast doprowadza do podziałów między ludźmi (lub między organizacjami), bo jej rzeczywistym celem jest władza nad nimi. Piękna dziewczyna, która flirtuje z mężczyznami, nie robi tego dla seksu, ale po to, by zdobyć nad nimi władzę. Ktoś bogaty dąży do jeszcze większego bogactwa nie po to, by mieć więcej rzeczy, ale dlatego, by mieć władzę nad ludźmi posiadającymi pieniądze lub rzeczy.

3. Duma zmusza Boga do usługiwania człowiekowi.

Duma oczekuje, że Bóg odpowie na modlitwy, uzdrowi nas lub da powodzenie w interesach. Ponieważ jednak Bóg jest w każdym sensie najwyższy, jesteśmy niczym w porównaniu z Nim (List do Rzymian 3,23). Dumna osoba zawsze patrzy na innych z góry. Dopóki jesteś dumny, dopóty nie znasz Boga.
C.S. Lewis powiedział: "Jeśli kiedykolwiek odkryjemy, że nasze życie religijne sprawia, iż czujemy się dobrzy – ponad wszystkimi, że jesteśmy lepsi niż ktoś inny – to możemy być pewni, że działamy z natchnienia diabła, nie Boga".

4. Duma ma charakter duchowy.

Dumy używa się często do sprawowania władzy nad innymi grzechami. Często zachęcamy do wysiłku studentów, dzieci, członków jakiegoś zespołu, apelując do ich pychy. "Mądry głupiemu ustąpi", znamy to, prawda? "Wiele ludzi przezwyciężyło tchórzostwo, pożądanie, kłótliwość, ucząc się myśleć, że jest to poniżej godności – co oznacza pychę". Pisarz dodaje: "Lepsza jest patelnia niż ogień. Szatan bardzo się cieszy, kiedy zamieniamy mniejsze zło na większe, jakim jest duma."

5. Duma wywyższa własne „ja” ponad wszystko.

Nasze „ja” jest najwyższą wartością. "Mam prawo do mojego życia". Dąży do autonomii , którą mamy od Boga. Szuka pochwał: „świetnie zrobione, dobry i wierny sługo”. Samolubstwo jest grzechem. Dąży do autonomii kosztem innych. Opanowuje każdą zdolność, jaką posiadasz, dlatego, że ją posiadasz.

6. Duma rodzi zazdrość.

Duma często dostaje pożywkę w sporcie i biznesie, bo ludzie mają tendencję, by przez współzawodnictwo zrobić coś lepiej, niż wymaga standard. Często konkuruję, ponieważ zazdroszczę czyichś nagród, rekordów, dochodów lub pozycji. Współzawodniczę nawet z samym sobą, bo pożądam lepszego czasu, rekordu, osiągnięć. Mogę też zapragnąć, by zarobić więcej pieniędzy w tym roku – nie dlatego, że ich potrzebuję, ale dlatego, że chciwie pragnę poczucia spełnienia. Wszystko to ma swoje podstawy w dumie, kiedy standard do osiągnięcia lub rekord do pobicia widzimy u ludzi (innych lub w nas samych).

Pokora przeciwnie – dąży do osiągnięć zakorzenionych w Bogu i Jemu oddaje chwałę (List Jakuba 3,13-17).

***

Tak więc, przesłanie do naszych piłkarzy na sobotę (i resztę życia): grajcie tak jakby wszystko zależało od Was, ale wierzcie tak, jakby wszystko zależało od Boga. I nie przywiązujcie się do żadnego wyniku, wygrana jest jego błogosławieństwem, ale przegrana jest jeszcze większym. Mobilizuje do wysiłku i dalszego treningu. A jak pokazali irlandzcy fani, przegrana w sporcie nie oznacza zupełnie nic w kontekście zwycięstwa Ducha.

