25 listopada 2013

Garść cukiereczków

... od Kamyczka :)

***

- Mamo, ja chcę cukierki!
Rzucam okiem na talerz z kiełbaską, odstawiony przed chwilą na bok z komentarzem "nie jestem już głodny"
- Kami, najpierw kiełbaskę trzeba zjeść.
...
- Mamo, ale ja nie chcę tego, ja chcę coś co UWIELBIAM!

***

Kilka dni temu u Kacperka, sąsiada, bawią się... po jakimś czasie próbuję wyciągnąć Kamyczka do domu, trwają negocjacje

- Kami, chodź, trzeba kolację robić
- A Kacper może iść z nami? Pierniczki będziemy robić?

Kacper cały skacze, już buty wkłąda, mama Kacpra kręci przecząco głową, pokazuje na migi gotujące się buraki. Mówię zatem do Kamyczka:

- Kami, nie dzisiaj, jutro. Teraz Kacper i jego mama mają inne plany. My zreszta też mamy plan robienia kolacji. Dziś za późno na pierniczki.

Chwilę trwa gadka o planach. Kami powtarza w kółko "tak, mamy plany"

Kacperek wkręcony, bardzo chce iść do nas, w końcu pyta Kamyczka, głośno i wyraźnie, tak z żądaniem odpowiedzi:
- Kami, to jakie masz plany?

Myśli chwilę...:

- CZTERNAŚCIE DNI TEMU!

***

Czekamy rano na tatusia, przyprowadza samochód. Mamy mały rytuał zabawy kosiarką, która zwykle stoi przed garażem "gospodarzy domu". Kami wchodzi na siodełko i kieruje, zmienia biegi, warczy...

Dzisiaj nie ma. Kami zawiedziony.
- Widzisz, Kami, już jest zima. Ciemno i zimno. Kosiarka śpi snem zimowym. Zamknęła oczy i śpi w ciepłym garażu...

- Ale nie, nie śpi... przecież kosiarka NIE MA OCZU!

(dziecko skonsternowane, ... ale infantylna ta matka!)

***

Przed snem, czytamy... na książce są namalowane różne rybki, w kropki, paski

Kami: - Mama, patrz to jest żółte i zielone, to są kropki!
[M] - Tak, Kami, brawo, a to co jest (pokazuje na rybkę w paski)
[K] - Nie wiem...
[M] - No jak to nie wiesz... pa... pa.... (zawieszam głos z nadzieją...)

[K] - PAŹDZIERNIK!

18 listopada 2013

O drzwiach zamkniętych

Są rzeczy których nie da się wytłumaczyć inaczej niż interwencją sił nadprzyrodzonych (ja nazywam to Duchem Świętym). Nie jakimś planem, nie posuwałabym się do determinizmu, po prostu czasem człowiek poczuje na sobie dotyk Anioła.

Zaczęło się od tego, że w początkach września byłam we Wrocławiu i poszłam na adorację do dominikanów. Kiedyś śpiewałam w scholi, która prowadzi tę comiesieczną adorację, do dzisiaj czerpię z tamtego doświadczenia. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu (i radości) kilka osób z obecnej scholi mnie ciągle pamiętało i zaprosili mnie na próbę, żebyśmy sobie przypomnieli stare dobre czasy.

Zaiste, przypomnieliśmy sobie. Tak bardzo, że po próbie poczułam się znowu częścią grupy, która bardzo ochoczo zgarnęła mnie do posługi. Kilka pieśni było dla mnie nowych, ale w takiej scholi, przy takim prowadzeniu, śpiewaliśmy JAK Z NUT.

Jedna pieśń szczególnie zapadła mi w serce. Dostałam nuty. Nauczyłam się jej.

Przychodzisz Panie mimo drzwi zamkniętych
Jezu Zmartwychwstały ze śladami męki
Ty jesteś z nami, poślij do nas Ducha
Panie nasz i Boże, uzdrów nasze życie


Dwa tygodnie później zagrałam na mszy w naszej parafii w Malmo. Grałam akurat sama, reszta ekipy nie mogła, ale że mieliśmy wtedy gościa było wyjątkowo ważne, żeby msza miała uroczystą oprawę.

Od początku września ciągle ją nucę w domu i nie może mi wyjść z głowy.

W czwartek przyjechali do naszej parafii goście - ksiądz Tomasz Aleksiewicz i dwie kobiety z Poznania, wspomagać go w modlitwie. Zostałam poproszona o pomoc w obsłudze rzutnika (bo to ważne, żeby ludzie mogli się włączyć w śpiew), poszłam. I od razu Ewa (jedna z kobiet) pyta mnie czy pomogę w śpiewaniu, bo one są tylko dwie. Tu już lekka konsternacja, nie wiem, czy znam te śpiewy... No i w ogóle przyszłam tam przeżyć rekolekcje... Nie wiem, co mnie popchnęło do zgody, chyba to, że chwię potem Ewa rzuciła:

- Może trzeba będzie wpisać nową piosenkę, nikt jej pewnie nie zna. "Przychodzisz Panie mimo drzwi zamkniętych"

No i niech ktoś powie, że to przypadek. Z milionów piosenek religijnych właśnie ta.