My, wierni kibice, będziemy popierać taką właśnie grę. Oby wrocławski stadion w sobotę zaśpiewał tak jak ten gdański.

Ludzie!!!!

Tradycyjnie, z artykułów w wyborczej najbardziej przydają sie komentarze :)


MECZ O WSZYSTKO ! Polska - Czechy by kneefer
(trzeba reklamę przeczekać... cóż, nic za darmo na tym świecie!)

"mzebrowski13": Ludzie, Youtube, nie jest jedynym miejscem w sieci do oglądania filmów!

dziękujemy Ci, mzebrowski13!!!

13 czerwca 2012

Telegram z Rosji

Nie mogę się powstrzymać, stare a ciągle śmieszne... gdyby nie to że oni RZECZYWIŚCIE debatują aktualnie nad dostawami gazu...


Kami przespał wczoraj cały mecz, a ja i Amir obgryzaliśmy pazury...

Nie mogliśmy się jednak oprzeć wrażeniu jakby wszystkich "urządzał" remis - ostatnie 15 minut wymieniali się piłką niczym ci z Barcelony, często tracąc ją na rzecz przeciwnika, by znowu odzyskać i bawić sie w głupiego jasia

***

wieczorem - update
Czytam sobie właśnie różne komentarze, widzę, że nie tylko ja miałam takie spostrzeżenia...

4 czerwca 2012

Hulajnoga

Najnowsze zdanie Kamyczka: "Mama kupi Kamyniowi hulajnogę!"

No bo przecież musiałam coś obiecać, jak zaczął zabierać hulajnogi dzieciom na placu zabaw... Próbowałam wytłumaczyć, że jeszcze jest za mały, że to hulajnoga o dwóch kółkach, dla dużych dzieci, że nie umie, że się przewróci i uderzy, no i wreszcie, że nie wolno zabierać cudzych zabawek...

Jeszcze nie skończyłam mówić, a już zobaczyłam tylko śmigającego na hulajnodze Kamyczka, trzymającego kierownicę nad swoją głową, ale pewnie odpychającego się nogą i wołającego z dumą: "Patrz, mama, Kami umie!!!!!"



(przepraszam za jakość filmu, komórką kręcony)

No to co miałam powiedzieć...? Mowę mi odjęło i wydukałam tylko: "Brawo, Kami!"
I zaraz: "Mama kupi Kamyniowi hulajnogę, oddaj tę dziewczynce!"... po kolejnych 15 minutach siłą go z niej zdjęłam...

I teraz mam dylemat...  na rowerku biegowym Kami już wywija kółeczka i w czasie jazdy nogi na ramę kładzie...  może czas na taki z pedałami?



A zatem zastanawiam się czy lepiej hulajnogę, czy też rower na dwóch kółkach z pedałami... Bo jak kupię oba to Amir mnie i te cztery sprzęty (dwa biegowe, aktualnie na stanie, rower z pedałami i hulajnogę) na pewno wyprowadzi do piwnicy... Może jednak niech pojeździ na rowerkach biegowych jeszcze troche dłużej? W końcu Kami ma 2 lata i 3 miesiące...

Będę wdzięczna za porady doświadczonych rodziców!

21 maja 2012

Kupiliśmy ZOO!

Nie, nie my... jeszcze nie teraz (choć Kami nie pogardziłby kaczkami, kurczakami i kotami)... To nowy 'hamerykański' film, który bardzo polecam.

Na polskie ekrany wchodzi w czerwcu o ile pamiętam. Na nasz prywatny wszedł dwa tygodnie temu, ale cicho sza....

Historia jest zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami - matka trójki dzieci i ukochana żona umiera. Po jej śmierci mąż i dzieci w totalnej rozsypce, a nastoletni syn wpada w depresję. Bardzo uzdolniony tworzy makabryczne rysunki, które prowadzą do usunięcia go ze szkoły.

Zdesperowany ojciec postanawia sprzedać dom i zacząć od nowa. Kupują niebanalną farmę...

Film jest bardzo ciepły i piękny, całej rodzinie będzie się podobać. Zastanawiam się czasem jaki zawód daje takie pieniądze, jakimi dysponuje nowy właściciel ZOO, ale nie psujmy nastroju. Film jest naprawdę wzruszający, pokazuje że najtragiczniejsze życiowe wydarzenia obracają się na naszą korzyść, jeśli tylko chcemy współpracować z tą nową "szansą".

Nie wiem czy w Polsce zrobią dubbing, ale dla dzieci chyba inaczej nie pójdzie. Nie wiem czyim głosem bedzie mówiła Scarlett Johansson (pasowałaby chyba Nosowska :D ) a czyim Matt Damon, ale sam film powinien się obronić scenariuszem. Bo pisało go samo życie.



"Jedyne, czego czasem potrzeba, to 20 sekund szalonej odwagi. Potem wydarzy sie coś wspaiałego."


19 maja 2012

O pizzy

Wreszcie zrobiło się ciepło. Tak bardzo, że komary mnie pogryzły. I w aucie trzeba klimę włączać. I Kamyczka trzeba CAŁEGO myć po powrocie z placu zabaw.

Jako że mamy jeszcze babcię udało nam się trochę zmobilizować - dosłownie. Wyrwaliśmy się z naszej wsi i pokazaliśmy gościowi Vespę. Nawet nienajgorszą szwedzką włoską restaurację, pięknie położoną w porcie "zachodnim" (to nasza promenada do lansowania się).

Nienajgorszą w temacie pizzy, makarony bowiem okazały się rewelacyjne (zwłaszcza taki z kurczakiem i sosem z sera taleggio... co ja się naszukałam w internecie o co chodzi, próbowałam bowiem potem zrobić to danie używając gorgonzoli, ale nie wyszło jak w oryginale).

No i właśnie, dotarliśmy do sedna. Pizza szwedzka. A raczej szwedzka profanacja pizzy (Polacy mają swój sposób na sprofanowanie pizzy, przeważnie przez dodanie kukurydzy z puszki, ketchupu lub/i warzyw konserwowych... bleeeeeeeeeeeeee...).

Otóż - moim zdaniem, jako wielkiego amatora pizzy i w ogóle włoskiego jedzenia - pizza szwedzka ma z włoskiej tylko nazwę. Moja teoria na ten temat jest taka, że pizza szwedzka to tak naprawdę pizza... bliskowschodnia.  W Libanie też mają pizze, nie wiem czy to sie u nich tak nazywa, ale zasada podobna. (Zresztą gdzie nie ma takiego dania, w Polsce, na przykład, są zapiekanki...). Cienkie ciasto, z mięsem (takim jak używają w kebabach i innych swoich daniach), sera raczej nie ma, ale za to są sosy - ostre, białe czosnkowe, może nawet hummus... Ciasto jest takie macowate, nie wiem nawet czy drożdżowe.

Włoska pizza to przede wszystkim ciasto - drożdżowe, długo rosnące - i najlepszej jakości składniki. Sama pizza ma być prostym daniem, niedopuszczalne jest kładzenie zbyt wielkiej ilości skłądników i mieszanie smaków. Zresztą - pisałam już o tym trochę.

W Szwecji wyrabianiem pizzy trudnią się głownie punkty z kebabem, dodali do niej ser (niemal nigdy nie jest to mozarella) i szwedzkie dodatki (tuńczyk, krewetki, szynka) i sprzedają jako PIZZĘ.

A Szwedzi naprawdę myślą, że jedzą pizzę.

Wiem od moich poprzednich pracodawców (Szwedów), że jak Szwed jedzie do Włoch to ... narzeka na pizzę. Bo nie jest taka jak być powinna... cieniutkie ciasto, mięso kebab i sos majonezowy (zwany szumnie "Béarnaise")....