Albo to, że druga z pań "przywiezionych" z Poznania to Ela Drożniewicz, autorka słów tej pieśni... Przypadek.

Próbowałam jeszcze protestować, że nie da się grać i jednocześnie wrzucać pieśni na rzutnik, nie chciałam im zawalić planu modlitwy, ale Ewa powiedziała:

- jak to się nie da, jesteś kobietą, dasz radę! :)

W ten czwartek była piękna modlitwa, adoracja i nauczanie. Wszystko po prostu działało. Ewa, Ela i przypadkowa ja stworzyłyśmy wyjątkowe trio, bez żadnych przygotowań, bez prób, bez umawiania się na tempa czy głosy. Było spontanicznie i kompletnie spokojnie. Ludzie przychodzili potem i twierdzili, że brzmiało jakbyśmy ćwiczyły od zawsze, dziękowali.

Ale najważniejsze było to, że ksiądz Tomasz przyniósł Jezusa w Eucharystii do każdego. Jezus sam przyszedł do nas. Dotknął serc. Fizycznie.

Takie przypadki zapierają mi dech w piersi. DOTYK ANIOŁA, jak nic. Teraz też to pisze po to, żeby kogoś innego, kto to czyta dotknął anioł.

Na kolejnym spotkaniu rekolekcyjnym znowu ją śpiewaliśmy. Cały kościół już ją zna. Mam nadzieję, że wierzy w jej słowa. Mam nadzieję, że ja w końcu uwierzę w nie do końca, bo już wyraźniej nie można mi powiedzieć, że Jezus przychodzi mimo drzwi zamkniętych i uzdrawia.

Wczoraj było ostatnie nauczanie, pożegnania, łzy. Autentyczne. Cały ten czas czułam jakbyśmy znały się z Ewą od samego początku (fotograf parafialny wrzucił kilka zdjęć z tego wydarzenia). Bardzo bym chciała, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkały, jeśli taka jest wola Boża.

(Może uda mi się zebrać kilka myśli z samych rekolekcji, były naprawdę niesamowite pod każdym względem).

Po pożegnaniu, będąc jedną nogą za drzwiami, słyszę jak ktoś mnie pyta:

- przepraszam, czy to Pani grała na mszy jak był ten gość, pan Romanowski?

Odwracam się. Nie znam dziewczyny, ale przypomina mi się msza z gościem.

- Tak, to chyba ja. A o co chodzi?

- Grała Pani taką pieśń, której nie znałam, a bardzo mnie dotknęła, coś, że Jezus przychodzi przez zamknięte drzwi... Pamięta ją może pani?

Czy pamiętam.....

***

To jest ta pieśń. Niech teraz Was uzdrawia.




A tu nuty, gdyby ktoś chciał się posłużyć.


16 listopada 2013

Jabłecznik dla leniwych



Okazało się niedawno, że koleżanka z pracy ma jabłonkę. Któregoś dnia zapytała mnie czy miałabym ochotę dostać od niej trochę jabłek do ciasta. Zdumiona nieco zapytałam o co chodzi, że skąd wie, ze ja w ogóle piekę, na co ona, że wyglądam na taką, co piecze ... że niby kiedyś coś powiedziałam... wolę nie domyślać sie za bardzo co mogła mieć na myśli...

No to przyniosła wielką papierową torbę jabłek. Nawet nieźle wyglądały. Dużo wykrawania jednak, chociaż mama zachwycona, że takie pyszne. Połowę zjadła przy ucieraniu. 

A ja piekłam jabłecznik za jabłeczikiem, ze cztery w tym sezonie. Nie załapałam się za bardzo na śliwki, to chociaż tak sobie odbiłam.

Przypomniał mi się dawno zapomniany przepis, który wszystkim gorąco polecam. Najbardziej leniwa pani domu zabłyśnie, bo ciasto dosłownie samo się robi,

Składniki na dużą tortownicę:

1 szkl mąki (robiłam różne wersje: z białą, pełnoziarnistą oraz z mieszanką lubelską do chleba, wszystkie się nadadzą)
1 szkl kaszy manny
1 szkl cukru (można dać brązowy)
łyżeczka proszku do pieczenia
200 g masła
ok 5 l utartych jabłek (ciężko mi podać wagę, bo te jabłka od Anniki były małe, połowę masy się wywaliło - ogryzki i skórki - no i trochę zjadło się przy ucieraniu...)
cynamon (jak ktoś lubi)