W Vespie wspięli sie na wyżyny szwedzkiej sztuki pizzowania, bo pizza ma prawdziwie włoskie składniki i sos - mozarella, parmezan, rukola i szynka parmeńska nie mieszają się z kebabem i sosem a'la Béarnaise.

Ale ciasto robią jak wszędzie, niestety, pewnie według zasady "klient nasz pan"... boją się, że nikt nie kupiłby prawdziwie włoskiej pizzy.

Za to sama VESPA* całkiem prawdziwa, na wskroś włoska, a lokal gustownie urządzony.


* vespa - dosłownie "osa" po włosku, a także nazwa najsłynniejszego włoskiego skuterka...

14 maja 2012

Czy jestem dość ... MAMĄ?


Gazeta Wybiórcza jak zwykle realizuje swoją misję szerzenia feminizmu i lewactwa. W sumie to już nie potrafię czytać jej inaczej niż z sarkazmem lub postawą "jaki to dzisiaj temat zastępczy rzucili".

Kilka dni temu ukazał się artykuł o artykule z TIME'a, który rzekomo zbulwersował Amerykę ("rzekomo" - wszystko, co pisze GW traktuję jako "rzekomo"). A u nas powinien zbulwersować Polskę, jak rozumiem. Całkiem sporo "zbulwersowanych" ludzi pojawiło się pod artykułem - ale nawet nie w połowie tyle, co pod ostatnimi artykułami o domach dziecka/rodzinach zastępczych. Bardzo dobrze, jednak kolejność wartości nie jest całkiem zaburzona...

Było kilka bardzo zabawnych komentarzy, aż pokusze się o ich wklejenie, bo śmiałam się do rozpuku:
"Tja.... amierika... zamażą karmiącego cycka, za to bez skrupułów pokażą wylewające się flaki w kolejnej holiłódzkiej produkcji w stylu zabili go i uciekł..."
"Naród Amerykański bardzo zacofany jest nigdy wcześniej żaden Amerykanin nie widział kobiety karmiącej piersią, a gdy zobaczył to ojej straszne a w TV mówili, że ..... (wiek chłopca czy to ma jakieś znaczenie)
W Ameryce ludzie wierzą że mleko pochodzi z fabryki a nie od krowy ( a co to jest krowa ?)"
Ale były i takie komentarze:
"Najlepiej krowie mleko dac albo sztuczna mieszanke, potem plakac, że dziecko alegriczne, mało odporne jak dorasta ma ciągle problemy gastralne itp. To co naturalne zawszse bylo i jest najlepsze. JESTEM ZA DLUGIM KARMIENIEM. Sama karmiłam do 2,5 lat. I tak sie sklada, ze moje dziecko świetnie się rozwija, wogóle nie choruje.
Kochająca dobra matka robi wszystko by jej dziecko było zdrowe i dobrze się rozwijało.
No chyba, ze wam chodzi potem o te zapomogi na przewlekle chore dziecko, bo tak mamusie uposledzaja swoje dzieci za te 170 /m-c czy ile tam daja.
Ale jak dziecko dorosnie to wam potem łeb ukręci albo przypadkowej osobie, jak go będziecie truć tymi mieszankami, antybiotykami i innym świństwem.
Proszę się bardziej wglębić w temat karmienia piersia, bo nagonke robią producenci sztucznych pokarmów i rolnicy-chodowcy krów-WSZYSCY ROBIĄ WAM WODĘ Z MÓZGU, ŻE KAMIENIE BUTELKĄ JEST WYGODNE, TO NIEPRAWDA
Mówią Wam, że należy się uwolnić, bedziecie wolne-ale tylko wtedy jak zapewnicie dobry start dziecku. "PIJ MLEKO BĘDZIESZ KALEKĄ"
No i ja właśnie w tym temacie. Otóż... do tej pory karmię Kamyczka. Ma 2 lata i 2 miesiące. Raz - dwa dziennie, przeważnie przed spaniem. Bardzo lubimy ten wspólny czas, uważam, że jest on mu potrzebny.

Poszedł do przedszkola bardzo wcześnie i nie chciałam, żeby przeżywał potrójny szok - zostawianie go z obcymi ludźmi, zostawianie go w instytucji (przedszkole) i jeszcze odrzucenie przez mamę w domu.

Pierwszy rok w przedszkolu i żadnych infekcji i chorób, nie licząc "jednodniówek" i kataru. Rozwój mowy i sensoryki zdecydowanie ponad przeciętną. Wiem, wiem, nie wolno porównywać dzieci, ale fakty stwierdzić można... Kami mówi płynnie, dzisiaj policzyłam że poprawie używa trzech czasów (przeszły "Kacper poszedł do domu", teraźniejszy "Jem teraz!", i przyszły "Pójdziemy na spacer") a ponoć karmienie piersią ma na to duży wpływ.

Niedawno czytałam dlaczego warto długo karmić piersią i bardzo mi zapadł w pamięć. Takie zawsze było moje głębokie przekonanie, nic na to nie poradzę. Zawsze popierałam BLW (baby-led weaning), czyli karmienie dziecka w taki sposób, jak ono tego chce, jak potrzebuje. Bardzo przekonujące jest założenie, że dziecko instyktownie wie, co jest mu potrzebne. Wiem, teraz jak ma ponad 2 lata to się już nie działa w ten sam sposób (bo gdyby to zależało od niego to by chciał tylko KOTOLALI, czyli czekoladę, i lody), ale z niemowlakiem to inna sprawa.

Warto długo karmić piersią, bo mleko matki to "biała krew" - jak to pisał Korczak. Dostarcza przeciwciał i zapobiega wielu chorobom w przyszłości. W/w artykuł podaje szczegóły. Autor argumentuje, że wbrew propagandzie mleko matki wcale nie traci swojej wartości, jej piersi nie zniekształcają się, a dzieci nie zamieniają w egoistyczne potwory - tylko ich poczucie własnej wartości i bezpieczeństwa jest na odpowiednim zdrowym poziomie.

"Przeprowadzone badania wskazują, że 2,5 roku naturalnego karmienia to minimum, aby dziecko odniosło największe korzyści fizyczne, rozwojowe, emocjonalne. Braki żywieniowe i odpornościowe spowodowane wcześniejszym zaprzestaniem karmienia, cywilizacja usiłuje rekompensować przez antybiotyki, szczepionki, nadmierną higienę."
Kampania na rzecz walki z rakiem piersi głosi, że karmienie jest najlepszą profilaktyką - obiża ryzyko o 50%, i to przez 10 lat po zakończeniu karmienia.

Ponoć Polska to ewenement w tym aspekcie, w takiej Anglii czy Szkocji większość kobiet W OGÓLE nie karmi piersią. NO ale nie wiem, już sama, po artykule w wyborczej można sadzić, że jest to passe i trzeba szybko zostać feministką.
Ale ponoć to właśnie "prawdziwy feminizm", nie propaganda mediów, zaowocowała tym, że kobiety stały się świadome własnego prawa do wyboru, także wyboru karmienia piersią i zasad wychowania dzieci. Już nie babcine "bój się Boga, co Ty robisz, dziecko ma pić herbatkę,a w ogóle to karmić trzeba co 3 godziny, i tylko przez 15 minut", tylko słuchanie własnego serca i rozumu.

Może dlatego w feministycznej Szwecji się to promuje. Na wstępie dostałam ulotkę o karmieniu, na żądanie, położne przez pierwsze 3 dni były na każde zawołanie, między innymi po to, żeby młoda matkę nauczyć karmić piersią. No i udało się im :) 

6 maja 2012

Tyraj, Misiu!