W sumie proporcje można sobie zaburzać, na przykład dać więcej jabłek a mniej ciasta, albo na odwrót, jak kto lubi, można dać różne mąki, różne cukry, goździki zamiast cynamonu... albo walinię w proszku... wyczajcie wasz ulubiony przepis sami :)

Kroki:

1. Utrzeć jabłka na grubych oczkach tarki, dodać cynamon do jabłek
2. Wymieszać wszystkie "suche" składniki
3. Układać warstwami w tortownicy:
1 szkl suchej mieszanki na dno, połowa jabłek, druga szkl suchej mieszanki, druga połowa jabłek, trzecia szkl suchej mieszanki
4. na wierzch utrzeć kostkę masła (na tarce po jabłkach)

Piec w 170C przez ok 60 min.

Ja ostatnio upodobałam sobie serwowanie z sosem waliniowym, taka szwedzka custard. Tyle że łatwiejsza - proszek miesza się z zimnym mlekiem i sos gotowy :)


W tortownicy ciasto wygląda tak (dałam brązowy cukier, warstwy się słabo zaznaczają):


12 listopada 2013

Habiśków sześć

a może Chabiśków...?

Nadszedł u nas etap maskotek - piesków, misiów, kotków... Kami sam czasem zmienia sie w "pieseczka" (i wtedy nie mówi, bo pieseczki nie mówią, przecież, nie je widelcem, bo pieseczki nie jedzą widelcem, chce aportować a potem "mama, mów teraz 'dobry piesek', dobra?").

Z kilkunastu maskotek, które na przestrzeni niemal 4 lat zagościły w naszym domu Kami nagle wybrał sobie kotka (niedźwiadka?), którego dostał w spadku po starszym rodzeństwie.


Zaczął z nim chodzić i spać, zapytałam któregoś dnia jak chce go nazwać. Że mu pomogę (bo przecież mamy wszystko wiedzą najlepiej, także to, jak nazwać białe misie - Nuka, na przykład - no bo skoro ja kiedyś miałam brązowego Dżekiego...). I już chciałam popisać się inicjatywą, gdy mój trzy-i-pół latek rzucił
- to jest Habisiek.

- że jak???

- No Habisiek.

Hmm... cóż... dziwne dziecko. Jutro zapomni.

Kilka dni temu ja zapomniałam, więc pytam.

- To jak się nazywał ten kotek, czy też niedźwiadek? (wskazuję Nukę)

- No mamo, HABISIEK, przecież! HA-BI-SIEK!

Skubany. Pamiętał.

To nie koniec. Chwilowo Habisiek poszedł w kąt (do auta znaczy), Kami wywlókł mojego stergo kotka. Którego dostałam na pewne walentynki, od pewnej Ważnej Wtedy osoby, kotek został nazwany Gattino Valentino. Mówię zatem Kamyczkowi, jak ma na imię ten kotek.

- Nie! to jest Habisiek!

Zdezorientowana.

- Jak to, tamten jest Habisiek!
- Ten też!

Kilka razy próbowałam odzyskać Gattino Valentino dla siebie, ale bez szans. Płacz, buzia w podkówkę, i "to nie jest żaden Gattino Valentino, to mój Habisiek!"

Gattino Valentino

Dalej. Kami dostał tygryska od Babci.

- Kami, a tego jak nazwiemy?
- No to jest też Habisiek!

Lew z wrocławskiego ZOO...proszę Państwa, oto Habisiek!

Dwa małe misie polarne, kolejne prezenty - Habiśki... Co wieczór ostatnio słyszę:

- Mamo, gdzie moje TRZY HABIŚKI do spania?

I nie pójdzie spać dopóki wszystkich trzech nie przytuli...

do spania mamy misie polarne i Gattino Valentino

lew, tygrysek i pierwszy Habisiek jeżdżą z nami w samochodzie...

9 listopada 2013

Spokojnie...

Zaczynam zauważać pewien schemat w rozwoju językowym Kamyczka...

Kilka dni temu. Szukam Kamyczka, bo chcę go ubrać, zaraz wychodzimy. Wchodzę do łazienki.

- Mamo, ja chcę SPOKOJNIE kupę zrobić!

(bardzo dobitnie... aż wyszłam odruchowo...)

***

Chodzę sobie i cośtam nucę. Kami siedzi przy stole i pije mleko.

- Mamo, nie śpiewaj!

- Dlaczego...?

- Bo chcę SPOKOJNIE wypić!

(no jakie bezczelne to dziecko!)

***

Ale szczytem bezczelności było co innego. Któregoś ranka robię w łazience makijaż. Słyszę, że w przedpokoju tata chce Kamyczkowi włożyć buty (zaraz wychodzimy). On jak zwykle ucieka, wbiega do łazienki. I oznajmia spokojnym i pełnym opanowania głosem:

- ON ZWARIOWAŁ.