Naszło mnie znowu na włoskie. W piątek strzeliliśmy sobie pizzę ze szpinakiem i gorgonzolą (palce lizać), resztki ciasta jedliśmy wczoraj jako puchate chlebki roti-podobne (pieczone na patelni do śniadania i kolacji), a wieczorem powstało TIRAMISU. Narobiłam się w ten weekend, nie ma co.

Jako że zapomniałam jakiego przepisu używałam wcześniej i spędziłam pół godziny w internecie, to teraz się wysilę i spiszę ostatni. Bo wyszło palce lizać i muszę zachować przepis dla potomności (i siebie samej) :)

Starałam się zrobić deser według tego przepisu, ale musiałam przekonwertować na europejskie miary. No i też nie na gramy, bo od pewnego czasu posługuję się miarką DL i jakoś tak mi wygodnie. Szklanek o wielkości "szklanki" już dawno nie ma (każdy nasz kubek/szklanka ma inną pojemność! ech ten kapitalizm). A dodatkowo taki cukier, na przykład, cukrowi nie równy. W przepisie jest czasem puder, a ja akurat nie mam, czy mam dać tyle samo gramów zwykłego?... no i w ogóle jak te gramy wymyślić... a jak traktować fruktozę czy ksylitol..? 1 dl to 1 dl i po ptokach... póki co działa...

Tak czy owak, użyłam tego:

6 żółtek
3 dl cukru (użyłam fruktozy, możnaby ciut mniej dać)
1 pudełko 250 g mascarpone
4,5 dl śmietanki 40%
zwykły kubek mocnej kawy z 2 łyżkami Amaretto (można dać więcej amaretto, ja nie chciałam, bo dzieci często nie lubią posmaku alkoholu)
24 biszkopciki (takie włoskie, podłużne)
gorzkie kakao (do posypania)

Kroki:

1. W garnuszku zagotować wodę. Jak się zagotuje zmniejszyć ogień/temperaturę palnika i postawić na garnku miskę z 6 żółtkami i cukrem. Ubijać na parze przez 10 min, aż będzie bielutkie.

2. Zdjąć z pary i jeszcze chwilę ubijać aż ostygnie.

3. Dodać mascarpone do żółtek i delikatnie zmiksować (na małych obrotach)

4. W osobnej misce ubić śmietankę aż będzie "stała" (ok. 5 min)

5. Delikatnie wymieszać z masą jajeczno-serkową (na małych obrotach)

6. W płaskim naczyniu ułożyć 12 biszkopcików na dnie, polać połową kawy z amaretto (łyżeczką). Nałożyć połowę masy serkowej.
Druga połowę biszkopcików w ten sposób: zanurzać biszkopcik w kubku z kawą i szybko kłaść na masie. Inaczej się rozwali w rękach :) zamoczy się około pół biszkopcika, więc układamy "na waleta". Resztką kawy polać "suche" kawałki. 
Wlać drugą część masy, posypać kakao (sitkiem).

7. Wstawić do lodówki na 8 godzin.

Pani w w/w przepisie napisała, żeby sie nie spieszyć i kroki wykonać dokładnie (10 min to 10 min, 8 godzin to 8 godzin*), a składniki użyć takie jak napisane, nie żadne substytuty** - tylko wtedy deser jest prawdziwie włoski, no i po prostu ... PRZEPYSZNY. Potwierdzam, prawdziwie włoskiego składnika nie da się niczym zastąpić, także czas robi swoje i nic go nie zastąpi...  Włoska kuchnia to prawdziwy SLOW FOOD.



* no dobra, pierwszy raz jedliśmy po 3-ech godzinach, bo takie były okoliczności przyrody, ale było ciut za miękkie. Dopiero teraz rano jest takie jak być powinno.... mniam mniam

**ja pozwoliłam sobie na fruktozę tylko dlatego, ze jej smak jest identyczny z cukrem, tylko ciut słodszy - trzeba dać mniej fruktozy i już - a jajka z nią bije sie cudownie...