Osłupiałam...

- Kto zwariował???

- No tata zwariował!

A potem powtórzył to jeszcze 5 razy, w różnych wersjach, w tym "Tatuś, co ty, zwariowałeś?". Oczywiście od razu dostał ochrzan, także za to, że mówi o tacie "on"... 

Kami często powtarza nasze słowa i zdania. Zawsze mam wtedy refleksję, że dobrze, że nikt w domu za bardzo nie przeklina - bo jakieś "kurka wodna" i "cholera jasna" czasem sie wymsknie - bo strach pomyśleć co by było...

Odczuwam na własnej skórze kiedyś zasłyszane powiedzenie:

Dzieci nie będą nigdy robić tego, co im mówią rodzice. Ale będą naśladować wszystko to, co rodzice robią. 

Innymi słowy: niedaleko pada jabłko od jabłoni. (Niniejszym mam wielką nadzieję, że jednak kiedyś polubi moje śpiewanie!)

***

edit: z dzisiejszej kolacji

Kami wierci się na krześle, przybiera różne pozy, wreszcie zniecierpliwiona mówię:
- Kami przesadzasz!

- Mamo, "przeginasz", tak powinnaś powiedzieć!

8 listopada 2013

Rybne curry

W ramach zmiany diety postanowiłam jakiś czas temu, że będziemy jeść więcej ryb. W końcu mieszkać w Szwecji i nie jeść ryb to jak być w Rzymie i papieża nie widzieć!

Zaczęło się od wariacji na temat łososia, ale łosoś mi generalnie średnio wchodzi, więc postanowiłam próbować inne ryby. No i żeby nie było ciężkie, ciasto francuskie to jednak bomba biologiczna, raz na miesiąc można, ale co tydzień...?

W Warszawie  trafiłyśmy do hinduskiej restauracji, gdzie w karcie dań figurowało tajemnicze Goan Fish Curry. Goa to bardzo popularny kurort w Indiach, takie Cannes (tylko bez festiwalu), a słynie także z bycia bardzo chrześcijańskim miastem. No i dodatkowo było w nim mleko kokosowe, a jakoś od pewnego czasu bardzo mi smakują dania z tym składnikiem. Są łagodniejsze, bogatsze, mają taką inną "treść". Ciężko wyrazić :)
Dość rekomendacji, żeby wypróbować to danie!

Ryba po goańsku okazała się REWELACYJNA, że tak zacytuję reklamę "prawdopodobnie najlepsze curry jakie kiedykolwiek jadłam". Delikatna, doskonale zbalansowane przyprawy (chociaćż były liście kari, przez niektórych znienawidzone), po prostu palce lizać. Chciałabym je odtworzyć w domu, ale za mało wprawiona jestem w te klocki, żeby wyczaić jego składniki (Asia dostała zadanie i mam nadzieję, ze się z niego wywiąże...).



No więc na dobre zaczęłam swoją przygodę z daniami rybnymi. Moja książka CURRY okazuje się być prawdziwym skarbem. testowałam już kilka dań, ale zdecydowanie najlepsze okazało się Arachu Vecha Curry, czyli rybne curry w mleku kokosowym. Wejdzie na stałę do naszej kuchni. Nie przypomina zupełnie tego goańskiego, ale nie szkodzi - różnorodność musi być. Goańskie kiedyś znajdę, będzie moje.

To tradycyjne danie z rejonu Travancore, koło Kerali (też chrześcijańska prowincja, ciekawy kościół św. Tomasza apostoła tam mają) jest banalnie proste w wykonaniu. I zajmuje bardzo mało czasu.



Moje składniki (zmodyfikowałam nieco te książkowe, nie miałam świeżego kokosa, za to mleka pod dostatkiem, miałam też za mało ryby):

Olej do smażenia
200 g cebuli szalotki (ok 7 dużych)
10 listków curry
500 g białej ryby (miałam mniej, dodałam resztkę "zupy pieczarkowej" horteksu, czyli pieczarek, marchewki, brokułów, ok 1/3 paczki)
100 g świeżo utartego kokosa (nie miałam, dałam ok 200 ml mleka)
1 łyżeczka mielonej kolendry (coriander)
1/2 łyżeczki papryki chilli (ostrej)
1/2 łyżeczki kurkumy
1/2 łyżeczki kminku (bo lubię kminej i już!)

Kroki:

1. Podsmażyć cebulkę do miękkości, dodać listki curry
2. Dodać przyprawy i mleko, gotować ok 5 min
3. Dodać warzywa, jak będa miękkie to rybę pokrojoną w kostkę. Gotować na małym ogniu przez ok. 5 minut, mieszając od czasu do czasu.

Serwować z chlebem hinduskim, roti lub ryżem. Lub jeść łyżką jako zupę rybną :)


Nawet Amir pochwalił :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...