27 kwietnia 2012

Uśmiech Numeru

Próbuję uśpić Kamyczka, co chwila coś wymyśla... niecierpliwię się.

[Mama] - Kami, teraz mnie już naprawdę wkurzasz!
[K] - Odkurzacz? Odkurzacz?.... chodź, mama!

I biegnie wyciągać odkurzacz* z szafy... kurka wodna, w to mu graj!

***

Na placu zabaw. Kami chce koniecznie chodzić po płotku (zrobionym z okrągłej belki, z której co chwila spada). No to chodzimy, trzymam go za rękę. Dochodzimy do krzaków, wzdłuż których płotek ciągnie się dalej.
[M] - teraz zawracamy, tam są krzaki, nie chcę żebyś  wpadł w krzaki (chodzi na bosaka!)
[K] - SIUSIAKI???  chodź, chcę w SIUSIAKI!

Umarłam ze śmiechu. A potem poszliśmy w siusiaki bo mi się skończyły argumenty...




* ulubiony domowy przedmiot... czasem śmieci tylko po to, żeby poodkurzać to potem...

Deer Hunter (Łowca Jeleni)

Jeden z szefów naszej firmy jest dla mnie doskonałym przykładem zasłyszanego kiedyś powiedzenia, że duńczycy sa arabami Skandynawii.

Scena wczoraj w kuchni. Tue (w/w szef duńczyk) opowiada jak to jego auto nie nadaje się do jazdy i musiał przyjechać autobusem
.
[Ja] - jak to, ale co się stało?
[T] - no przez tego jelenia
[Ja] - jakiego jelenia???
[T] - no jechałem w poniedziałek o 5 rano do biura, 160 na godzinę, pogoda była syfiasta, wyprzedzałem jakieś auto i nagle patrzę - jeleń. Nie zdążyłe nic zrobić, walnąłem w niego, jakoś tak mnie obróciło i zatrzymałem się na poboczu.
[Ja] - i co, nic ci się nie stało, jak auto?
[T] - mogłem dalej jechać, ale jest pokryte tym, no (skubie się po rękach)... FUTREM (rozbrajający uśmiech małego chłopca). Chciałem zadzwonić na policję, ale zorientowałem sie wtedy, że nie mam ważnych badań technicznych. No to po prostu dojechałem do biura i zadzwoniłem do Jonasa [szef hangaru, Szwed].
[Ja] - o kurcze, jeszcze byś mandat dostał!
[T] - no właśnie (rozbrajający uśmiech). Ale jak oglądaliśmy samochód to okazało się, że nie mam jednej tablicy rejestracyjnej, musiała zostać przy jeleniu,
[Ja] - o cholera... no i co zrobiłeś? teraz cię namierzą!
[T] - Jonas mnie zawoził na lotnisko w Kopenhadze, koło jeleni nawrócilismy i znalazłem tablicę. Okazało się, że tam były DWA jelenie... Jonas powiedział, ze takie wypadki trzeba zgłaszać na policję, bo oni muszą usunąć te jelenie.
[ja] - no ale wtedy się wyda, że jechałeś bez ważnych badań?
[T] - Jonas powiedział, żeby się nie martwić, on też kiedyś miał podobne wydarzenie, jak policja zwróciła uwagę na badania to powiedział po prostu "o, nie wiedziałem"... i to jest także mój plan! (kolejny rozbrajający uśmiech)

Prawdziwy skandynaw nigdy by nie jechał 160 na godzinę i nie zwiałby z miejsca wypadku. Ale w przypadku braku ważnych dokumentów rzeczywiście by powiedział - zupełnie szczerze i poważnie - że nie wiedział, a szwedzka policja tylko by mu za to pogroziła palcem. W końcu przy szwedzkich samochodach badania to tylko formalność, wiadomo, że SAABY i VOLVO się nie psują ;) 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...